Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

"God's Own Country” (Kerala) 2009/2010 cz.1. > INDIE


amat amat Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie INDIE / - / Cochin / Spektakl KatkhakaliWspominki z trasy, trochę informacji praktycznych i ceny.


KERALA: "God's Own Country” (ulubiony kraj samego Boga) "Boski kraj"

27.12.
Dziś wylatujemy we dwójkę na upragnione wakacje do Indii Południowych.
Dla mnie jest to spełnienie marzeń sprzed co najmniej 6 lat, kiedy byłam pierwszy raz w Indiach - ale wtedy na północy (Radżastan, Ladakh, Kaszmir; i jeszcze Pakistan). Już pierwszego dnia po powrocie do Polski wiedziałam, że tam wrócę, ale już na południe. Żeby porównać, żeby poznać, żeby znowu się zachwycić... Dziś nadszedł ten dzień. Dzień wylotu do Indii. Wylatujemy co prawda parę dni po nieudanej próbie terrorystycznej na trasie Amsterdam-Detroit 25.12., gdzie Nigerejczykowi powiązanemu z Al-Kaidą bomba nie eksplodowała, a tylko się zapaliła i został obezwładniony przez załogę i współpasażerów. Ponieważ trwa jeszcze kanikuła świąteczna i nie ma żadnych innych newsów, telewizje w kółko analizują tylko to wydarzenie. Przed lotniskiem, paląc tradycyjnego papieroska przedwyjazdowego, widzimy kilka wozów transmisyjnych. Wchodzimy do środka i o mało nie wpadamy na kolejne ekipy telewizyjne. Nieźle, żegnają nas chyba wszystkie stacje telewizyjne.
Odprawiamy się na cały lot do Delhi: WAW-HEL-DEL. Lecimy Finnairem, bilet wykupiliśmy w lipcu za 1760zł - co prawda do Bombaju, ale we wrześniu Finnair odwołał tam loty i zostaliśmy przebukowani do Delhi. Trochę to nam skomplikowało sprawę, bo mieliśmy już wykupiony przelot wewnętrzny z Bombaju do Trivandrum za 232zł, z którego musielismy zrezygnować. Na szczęście JetAirways zwrócił nam po 200zł/os i kupilismy Kingfisherem przelot Delhi-Trivandrm (przez prawie całe Indie) za 275zł, z międzylądowaniem w Bangalore.
Przy odprawie na Okęciu w Warszawie poprosiliśmy o miejsca z większą przestrzenią na nogi. Pani nam coś tam tłumaczyła, ze jesli chcemy lecieć razem obok siebie, to może dać nam tylko te miejsca w samolocie, gdzie jest układ 2-2-2. Podekscytowani samym wyjazdem, zakręceni po paierosku niezbyt rozumiemy o co chodzi, ale bierzemy karty pokładowe i ważymy nasze plecaki. Potem okazało się, że dostaliśmy miejscówki w business-class.
W Helsinkach musimy przesiąść się niestety do autobusu lotniskowego (nie ma „rękawa”). Niestety, bo tu jest baaardzo zimno. Wita nas trzaskający mróz, lód i pełno sniegu... Normalnie regularna zima na północy... a my lecimy przecież na ciepłe południe.... Co my tu robimy? Pomimo polarów i kilku warstw ciepłego odzienia, wśród towarzystwa w korzuchach wyglądamy dość egzotycznie. A wyglądać będziemy jeszcze bardziej egzotycznie w Indiach: w polarach przy 30st.C :)

28.12.
Do Delhi dotarliśmy o 6.35. Znajdujemy przejście do shuttle bus na lotnisko krajowe (mamy już bilety na wewnętrzny przelot do Truvandrum za 275zł). Zapisujemy się w wielkiej księdze oczekujących na autobus.
Indie mają chyba z 6 wewnętrznych linii lotniczych, które obsługiwane są przez różne lotniska. Shuttle bus dowozi nas na właściwe lotnisko (przy zapisach do wielkej księgi osób oczekujących należy pokazać bilet lotniczy, pani zapisuje na bilecie odpowiednią godzinę odjazdu własciego autobusu). Jest dopiero po ósmej, więc ...jeszcze mamy czas na zapalenie papieroska przed wejściem na lotnisko krajowe. Lecimy Kingfisherem.
Lot Delhi-Trivandrum był z międzylądowaniem w Bangalore. Trwał od 10.00 do 14.40. W drodze do Bangalore dostajemy super smaczny posiłek wegetariański z ostrymi piclami, w ogóle cathering jest tutaj rewelacyjny! Super cena, super jedzonko. Po starcie z Bangalore (szybka wymiana pasażerów, szybkie sprzątanie) kolejna niespodzianka: wjeżdża znowu tacka z kolejnym obiadem. Tym razem poprosiliśmy o kurczaka... Z całego serca polecamy te linie. Żadne inne im nie dorównują (testowaliśmy jeszcze JetAiways i Air India). Każda następna była coraz gorsza. W Air India dostaliśmy 4 (słownie: cztery) kruche herbatniczki...
Trivandrum podchodziliśmy do lądowania nad brzegiem niebieskiego morza i szpaleru soczyście zielonych palm wyrastających z ceglastobrązowej ziemi – obrazek jak na koniec grudnia przystało . Wylądowaliśmy punktualnie.
Po wyjściu z lotniska - szok. Rikszarze: nie atakują. Hotele: nie znajdują nas. Cisza i spokój. Tylko kulturalne stoisko pre-paid taxi. To nie mogą być Indie. Ale nie ma też autobusów, o których czytaliśmy w relacjach. Potwierdza się też stare powiedzienie, jak spytasz 2 Hindusów, otrzymasz 3 różne informacje. Nie chcieliśmy zaczynać pozdóży od taksówek. Wyruszylismy w poszukiwaniu rikszy. O zgrozo! Żeby w Indiach szukać rikszy... Szok! Kilkanaście metrów od lotniska znaleźliśmy rikszę, którą dojechaliśmy do jednego z kilku wypisanych hosteli przy stacji kolejowej. Rikszarz odjechał, a w hotelu nie było wolnych miejsc. W kolejnym, i jeszcze w kolejnym, i w kilkunastu kolejnych też nie było miejsc. Nie ma riksz, nie ma naganiaczy hoteli, nie ma wolnych pokoi w żadnych hotelach, hostelach (i tych mega drogich, i tych mega tanich).... A my łazimy zlani potem w samo południe w polarach...Totalna porażka, totalna mistyfikacja. Ale radzić sobie jakoś trzeba. Ja zostałam na schodach przed wypasionym hotelem w łachmanach podróżniczych z plecakami, a kolega poszedł w siną dal w poszukiwaniu lokum. W Trivandrum, w stolicy stanu Kerala, nie mogliśmy znaleźć noclegu! W Indiach! Ale udało się. Zamieszkaliśmy w pokoiku - wielkości połowy mojej kuchni :) - ale za to z łazienką i z łóżkiem małżeńskim :) Czysto, schludnie, w porządku - za 400rs. No i blisko dworca kolejowego, z którego jutro wyruszamy do Kanyakumari (bilety wykupiłam jeszcze w Polsce przez internet).
Z wielką ulgą rozpakowaliśmy się i przebraliśmy się z polarów na t-shirty i w miasto.
Dosł. „Miasto boga Anantha” jest stolicą stanu Kerala. Nazywane "Wiecznie zielonym miastem Indii.
W centrum Trivandrum, obejrzeliśmy - z zewnątrz - świątynię kokosową, obok niej na pobliskim placu mega wielki plakat komunistyczny (jesteśmy w końcu w Kerali - w stanie komunistycznym) z H.Chevezem i symboliką komunistyczną. Miasto generalnie bardzo zatłoczone (jak na Indie przystało), ale nie tak dużo smogu jak w Delhi. Obejrzeliśmy też świątynię Ananta Padmanabhaswami Temple (1733r.) - tylko z zewnątrz (do środka wpuszczani są jedynie wyznawcy hinduizmu) – główną świątynię hinduistyczną Trivandrum, poświęconą bogowi Wisznu. Po drodze przechodząc przez park, już wieczorem, natknęliśmy się na koncert i jakąś zabawę ludyczną. Przysiedliśmy na murku, Wypiłam też super soczek z ananasa - najlepszy chyba w całych Indiach - pan od razu zarekomendował bez wody, bez lodu, bez cukru. To jest to! :) Przespacerowaliśmy się też na dworzec kolejowy, żeby zobaczyć jak wygląda dojście na dworzec i upewnić się,że bilety wydrukowane w Polsce są OK.

29.12.
10.00-12.30 pociąg do Kanyakumari, klasa sleeperclass (SL) - miejsca z rezerwacją za 7,50zł/os i z opłatą za rezerwację przez internet. Pociąg, jak to w Indiach, miał opóźnienie. Na szczęście tylko 0,5h. Mieliśmy więc okazję oswoić się z charakterystycznym na południu Indii melodyjnym sygnałem zapowiedzi pociagów - coś jakby fragment piosenki z filmu bollywoodzkiego, melodia i śpiew, a potem dopiero pani mówi, że pociąg przyjedzie, lub że się spóźni. W 2 językach lokalnych i - co najwazniejsze - po angielsku. Nareszcie jesteśmy w pociągu indyjskim! Tyle czasu na to czekałam... Wieki całe... Pełna kulturka - nasze miejsca były wolne, nikt ich nie zajął, nie trzeba było nikogo wypraszać. Dworzec kolejowy w Kanyakumari przypominał mi dworzec w Łodzi Fabrycznej, zakończony dawną Bonanzą. Tu tory kolejowe kończą się nie Bonanzą, a kramami z mydłem i powidłem.
Tu przed dworcem stały juz taksówki, słynne ambasadory, ale bez specjalnego nagabywania, taksówki szybko same znajdowały swoich klientów. Zapytaliśmy jakiegoś rikszarza o wyczytany w relacjach Cape Hotel, to rikszarz leniwie wskazał ręką "oposite side". Nawet nie zaproponował przejazdu... A w Polsce, w Europie, czy nawet na północy Indii każdy kierowca wykombinowałby jakiś okrężny kursik. Cape Hotel jest rzeczywicie bardzo blisko dworca, dokładnie na przeciw wyjścia, po drugiej stronie ulicy. Tu o dziwo miejsca były, ale jak na Indie masakrycznie drogie - 700rs. Byliśmy nastawieni na 300-400rs. Takie ceny są w Delhi, ale tu, na końcu świata? Niestety, pomimo usilnych starań, nie udało się nic innego znaleźć. A zatem zostajemy w Cape Hotel. Tu jest jeszcze lepiej niż w Trivandrum: duży pokój, spora łazienka, jeszcze umywalka z lustrem przy łazience. Naprawdę OK. Pokój wart tej ceny (46zł/2os.). Po zakwaterowaniu - wymarsz na koniec świata, tj. w miasto na samym koniuszku południowych Indii. Kanyakumari zadziwia nas pokolonialną architekturą portugalską, mnóstwem szopek bożonarodzeniowych przed domami i przepięknym strzelistym białym kościołem, tuż nad oceanem.
Kanyakumari to miejsce szczególne - tu spotykają się wody Oceanu Indyjskiego, Morza Arabskiego i Zatoki Bengalskiej. Pomimo, że w wielu relacjach wyczytaliśmy, że nie ma tu nic ciekawego, my odnieśliśmy zupełnie inne wrażenie. Warto tu przyjechać, poczuć zupełnie inne Indie. Bez krów, bez agresywnego marketingu, a z wiatrem we włosach. Jedyne co warto zobaczyć, ponoć, to Pomnik Vivekananda i Świątynia Kanyakumari, do kórego trzeba przepłynąć promem na wyspę. Wyspa z pomnikiem oddalona jakieś 400m od lądu jest czynna: 7-11, 14-17 (10rp prom), ostatni odpływa o 16.00. Teoretycznie zdążylibyśmy, ale kolejka do promu była niewyobrażanalna - nawet dla nas, wychowanych w PRL-u. Wiła się chyba przez całe miasteczko, przez uliczki ze straganami, przez uliczki między domami. Masakra... A jeszcze na wyspie wiła się mega kolejka wokół pomnika i mauzoleum.... Zrobiliśmy więc tylko kilka zdjęć wyspy z lądu. I to był bardzo dobry pomysł. Zamiast marnować czas na stanie w kolejce, pomoczyliśmy nogi w oceanie-morzu-zatoce i poszliśmy na kraniec świata (a przynajmniej Indii) po falochronie. Jest fajnie, wieje bardzo silny wiatr, ale cieplutki. Nikogo nie ma. Kilka pamiątkowych zdjęć z krańca Indii../ i wracamy z powrotem po kamienistym molo na ląd.
Weszliśmy do wspaniale wyglądającego z zewnątrz kościoła w stylu portugalskim, akurat kończyła się msza. Piękny wielki kościół w takiej zdawałoby się niewielkiej mieścinie. Nie ma ławek, wszyscy indusi na bosaka siedzą na posadzce. Ksiądz-Hindus intonuje pieśń na zakończenie liturgii. Wszyscy powoli rozchodzą się, a my zostajemy. Wracając do hotelu mijamy rybaków, gromady dzieciaków, bawiących się, grających w piłkę nożną, siatkówkę. Robimy zdjęcia, jakieś dziewczynki zapraszają nas do domu. A tam w pustym pokoju - jedynym meblem okazała się być... szopka bożonarodzeniowa... Niesamowite!
Kanyakumari to bardzo miłe, sympatyczne miasteczko, z bardzo życzliwymi mieszkańcami i dziećmi oczywiście. Zmęczeni idziemy na kolację, gzie są sami tubylcy. Tu w ogóle nie widzimy turystów, co nas bardzo cieszy. No i nie ma klasycznych tłumów tambylców (wyłączając mega kolejkę na prom).
Kolację spożywamy typowo hinduską, podaną na liściu bananowca: masala dosa (24rs/os), czyli smażony cienki placek ze strasznie ostrym sosem. Musimy to przepić, żeby się dobrze trwiło. Dla zdrowotności. Ale już w hotelu oczywiście.


30.12.
Dziś też mamy zaplanowany dzień: 10.30-12.35 pociąg z Kanyakumari do Varkali. Bilet kupiłam przez internet. Ponieważ do prawie ostatniego dnia nie było potwierdzenia naszej rezerwacji (bylismy na liście oczekujących) w klasie SL, zrezygnowałam z tych biletów, i żeby mieć pewność transportu, kupiłam jedyne dostępne bilety na tej trasie w tym dniu w klasie AC2 (wyżej jest już tylko First Class). Kanyakumari ze względu na swoje położenie jest stacją początkową. Kolej indyjska jest wbrew pozorom bardzo dobrze zorganizowaną firmą przewozową. Nic dziwnego, przy takiej sieci...
Każdy pociąg ma jednakową kolejność wagonów: najdroższe, najbardziej komfortowe są tuż przy lokomotywie. Im dalej, tym są klasy niższe. Na samym końcu jest 3 klasa SL - bez rezerwacji, najtańsza i jednocześnie najbardziej oblegana przez Hindusów. Mając tak eskluzywną klasę AC2, z klimatyzacją, idziemy, idziemy i idziemy w kierunku lokomotywy. Minęliśmy chyba ze dwadzieścia wagonów, a spytany przez nas konduktor, gdzie jest ten wagon, machnął ręką, żeby iść jeszcze dalej....
Dotarlismy, ale bynajmniej nasz wagon nie był tuż za lokomotywą, przed nami było drugie tyle wagonów, co za nami. Przy wejściu zobaczyliśmy listę pasażerów. I były też nasze nazwiska, również w języku hindi, wiek, i trasa, na jakiej jedziemy: KK-VAK. Taki tam jest porządek... Nasze PKP mogą się uczyć! Pociąg, tj. wagon okazał się super: bardzo czysto, skórzane siedziska, tylko podwójne (a nie potrójne jak w SL), koce, poduszki, biała pościel, przy wegłowiu lampki nocne, przyciemnione szyby... Normalnie znowu mamy business class..... a wszystko w cenie 21,20zł/os.... ale na Indie to bardzo drogo. Mało tego, w trakcie jazdy przechodził pan sprzątający, który nie sprzątał, bo nie było jeszcze co sprzątać, ale ...rozpylał zapach kwiatowy... :)) w hinduskim pociągu.... czy to na pewno są Indie?.... I nie było opóźnienia, a to dzięki temu, że Kanyakumari jest stacją początkową. Do Varkali dotarliśmy nawet przed czasem.
Z noclegiem historia się powtarza: znowu mamy problem i to nawet jeszcze większy. Zbliża się Sylwester, jest "high season" i ceny też są high. Jesteśmy teraz w bardzo atrakcyjnym turystycznie miejscu: na kilkudziesięciu metrowym czerwonym klifie nad plażą.
W Varkali nie ma żadnych wolnych miejsc. Riszkarze jeżdżą z turystami we wszystkie strony, wymieniają się informacjami, gdzie nie ma wolnych miejsc. Bo gdzie są tego nei wie nikt. Dotarliśmy do jakiegoś zespołu bungalowów, ale właściciel życzy sobie jakieś kosmiczne pieniądze i to na co najmniej 4 dni. My chcemy tu się zatrzymać tylko na jedną noc. Rikszą przyjeżdżają załamani Rosjanie. Nie znaleźli nigdzie wolnych miejsc. Oni chyba tu zostaną. Rikszarz lituje się nad nami, jeszcze gdzieś nas wiezie. Udało się - domek z łazienką 2000rs/2os za dobę, z tym, że musimy wymeldować się do 12.00, bo kolejni turyści przyjeżdżają już z rezerwacją. Ale ścisk... No cóż, mają żniwa. Oczywiście o żadnym targowaniu się nie może być mowy. Domek okazał się bardzo przyjemny: z łóżkiem małżeńskim pod różową moskitierą - na szczęście tylko dekoracyjną. Komarów nie stwierdziliśmy. Przed domkiem była weranda ze stoliczkiem i 2 fotelami.
Zapytalismy się o dobrą knajpkę, bo jeszcze nic nie jedliśmy, a było już dobrze ok.14tej. Zrobiliśmy drobny rekonensans klifu - widok rzeczywiście piękny. Niestety sporo turystów, sporo restauracyjek i straganów z ciuchami - a wszystko wzdłuż promenady klifu prze jakieś dobrych kilka kilometrów... Sympatyczna włascicielka domku zarekomendowała nam pobliską Tandoori Restaurant. Po długiej chwili namysłu wybraliśmy zupę-krem z kukurydzy i zapytalismy o krewetki tandoori. Zamówilismy zimne piwo. Na to bylismy od razu zdecydowani :) Kelner przyniósł piwo, postawił na glebie i pod stołem nalał do szklanek. Totalna komunistyczna prohibicja. Na dodatek ptak mi napaskudził na rękę... Już wypiliśmy piwko, a kelner dopiero przyniósł surowe krewetki, żeby pokazać nam wielkość porcji. Osiem sztuk za 475rs. Za nie podziękowaliśmy. Na zupę też poczekałam kolejną godzinę, po czym kelner przyszedł i powiedział, że nie ma zupy z kukurydzy. Znowu po jakimś koszmarnym oczekiwaniu wjechały nasze zupy.
Zjedliśmy błyskawicznie i poszliśmy na spacer wzdłuż plaży. Woda super cieplutka, ale niestety fale całkiem spore. Generalnie baaardzo przyjemne miejsce...... Na końcu plaży zobaczyliśmy bardzo przyjemną miejscóweczkę na obiad. Skręcilismy przez tłumy Hindusów (kąpali się obok siebie: oddzielnie gromada kobiet w ubraniach, oddzielnie gromada mężczyzn) do knajpki na palach pod palmami. Kelner podał nam menu. W swojej karcie znalazłam (na pierwszej sronie zresztą) ...500rs (sic!). Zamówiliśmy rybę curry na liściu palmowym i tygrysie krewetki masala 6szt. - tu za 175rs. No i banana lassi, no i piwo oczywiście. Ale rachunek kelner nam przyniósł na 725rs. Krewetki policzył za jakieś 400rs, chociaż w karcie były za 175rs. Poprosiliśmy szefa o wyjaśnienia. Kelner próbował wyjaśnić, że nie wydrukowała mu się cena na karcie. No ale niestety, "mister, its your problem..." Rachunek po korekcie wyniósł ...500rs (sic!) Nie pozostało nam nic innego jak zapłacić otrzymanymi w darze od niebios pieniędzmi z menu i ...zmienilić lokal... :) I jak tu nie wierzyć w przesądy o paskudzących ptaszyskach?... 
Zaczął się akurat przepiękny zachód słońca. Potem znowu jeszcze zahaczylismy o jeszcze jedną knajpke (red snapper - czerwona ryba z tandoori na 2os), poszliśmy się wykapać późnym wieczorkiem, jak już nikogo nie było na plaży. Ubrania rzucilismy na łódkę, w której - jak się potem okazało - spał rybak... no więc popilnował nam ciuchów. Fale były straszne, nie pływając, tylko stojąc w miejscu mnie normalnie fala przewróciła i podtopiła... strasznie się czułam, już myślałam, że po mnie. Naprawdę. Ale jeszcze żyję, z pełnym nosem wody i posiniaczonymi, zdartymi do krwi kolanami... :)
Po kąpieli znowu wybraliśmy się na krewetki. Tym razem do "Chłopaków pod balonem", bo nad ich knajpą bujał się charakterystyczny balon reklamowy. Była już 23.30 jak zamówiliśmy tygrysie krewetki tandoori i kalmary tandoori. I do tego piwo owinięte w gazecie... Bajka...

31.12.
Pobudka na wschód słońca, zrobiłam spacer po całej Varkali wzdłuż i wszerz. A tu atrakcją jest tylko klif nad Morzem Arabskim, ponieważ centrum miasta (dworzec kolejowy) jest oddalone od plaży o 15km.
Poranna ginger tea i punktualnie o 9.30 opuszczamy Varkalę. Za rikszę z klifu na dworzec kolejowy płacimy 60rs.
Stajemy w indyjskiej kolejce, żeby kupić bilety kolejowe do Allappey. Wczoraj się nie udało, bo na taki (za krótki-2h?) odcinek drogi nie rezerwują miejsc. Uff, udało się. Kupujemy bilety w najniższej klasie: SL bez rezerwacji!
Ale jeszcze musimy poczekać - pociąg jest oczywiście opóźniony. Wsłuchujemy się w cudownie melodyjne sygnały zapowiedzi pociągów, obserwujemy ludzi, robimy zdjęcia. Zadziwia nas tłum ludzi ubranych na żółto-cytrynkowo. Określamy ich mianem "sekta żółtych". Okazuje się, że słusznie, bo wczoraj w Varkali było jakieś duże święto, chyba hinduistyczne. Szkoda, że miasto jest tak daleko. Ale też nie wiedzieliśmy nic o tym święcie. No i innowierców pewnie nie wpuściliby.... jak wszędzie....
Na peronie czają się obok nas fajne dzieci, potem śmielej już do nas podchodzą - robimy im zdjęcia. Dzieci, za przyzwoleniem rodziców, próbują rozmawiać po angielsku - ku ogólnej radości wszystkich wokół. Bardzo sympatyczna dziewczynka, chyba najstarsza z nich, ok. 8lat, probuje powiedzieć nam, że już (dopiero!) wjeżdża nasz pociąg do Allappey. Odwracam się w kierunku pociągu, a ona cmoknęła mnie w policzek! Niesamowite... No, ale czas ruszyć dalej w drogę.
Moje marzenie z poprzedniego pobytu w Indiach się spełnia!! Jedziemy najniższą klasą z mega tłumem tubylców!! W pociągu nie mieścimy się z plecakami, wchodzimy więc do wagonu z wyższą klasą. Ale konduktor kategorycznie zwraca nam uwagę, że nie mamy biletów do tego wagonu, że nasze miejsce jest w tamtym tłumie. Tak, tylko że nas jest dwoje z plecakami dużymi z tyłu i z małymi z przodu. Normalne dwa wielbłądy. W końcu konduktor widząc tam tłok i tu nas, łaskawie wyraża zgodę, żebysmy tymczasowo tu postali. Ale przy najbliższym przystanku, po pierwszej stacji, gdy część ludzi wysiada, a zanim zaczną wsiadać kolejne tabuny Hindusów, my przepychamy się przez połączenie międzywagonowe do naszej właściwej (najniższej klasy). Udało nam się przepchnąć wgłąb wagonu, tu już nie było tak strasznego tłoku. Tubylcy pomogli nam zarzucić duże i małe plecaki. Jeden zszedł z górnej leżanki, ustąpił koledze miejsca, a drugi za chwilę wskazuje mi wolne miejsce.
Ufff.... no to już siedzimy z Hindusami, w najniższej klasie. Wielu z nich jest odświętnie ubranych, na żółto-cytrynkowo: i kobiety (w sari), i mężczyźni (w spódnicach, w koszulach). Robię zdjęcie Przewodnikowi jak z góry patrzy na mnie, a tu do obiektywu ustawia się, podkręca wąs i przeczesuje włosy jakiś Hindus. Oczywiście pstryknęłam mu zdjęcie. Ile przy tym wszyscy mieli radochy! Z przyjemnością pokazuję mu zdjęcie, bo to on ustąpił mi miejsce. Dostaję od niego medalik z Om’em z jednej strony, a ze świętym, na którego uroczystości przyjechał z Varkali z drugiej. Próbuje mi tłumaczyć (po hindusku, bo nikt w przedziale nie zna angielskiego), że to jest Sri Narayana Guru. Na szczęście przypomniałam sobie, że miałam jakieś kartki z Polski i mu je wręczyłam. Ale miedziany medalik, który dostałam, wywołał naprawdę sensację wśród tubylców. Szkoda, że nic nie rozumieliśmy... Ale każdy z pasażerów go oglądał, a ja niczym relikwię do tej pory trzymam go w torbie z aparatem fotograficznym.
Do Allappey dojeżdżamy przed planowanym czasem (pomimo 30min. opóźnienia... jak oni to robią?). Znowu kłopoty z noclegiem. Ale w końcu dziś jest Sylwester. "High season". Ale tu rikszarz przejął inicjatywę i zawiózł do zaprzyjaźnionego gesthouse'u. Za pokój 2-osobowy z łazienką, tuż przy samej plaży płacimy 500rs.
Alleppey jest nazywane Wenecją wschodu, ze względu na mnogość kanałów i lagun nad Jez.Vembam, które wdzierają się do miasta. Co roku w sierpniu odbywają się wyścigi łodzi – węży, które są charakterystyczne tylko dla tego regionu.
Ruszamy spacerkiem w miasto (w samo południe na południu Indii – ok. 40st.C w wilgotności chyba 100%). Spacerek nieoczekiwanie miał jakieś 5-7km... Ale nie wybralismy się tylko w poszukiwaniu wrażeń, ale głównie w poszukiwaniu ofert backwaters na 1stycznia. Okazuje się, że Nowy Rok nie jest problemem do przejażdżki po tutejszych kanałach. Problemem jest wybranie właściwej oferty. Ostatecznie mamy do wyboru: 5-godzinna przejażdżka wąskimi kanałami małą – 2-osobową - łódeczką canoe za 1000rs./os w miejsca, gdzie nie ma szans wjechac inna większa łódź, a tym bardziej prom (z odwiedzeniem kilku wiosek kokosowych, krewetkowych in.) lub 2,5-godzinny rejs promem dla tubylców za 12rs/os do Kottayam. Podjęcie decyzji jest trudne: obie propozycje mają swoje plusy i minusy. Idziemy to obgadac przy jedzonku. Wilgotnośc tu jest niesamowita, żeby nie powiedziec masakryczna. A przy tym jaka bujna roślinnośc! Mamy wrażenie, że wystarczy na noc wrzucic pestkę, a rano już wystrzeli palma... Tu nasze „tropikalne” kwiaty doniczkowe to prawdziwe mutanty.
Zrobiliśmy więc jeszcze malutki spacerek w centrum Allappey. Miasteczko może jest i fajne, ale tak niebywale głośne, że nie da się tego opisać. Można tylko wykrzyczec. Delhi to oaza ciszy i spokoju.... Jak to dobrze, ża zacumowaliśmy na nocleg nad plażą. W Hot Kitchen (w polecanej restauracyjce przez LP) niespodzianka: bogate menu, ale o tej porze dostępne są tylko 3 potrawy. Tak jest w wiekszości tubylczych knajp, które specjalizują się tylko w danych potrawach, a dzięki temu mają stałych klientów, bo ci wiedzą, co mogą tu zjeśc i że na pewno będzie to takie jak zawsze, czyli – smaczne. Zamawiamy: aloo gobi masala (nie było aloo gobi mutter masala, czyli z zielonym groszkiem), paneer palak masala (ser ze szpinakiem) i dwie zupy: pomidorową i ostrą wegetariańską. Wszystko pyszne, bo ostre – jak to w Hot Kitchen i wszystko kosztowało nas ...117rs, tj. ok.7zł/2os.
Po drodze zatrzymujemy się, żeby kupić przyprawy:
- biały pieprz 150g – 120rs
- kurkuma suszona (cała) 100g – 75rs
- suszony kwiat gałki muszkatołowej 50g – 80rs. (jest pyszny do gotowanego ryżu!)
W sumie: 285rs, czyli jakieś 19zł (ceny były „urzędowe”, czyli tak jak wszystko w Kerali, fix price...). Sprzedawca nawet kojarzy, że Papież Jan Paweł II był Polakiem, bardzo sympatycznie mówi o Polakach - zachwala swój towar bez narzucania się. Dlatego tu kupujemy. Na tym straganie spotykamy Polkę, którą zapraszamy do nas na plażę na Sylwestra. A ona nam rekomenduje.... tutejszych (hinduskich)... stomatologów. Jest w podróży już 4 miesiące. Medytuje, zwiedza, no i leczy zęby.
Do domu wracamy już rikszą :) Jest już popołudnie, więc szybko się przebieramy i ... na plażę! Idealny moment, bo właśnie zbliża się zachód słońca. Niestety nie tak piękny jak w Varkali, ale tu przynajmniej od naszej strony nie ma w ogóle ludzi... Idąc dalej w strone czegoś na kształt mola, widzimy już pełno Hindusów, nie ma turystów, tylko tubylcy, na plaży kramiki z jedzeniem, na niebie – latawce. A wszystko wokół wielkiej sceny, profesjonalnie oświetlonej, nagłośnionej, z profesjonalną ochroną – pełno policji. Dziś Sylwester – będzie więc chyba niezła imprezka miejska. Postanawiamy tu wrócic wieczorem. A teraz idziemy szukać kolacji, czyli owoców morza. Jesteśmy w końcu nad Morzem Arabskim. Niestety znowu porażka... owoców morza nad morzem w Indiach nie ma... To nasze kolejne spostrzeżenie.
Wróciliśmy się więc do domu, wypiliśmy Sowietskoje Igristoje i wybraliśmy sie do knajpki tego samego właściciela za rogiem, gdzie pierwotnie mieliśmy spać, ale tu nam się nie spodobało. Zamówilismy owoce morza (razem z jakimiś Niemcami, którzy tu się też zatrzymali). Kolacja miała byc przywieziona z miasta, ponieważ jest Sylwester, trzeba było „trochę” poczekać.... ok.3h.... Ale zdążylismy przed północą zjeśc: krewetki fry (w sosie masala – tłuste) i krewetki roast (w sosie też ostrym – też tłuste) po 90rs/szt) i wypić browarek Kingfisher (100rs/szt) , siedząc na plaży pod palmami - na dachu knajpy z widokiem na morze. Wybraliśmy się jeszcze na imprezkę na plażę – a tam sami młodzi tańczący pijani Hindusi... Było trochę niebezpiecznie, ale muza była bardzo fajna – dobra bollywoodzka muza. I chyba to były rzeczywiście jakieś hiciory, bo każde kolejne utwory wywoływały jeszcze większe salwy radości. Kończymy jednak dość wcześnie imprezkę, bo jutro rano płyniemy w rejs do Alleppey przez Kottayam. Jest to gęsta sieć rozlewisk rozciągających się wzdłuż brzegu Morza Arabskiego, pomiędzy Cochin a Kollam, utworzona przez rzeki, jeziora, laguny i sztuczne kanały, porośnięta na brzegach bujną tropikalną roślinnością. Szlak ten stanowi jedną z największych atrakcji turystycznych Kerali.


Klimat południa Indii z punktu widzenia plecakowca. Trasa z Kanyakumari do Bombaju.

Zdj cia

INDIE / - / Cochin / Spektakl KatkhakaliINDIE / - / Varkala, Kerala. / Zachód słońca 2010r.INDIE / - / Kanyakumari, Kerala. / Zaciekawione dzieci.

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl