Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Afryka - Kenia i Tanzania - część 1 > KENIA, TANZANIA


lisek1978 lisek1978 Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie KENIA / - / Safari / SafariAfryka od zawsze była moim marzeniem i w końcu nadarzyła się okazja, by je spełnić. W artykule znajdziecie porady, gdzie? za ile? i jak w miarę tanio podróżować po Afryce a dokładnie po Kenii i Tanzani. Artykuł jest swoistym dziennikiem z podróży, który na bieżąco starałem się pisać. Poza praktycznymi uwagami zawarte są liczne przygody bez których ta wyprawa nie miała by tyle kolorów... Zapraszam do lektury (całość można również znaleźć na mojej stronie internetowej) www.globtroterskiewyprawy.strefa.pl

01.10.2009
Wylot z Warszawy. Samolot Turkish airlines ma opóźnienie. Trochę mnie to martwi, bo na przesiadkę w Istambule mam 1,5 godziny. No i stało się – ledwo zdążyłem w Istambule na lot. Pewny, że mój bagaż nie leci, ze mna, obmyslam plan na pierwsze dni bez ubrań, kosmetyków itd. Jak się okazało niepotrzebnie, kiedy na taśmie zobaczyłem swój plecak pomyślałem brawo Turkish airlines. Wcześniej odprawa paszportowa z zakupem wizy – 25 dol. No dobra, jest 2 nad ranem. Mój plan jest taki przeczekać do rana na lotnisku-z dwóch powodów- Nairobi nocą jest strasznie niebezpieczne (tak pisze przewodnik), a nie miałem pewności czy taksówkarz nie wywiezie mnie do swoich uzbrojonych kumpli (paranoja turysty w nowym kraju, ale lepiej chuchać na zimne), 2. Nie będę płacił za nocleg. Tak wię w hali przylotów po lewej stronie usiadłem grzecznie w małej restauracj, zakupiłem piwo, spryskałem się offem, położłem głowę na stoliku i drzemałem po kilkanaście minut. Gdy wstał świt ponownie zaatakowany przez chmary „taksówkarzy“ , żaden z pojazdów nie był taksówką 9w Nairobi powinny być oznaczone żółtym paskiem na boku samochodu) postanowiłem po raz kolejny zaoszczędzić pieniądze i poszedłem jakieś 300m w stronę głównej drogi, gdzie kursują matatu. Wytargowałem 200 TSh – ok 3 dolary, no i zaczęło się: Busik zatrzymywał się co chwilę a jeden z pomocników kierowcy wywieszony poza drzwi wykrzykiwał coś. Do matatu wsiadło oczywiście więcej miejscowych, niż zdołał pomieścić. Po ich minie, wywnioskowałem, że nieczęsto biały używa takiej komunukacji. Dotarłem do dworca autobusowego – większego chaosu chyba nie widziałem. Na szczęście kierowca okazał się w porządku i zaprowadził mnie do hotelu oddalonego może o kilometr osobiście. Jak się okazało teraz i miało później większość z nich to bardzo sympatyczni, usłużni ludzie. Po zakwaterowaniu się w hotelu care guesthouse za 600 tsh przespałem się przez 2 godziny i ruszyłem w poszukiwaniu safari. Gdy miejscowi zobaczyli białasa zaproponowali swoją pomoc. Oczywiście odmówiłem, tym bardziej, że pierwszy z nich nie wzbudzał jakoś mojego zaufania. Postanowiłem zaufać przewodnikowi – tyle, że polecane w książce biura były za drogie. Z pomocą przyszło mi 2 sympatycznych Kenijczyków – oprowadzili mnie po wielu biurach, aż trafiłem do takiego, gdzie zaproponowano mi 4-dniową wycieczkę za 410 dolarów (po targowaniu). Wszyscy byli zadowoleni – Kenijczycy dostali swoją działkę od biura, a ja miałem swoje upragnione safari. Prawda jest taka, co się później wielokrotnie potwierdziło, albo człowiek przystosuje się do tego, że prawie zawsze będzie chodził i zaczepiał go miejscowy, albo będzie sfrustrowany i poddenerwowany (ja wybrałem to pierwsze). Na końcu zrobiliśmy sobie zdjęcie. Po załatwieniu tych formalności, w końcu mogłem zacząć zwiedzanie. Poszedłem oczywiście do National Museum, gdzie mogłem podziwiać faunę Kenii, zbiór przedmiotów z różnych wieków, szkielet praczłowieka itd. Potem udałem się na squere, gdzie stoi pomnik pierwszego prezydenta Kenii – kochanego przez nich, jego wizerunek jest na monetach, a w każdym mieście można znaleźć ulicę nazwanę jego imieniem (Kenyala) .
04. 10.2009
O ósmej podjeżdża po mnie facet z biura i pakuje mnie do samochodu. Tam poznaję 2 Australijczyków po 50-tce, którzy właśnie zdobyli szczyt Kilimandżaro i Rosjanina, który właśnie przyleciał. Zadowolony, że jest nas tyklo 4 w samochodzie ruszamy. Moje zadowolenie nie trwało zbyt długo, bo niedługo po wyjeżdzie z Nairobi dosiadamy się do 4 kolejnych. Kanadyjczyka – rasta, który od pół roku podróżuje, głównie po Azji, gdzie poznał z resztą swoją aktualną tworzyszkę podróży – chyba Chinkę i 2 Francuzów. Lunch w miejscowości Narok i ruszamy dalej. Niedługo potem droga asfaltowa się kończy. Mimo to kierwoca zwalnia tylko nieznacznie. W pewnym momencie orientuję się, że w pobliżu są jednak odcinki asfaltowej drogi, ale pokrytej w całości kamieniami – robota Masajów, których wioski pojawiają się coraz częściej. Jest to lud zajmujący się głównie hodowlą bydła, żyjących we wioskach, gdzie małe domki zbudowane są z „koziej kupy“, odżywiający się mlekiem zmieszanym z krwią. To bardzo dumny lud, który w związku z utworzeniem parków został wysiedlony z tych terenów. Jako odwet postanowili zabić sporą część lwów i utrudniają przejazd przez ten teren, który uważają za swój. Teraz tej dumy ja ososbiście nie widzę. Płacisz 15 dolców za wstęp do wioski, gdzie tańczą, śpiewają dla turystów. To jedyny sposób, żeby obejrzeć dokładnie ich wioski, ale.... Ok. 16 docieramy do naszego kempingu położonego tuż przed bramą wjazdową do Masai Mara. Będę spał z Rosjaninem w gotowych dużych namiotach z betonową podłogą, łóżkach z moskitierami, za zasłoną w tylnej części namiotu jest prysznic, toaleta i zlew. Jak się okazuje, ura od toalety jest wyrwana, nie działa też oświetlenie przedniej części namiotu. Na pomoc przychodzi masaj, który rurę klei taśmą klejącą, a śwaitło naprawia za pomocą..... maczety. Ok 17 jedziemy na pierwszy game drive. Widzę antylopy gnu, gazele Thomsona, impale, szakala, w oddali żyrafy i słonie – niesamowite przeżycie. Całe życie marzysz o tym, po tym jak dużą część życia spędziłem na oglądaniu programów National Geographic. Kolacja, pogawędka z towarzyszem podróży przy piwku (200 Ksh – ok. 2,5 dol) i czas do łózka. Jutro pobudka o 5.30.
05.10.2009
Filiżanka herbaty i startujemy. Już po 20 minutach przewodnik zjeżdż z wyznaczonej trasy i krąży wokół zarośli. Widzimy zabitą krowę (Masajowie, choć nie powinni wprowadzają bydło na teren parku). Wygląda na robotę lwów, rzeczywiście po chwili znajdujemy 2 objedzone samice. Niesamowite na safari jest to, że znajdujesz się czasami kilka metrów od zwierzęcia. Potem natrafiamy na żyrafy dumnie przechadzające się wśród drzew, 4 słonie pijące wodę z małego strumyczka. Młodego słonika pijącego mleko, 4 objedzone lwy, geparda wylegującego sie na niewielkim wzniesieniu i mnóstwo innych zwierząt... Na lunch zatrzymujemy się przy rzece, gdzie żyje grupka hipopotamów. Siadamy z Rosjaninem na pniu i wcinamy. Staram się pamiętać, że w pobliżu jest pełno pawianów i innych małpek czatujących na ansze jedzenie. No i stało się, gdy Andriej oddalił się na chwilę, mała małpka z młodim na brzuchu porwała jego lunch. Ruszamy w drogę powrotnę. Wieczorkiem kolacja, rozmowy przy piwku. W ewnym momencie Andriej wypalił, że w czasach komuny Rosja ładowała w kraje Europy Środkowej górę pieniędzy. Nie mogłem nie zareagować. Trochę się posprzeczaliśmy, potem żałowałem – mamy w końcu wakacje.
06.10.2009
Jedziemy jeszcze raz do Masai Mara. Podsumowując, z wielkiej piętki widziałem lwa, słonia, bawoła afrykańskiego, ale nie widziałem nosorożca i leoparda. Nic to – przede mną jeszcze Serengeti i krater Ngorongoro. Cały dzień jedziemy do Naivasha. Po wjeździe do miasteczka poprosiłem, żebyśmy zatrzymali się przy banku. Sprawdzam czy działa karta bankomatowa i... działa. Obawiam się, że mój budżet 50 dolarów dziennie może nie wystarczyć – safari jest za drogie. Wieczorkiem rozmowa z Francuzami o nurkowaniu przy piwku, potem kolacja – cudownie duża ryba – przepyszna.
07.10.2009
jedziemy do parku Naivasha – jednego z iewielu, który można zwiedzać na piechotę. Nie ma tam drapieżników. I dobrze, obserwowanie zwierząt z samochodu jest fajne, ale codzenie wśród nich dużo to dopiero przeżycie. Potem idziemy wąwozem Hell’s Gate, gdzie po zboczasz spływa gorąca woda, widoki są niesamowite. Z Baptistą i Andriejem postanowiliśmy kontynuować eksplorowanie wąwozu, reszta szła górą. No i oczywiście jak się później okazało zaszliśmy za daleko, przeoczyliśmy dróżkę w górę. Na szczęście zjawił się masaj, który zaprowadził nas na miejsce. Kierowca zawiózł nas jeszcze nad jezioro, gdzie przy brzegu natknęliśmy się na zatłoczony targ rybny. Po chwili doszedł nas zapach grilowanej ryby. Namówiliśmy przewodnika na zjedzenie lunchu tutaj. Niesamowity klimat – patrzyla na nas trochę jak na wariatów, ale się opłacało. Ryba cudownie świeża smaczna, jedzona rękoma. Mniam. Po czterech dniach cudownego safari wracamy do Nairobi, gdzie stoimy w korku przez godzinę – strasznie zatłoczone miasto. Wymieniamy się mailami. Ja wysiadam przy Atakama Express kupuję bilet autobusowy na jutrzejszy autobus do Aruscha (1000Ksh) i ruszam w kierunku oddalonej o jakieś 200 m ulicy, gdzie spałem ostatnio. Postanowiłem wybrać inny hostel – Afrikana, po przeciwnej stronie od poprzedniego. Nieco droższy (900 – ok. 12 dolarów), ale się opłacało, były moskitiery i w ogóle pokój jakiś taki przyjemnejszy.
08.10. 2009
Pobudka o 5.30, autobus mam o 6.30 i dobrze, że się zjawiłem wcześniej. Autobus już stał. Najpierw trzeba podejść do odprawy wewnątrz budynku, gdzie sprawdzają twój bilet, przydzielają inne miejsce niż miałem wcześniej, w końcu mogę wrzucić bagaż do bagażnika i ruszam na swoje miejsce, siadasz na siedzeniu, którego numer jest z tyłu, nie przed Tobą. Ruszamy. Droga fatalna – przypomniały mi się te w Boliwii. Przed granicą do autobusu wskakuje gościu, który proponuje wymianę Ksh na Tsh, większość miejscowych tak robi, bo na garnicy jest to niemożliwe. Na granicy po stronie Kenijskiej, następnie trzeba przejść ok. 100m (na tym odcinku są naciągacze, którzy tweirdzą, że to u nich trzeba kupić wizę – zastanawiam się ile osób dało się nabrać) i dociera się do immigration office. Po prawej stronie tego budynku jest visa painment – 50 dol i jestem w Tanzanii. Na granicy nie wymienia się pieniędzy. Ok 13 jestem w Arusha. Wysiadamy nie w centrum, lecz na głównej drodze wschód-zachód. Przy autobusie atakuje mnie grupa miejscowych proponując safari, taxi itd. Mój plan jest taki, żeby dotrzeć do Arusha Backpackers na piechotę, droga okazuje się całkiem długa, dodatkowo towarzyszy mi co chwilę inny Tanzańczyk. Są mili, może trochę zbyt natrętni. Jeden z nich zaprowadza mnie pod sam hotel. Sam bym trafił, więc nie dotsaje pieniędzy. Najwidoczniej nie robi to na nim wrażenia. Za nocleg w pojedynczym pokoju 12 dol – 1650 Tsh. Planuję safari jutro, więc ruszam na miasto. Nauczony doświadczeniem z Nairobi nie mam nic przeciw pomocy miejscowych (przewodnik nie podaje adresów biur podróży). Juz w pierwszym biurze okazało się, że każde biuro ma do dyspozycji dwudniowe safari bez Serengeti lub 5dniowe Ngorongoro i Serengeti. Ta druga opcja super, ale w Tanzanii za dzień safari pod namiotem liczą sobie 150 dolarów. Nie wiem ile biur podróży przeszliśmy z Joshem, gawędząc po drodze. Wszystkie twierdziły, że w 3 dni obejrzenie i Ngorongoro i Serengeti nie jest możliwe. Po kilku godzinach zacząłem się zastanawiać czy mój upór ma sens. Na szczęście miałem w tym czasie okazje porozmawiać z Joshem. Okazało się, że uczy się na przewodnika trekingów na Kilimandżaro (jako pełnomocnik był tam 30 razy), a to co robi obecnie, pozwala mu przetrwać. Ok 17 w końcu znaleźliśmy biuro (Wildbest safari), które zaproponowało mi, że dołączę do grupy, która wyjechała tego ranka na 5-dniowe safari. Problem polega na tym, że muszę dojechać do nich pojazdem komunikacji publicznej do oddalonego o 100 km Lake Manyara. Zapłaciłem 400 dol za 3 dni. Dogadałem się z recepcjonistą w hotelu, że w związku z tym, że nie zostaję na noc, po powrocie z safari będę spał za darmo. No i wsiadam do pojazdu komunikacji publicznej, który wygląda jak nasz polonez combi, do którego oprócz mnie wsiada jeszcze 9 osób!!! i ruszamy. Po ok 50 km wysiadają światła. Jest ok 21, kierowca otwiera maskę, za oświetlenie służy mu komórka, a za narzędzia palce. Podświetliłem mu swoją czołówką. Nic z tego. Każe nam wsiąść z powrotem, gestem prosi mnie o pożyczenie latarki i ruszamy. Drogę oświetla nam tylko moja czołówka, podczas gdy z przeciwka pędzą matatu (małe busiki). Po kilku kilometrach zatrzymujemy się. W rezultacie wylądowałem na absolutnym bezludziu z grupą miejscowych, z których żaden nie znał angielskiego, a moje Suahili ogranicza się do „hakuna matata“ i jambo. Dodatkowo coś się stało z komórką, bo nie mogę się dodzwonić ani do biura, ani do kierowcy przy jeziorze. Poprosiłem jednego z pasażerów o wykręcenie numeru. Po jakimś czasie się udaje. W rezultacie nagle podjeżdża matatu, które zabiera mnie na wyznaczone miejsce, a kierowca przeprasza mnie za problemy i w ostateczności trafiam na miejsce. Witam się z Kanadjczykiem – pracownikiem ambasady Etiopiii, jego kolegą żołnierzem, Szwajcarem – inżynierem, jego żoną i jej śliczną ośmioletnią córeczką Isabelle. Prsznic i spać. To był długi wyczerpujący dzień.
09.10. 2009
przez większość dnia jedziemy do parku Serengeti. Po drodze zatrzymujemy się na punkcie widkowym Krateru Ngorongoro z tej wysokości nie widać zwierząt. Po drodze mijamy wywróconego jeepa. Pomagamy go przewrócić na koła i ok 14 wjeżdżamy do parku Serengeti. Po raz pierwszy widzę lamparta! Ok 16 dojeżdżamy do pola kempingowego. Szczerze mówiąc wyobrażałem sobie, że będą tu podobne namioty jak w Masai Mara, a tu rozkładamy własne. Nie ma pryszniców, ale jest kran. W pobliżu pola kręci się grupa bawołów afrykańskich. Pokolacji, którą przygotował nasz kucharz Nico Kanadyjczycy otwierają gin, który szybko się kończy, więc ja przynoszę wódkę dębową, najwyraźniej wszystkim smakuje. Wznosimy toast we wszystkich językach. Nasze „na zdrowie“ wszystkim się podoba. Pewnie wypilibyśmy jeszcze piwa, ale do naszych zapasów dobiera sią nie wiadomo kiedy hiena.
10.10.2009
Pobudka o 5.30. Po herbatce ruszamy na game drive. Widzę leoparda zjadającego impalę na drzewie, lwy, które upolowały bawoła afrykańskiego, lwa, który nie wiedzieć czemu próbuje atakować hipopotama, na szczęście dla niego samego lew postanawia zrezygnować. Hipo wygląda łagodnie, ale stoi na 1 miejscu pod względem zabitych ludzi, na 2 jest bawół afrykański. Widzimy 2 gepardy, przepędzane przez stado bawołów. Na szczęście gepard jako najszybsze zwierzę świata nie ma wielkiego z tym problemu. Po lunchu ruszamy w kierunku krateru Ngoro ngoro. Wjeżdżamy na pole namiotowe ok 17, gdzie na środku stoi wielki słoń z trąbą wygrzebuje zawartość jeeepa – ktoś nie domknął okna. Nasz kierowca Roman postanawia przepędzić słonia szarżując na niego naszym jeepem. Myślę, że wie co robi, chociaż w spotkaniu z rozwścieczonym słoniem nasze auto no i my w środku nie mielibyśmy większych szans. Rozkładamy namioty, jest wietrznie i zimno. Do tego zaczyna lać deszcz. Za to jest prysznic z ciepłą wodą, a my siadamy na kolację w budynku – stołówce. Po kolacji Alan – Szwajcar wyjmuje 3 małe butelki wódki Vladimir (oj chyba nauczyłem towarzyszy picia tego trunku) i przy dźwiękach muzyki bawimy się do 24. Dołączają do nas sympatyczny Tunezyjczycy i nawet jeden facet z kałasznikowem (ochrona kempingu przed zwierzętami).
11.10.2009
Mój namiot przemókł, więc całą noc spałem w mokrym śpiworze, nic dziwnego, że w kraterze, gdzie i tak jest chłodno z racji wysokości trząsłem się z zimna. Nie przeszkodziło mi to podziwiać Karakala – kot trochę większy od domowego, hieny, no i w końcu zobaczyłem nosorożca, a wię wielka piątka (Big 5)zaliczona – Leopard, Lew, Słoń, Nosorożec i Bawół. Jest kilka hipotez, dlaczego do wielkiej piątki zalicza się właśnie te zwierzęta, dlaczego nie ma w niej np. Żyrafy czy Hipopotama. Nasz przewodnik wyjaśnił nam, że do piątki zaliczono te zwierzęta, na które polowali kłósownicy. Powrót na pole namiotowe, na szczęście moje rzeczy już wyschły, więc ruszamy w drogę powrotną. Nad jeziorem Manyara żegnam się z Krisem, Alanem, Giselle i oczywiście z Isabellą, wymiana maili i ruszamy w drogę powrotną do Arusha z Bobem i Nickem (Kanadyjczykami). W biurze udzielamy kilka uwag – głównie brak odpowiedniej ilości śpiworów, przemakające namioty. Trochę mnie dziwi, że chłopaki mówią, że nasz kurzach Nico był trochę wolny (szczerze mówiąc był najwolniejszy), zwłaszcza, że dzień wcześniej popijaliśmy z nim wódkę. Mam nadzieję, że nie będzie miał nieprzyjemności. Tak jak byłem umówiony w Arusha Backpackers nie płacę (przed safari zapłaciłem swoje 12 dol.). w hotelu spotykam Josha – Tunezyjczyka i trochę gawędzimy – polubiliśmy się naprawdę.
12.10.2009
Po śniadaniu (included) idę na stację autobusową. Wiem z przewodnika, że wchodząc na plac wystarczy powiedzieć nazwę miejscowości, do której chce się jechać. Zanim wszedłem już zobaczył mnie facet sprzedający bilety i zaprowadził mnie do autobusu do Moshi. Chciał 4500, ale od Josha wiedziałem, że nie należy płacić więcej niż 3000. Byłem jednym z pierwszych pasażerów autobusu, wię czekałem ok 40 minut, aż naganiacze zapełnią go pasażerami. W tym czasie mogłem się przyjrzeć – jak zażarcie walczą o klienta, przy czym język Suahili brzmi dosyć agresywnie. Można mieć wrażenie, że zaraz się pobiją – nic bardziej mylnego, jak już uzgodnią, czyj jest klient, uspokajają się, uśmiechają się do siebie i gawędzą. Wielki gwar wybucha za każdym razem, gdy zbliża się klient. Raz słyszę krzyczącą kobietę, której jeden z naganiaczy koniecznie chce ponieść torbę. Wygląda to znów niebezpiecznie, gdy wychlam sie przez okno z chęcią interwencji, widzę, że kobieta spokojnie z nim rozmawia, a jeden z naganiaczy, widząc moją reakcję uśmiecha się mówiąc TIA (this is Africa). Mam też okazję zaobserwować sprzedawców, którzy unosząkosze z napojami, słodyczami, warzywami, jajkami czy całe tablice różnych bibelotów do okien liczą na zarobek. Wszystko wygląda bardzo chaotycznie, ale jak się dokładnie przyjrzeć to ma jakiś sens, mnóstwo ludzi jest w stanie zarobić jakieś pieniądze, zamiast siedzieć w domu. Po godzinie jestm w Moshi, na piechotę idę kierując się przewodnikiem do Kilimanjaro Backpackers, ale nie ma go tam gdzie powinno – jest na tej samej wysokości, ale na równoległej ulicy – Marcket Street. Płacę 12 dol, zostawiam rzeczy do prania – 10500 Tsh wchodzę na górę do restauracji, skąd rozpościera się wspaniały widok na szczyt Kilimandźaro. Idę na spacer w kierunku góry, zrobiłem ładnych kilka kilometrów, ale szczerze mówiąc widok wcale nie jest lepszy, jak się okazuje z Moshi wygląda najlepiej. Wracam do miasteczka, kupuję bilet do Dar el Salaam (biuro jest też gdzie indziej niż pokazuje Lonley Planet) na jutro za 25000 Tsh, siadam przy kawce w Coffe shop w hotelu na górze, odbieram pranie i kładę się spać. Przed zaśnięciem zastanawiam się, czy dziś przypadkiem nie jest 12. 10. , do tej pory byłem przekonany, że 11. Dla pewności sprawdzam datę na bilecie – o kurde moja kochana siostrzeczka ma urodziny – byłoby jej bardzo przykro.
13.10.2009
dzień wcześniej poprosiłem o śniadanie o 6.00, a nie o 6.30, bo na 7 mam autobus. Jest to pierwszy autobus do Dar, sporo w nim turystów – wybierają ten, bo w przewodniku piszą, że zdąży się nim akurat na ostatni prom na Zanzibar. Do Dar docieramy ok 15.30. Trzeba jeszcze dojechać taksówką do portu. Okazuje się, że w moim autobusie jechała 5-osobowa grupka Polaków, dołączam do nich i jedziemy 2 taksówkami jeszcze +2 Dunki (za obie taryfy płacimy 25000). Jest kosmiczny korek, więc docieramy po czasie. Polacy jeszcze kombinują, miło jest usłyszeć Polską mowę, ale już się przyzwyczaiłem do totalnego luzu podczas wyprawy, tymczasem wprowadzają nerwową atmosferę. Nic to, kupujemy bilety na jutro na 7.15 za 35 dol i idę szukać noclegu, znajduję Safari Inn za 20 000 (ok. 17 dol trzeba pamiętać, że ceny oclegów w przewodniku są zaniżone). Jeszcze wieczorny spacer po mieście i do łóżeczka.
14.10.2009
idę pieszo do portu, gdzie przy promie oddaję duży plecak, a z małym siadam na pokładzie przy oknie, dzięki czemu mogę obserwować wsiadających. Zdziwiło mnie, że co niektórzy orientując się, że muszą się rozstać ze swoją dużą torbą płacą za opiekę nad nią, jeszcze do tego gościom, którzy zostali w porcie. A jedna dziewczyna dała się nabrać na opiekę za pieniądze. Szkoda że dzieliła nas szyba, bo bym ją ostrzegł. Obok mnie siada mieszkanka Zanzibaru, która zagaduje całą drogę, dzięki czemu dowiaduję się co ieco więcej o Zanzibarze. Dopływamy, wypełniem 2 karty, z czego jedna zdrowowtna, dostaję stempel do paszportu (nie musiałem okazywać żółtej książeczki). Borę taxi za 2000Tsh i ruszam do Haven Guesthouse (15 dol za noc). Rzucam bagaż i idę pozwiedzać. Najpierw wchodzę do kościoła anglikańskiego, przy którym jest rzeźba niewolników przykłutych do ściany w czymś na pobobę pustego basenu (swego casu Zanzibar słynął z handlu niewolnikami). Potam idę na targ – sprzedają tu owoce, których nie widziałem na oczy i tysiąc przypraw, tuż obok jest targ rybny – mają tu mnóstwo gatunków ryb: min, rybę piłę czy mątwy. Niesamowity widok. Idę w poszukiwaniu biura, które organizuje spice tou na juto. Płacę 13 dol. Spacer po stone town trochę przypomina Marakesh z jego wąziutkimi, zatłozonymi uliczkam. Siadam na plaży gdzie widzę grupkę dzieciaków skaczących do wody z łodzi i z murku przy brzegu. Robię im kilka zdjęć, które im potem pokazuję – ale mają uciechę, na koniec kupuję im po lodzie – na ich twarzach widać tylko białe zęby wyszczerzone w uśmiechu. Zwiedzam old Port, w którym mieści się pełno sklepików z pamiątkami. Wracam do hotelu – muszę wziąć prysznic – tu jest chyab ze 35 stopni. Wieczorkiem udaje się do Forodhani D=Garden, gdzie ucinam sobie pogawędkę z kilkoma miejscowymi – bardzo lubią przysiadać się do białych, interesuje ich wszystko – od pogody w Polsce do tego co piszą w przwodniku. Jeden z nich studiuje turystykę – chce być przewodnikiem w prakach anrodowych, opowiada mi mnóstwo rzeczy o miejscowych zwierzętach ( nie myślałem, że ktoś może być większym zapaleńcem niż ja). W Ogrodzie wieczorem pojawiają się kuhcarze ze swoimi grillami (znów skojarzyło mi się z Marakeszem) i sprzedają różne smakołyki – kupuję szaszłyk rybny z grytkami za 2000 Tsh – pychotka. Podrodze kupiłem kartki i znaczki – czas je wypisać. Dobranoc.
15.10.2009
Śniadanko w hotelu o 7.30, potem biegnę szybko do biura linii lotniczych Kenya Airlines, gdzie zostaję poinformowany, że samolot z Mombasy kosztuje 163 dol!!!! No i humor mi się trochę zepsuł. Nic to – o 9.00 jadę na spice tour. Nie miałem pojęcia, jak naprawdę wygląda roślina gałki muszkatołowej – krzew, pieprz – rośnie na drzewie (pieprz zielony – to po prostu świeży, czarny – wysuszony, a biały – obrany), wanilii – oplata swoimi łodyżkami inne drzewo, cynamonu – wygląda jak zwykłe drzewo, wystarczy zeskrobać korę, curry – liście niewielkiego drzewka, do tegp trawa cytrynowa, anannasy, które rosną jak nasza kapusta itd. Dziewczyna, która siedziała obok w busie własnie wróciła z plaży na północy wyspy i mi o nich opowiedziała. Poznałem dwóch sympatycznych Irlandczyków, którzy pewnie chcieli trochę odpocząć od Polaków, a tu niespodzianka. Mieliśmy okazję posmakować różnych owoców, których nie widziałem na oczy – smaczne. Potem lunch i odświeżająca kąpiel w oceanie. Przy busie stał motocykl – Honda 125. Spytałem, czy mogę się przejechać – było super. Zaaz pomyślałem, że po powrocie wskoczę na mojego Draga – potem przypomniałem sobie, że sezon motocyklowy w Polsce już się skończył. Po powrocie bookuję transport na jutro busem w jednym z biur podróży (10 000Tsh). Nie decyduję się jednak na kupno biletu lotniczego – popłynę promem do Dar a potem autobusem do Mombasy (chyba). Wieczorkiem znów jestem na Forodhani Garden. Przysiada się Kenijczyk, od którego dowiaduję się chyba wszystkiego o rybołówstwie. Przyjechał tu z Mombasy. 6 miesięcy temu w nadziei znalezienia pracy na łodzi rybackiej. Jak się okazało każda z nich należy do osobnej rodziny, raczej zamkniętego grona. Łapie jakieś dorywcze prace, ale i tak śpi na plażach, dworcach autobusowych itd. Ale wiecie co jest najbardziej niesamowite – podczas całj tej opowieści nie przestaje się uśmiechać. Szczerze mówiąc wyglądał na szczęśliwszego niż większość turystów w Ogrodzie ze swoimi wypchanymi dolarami kieszeniami.
19.10. 2009
Po śniadaniu o 8 podjeżdża po mnie busik – jak się okazuje jeszcze 6 osób z mojego hotelu jedzie. W busie są już 3 dziewczyny, a potem dosiada się 2 chłopaków, więc z bagażami jest tu trochę ciasno, ale nie jest źle. Dojeżdżamy do miejscowości Ungwi, ja mam w planie jechać do położonej nieopodal Kendwy, ale gdy widzę, że duża część naszej grupy wysiada w ślicznym ośrodku Jambo Brother, a kwota za nocleg w „jedynce“, w której są 2 łóżka kosztuje 30 dolarów decyduję się. Jest tu kilka pięknych domków pokrytych słomą zaraz przy plaży. Rzucam bagaż, przeberam kąpielówki i ruszam. Na wysokości naszych bungalowów jest dosyć płytko o tej porze dnia, więc idę w lewo jakieś 200 m do plaży, gdzie jest mniej korali, więc bez problemu można popływać. Pytam dwóch białych kobiet, czy mogę przy nich zostawić plecak i śmigam do wody – jest cudownie ciepła,turkusowa i wcale nie za słona. Potem opalanko. Oczywiście jestem wielokrotnie zaczepiany przez miejscowych – większość w stylu rasta, którzy proponują różne wicieczki od nurkowania na łowieniu ryb skończywwszy. Poznaję kilku sympatycznych rastafarian. Zauważyłem, że podczas tej podróży większą przyjemność sprawia mi rozmowa z miejscowymi niż z turystami. Chyba dlatego, że tak zarażają optymizmem, dobrym humorem i luzem. Wracam na krótko do domku, płuczę się ze słonej wody, by znów wrócić na plażę i zażywać kąpieli morskiej i słonecznej. Wieczorem pizza za 7000 Tsh w poblskiej restauracji (przypomina mi pizzę, którą jadłem w San Piedro de Atakama w Chile – pyszna). Wieczorem wybieram się na spacer w stronę wschodniego wybrzeża, po krótkim spacerze znikają bungalowy, a pojawiaję się zwykłe domki, wioseczki, gdzie jak zwykle roześmiane dzieciaki krzyczą z dlaeka „Jambo“. Widzę dwóch gości, którzy podkładają po łódź niewielkie ogniska – domyślam się, że tak ją hartują. Piękny zachód słońca – Ungwi słynie z połowu ryb, więc jest tu mnóstwo łódeczek, większość wykonanych metodą pewnie niezmienną od lat. Świetnie prezentują się w zachodzącym słońcu. Podczas tego spektaklu niebo zmienia kolor wielokrotnie – piękny widok. Teraz kąpiel i ruszam na nocną imprezę, którą mi polecił jeden rastaman.
17.10.2009
wczorajsza imprezka niesamowita. Poszedłem do poleconego baru – sami miejscowi – żadnego białego. Oczywiście zostałem skasowany za piwo 3000 Tsh, ale jakoś się tym nie przejąłem. Większość facetów była ubrana w stroje masajskie. Choć ie często widzą tu białego, przywitali mnie serdecznie, zaproponowali grę w bilarda. Okazało się, że przeciwnik gra doskonale (jk się później okazało najlepszy zawodnik) i przegrałem. Jeszcze chwilę tam pobyłem i poszedłem wypić po piwku w różnych barach tym razem z turystami. Oto różnica – w barze miejscowym jest jak mniej więcej w jednym z tych barów, do którego lubisz wpaść w swoim mieście (no może mają inny kolor skóry i inaczej się ubierają), w barach a właściwie restauracjach turystycznychjest trochę bardziej sztywno – stoliczki z obrusami, kelnerzy itd. Pewnie gdy przyjeżdża się w większym towarzystwie, jest ok, ale jeśli podróżuje się samemu to już inna bajka – poza tym tak jak napisałem wcześniej jakoś chętniej przebywam z miejscowymi. Śniadanko oczywiście included – jajko, chleb i dżem oczywiście. Wybieram sie na spacer wzdłuż plaży (póki jest odpływ). Po drodze przyglądam się mały krabom, uwięzionym rybkom w małych kałużach, rozgwiazdom. Plaża wygląda super. Z każdym dniem Zanzibar podoba mi się jeszcze bardziej. Po pół godzinie drogi w pełnym słońcu muszę się wykąpać. Trochę za mocno się spiekłem, mimo stosowanego filtra, więc resztę dnia spędzam w cieniu. Poznaję Kelvina miejscowego chłopaka, który przysiada się, gdy siedzę z piwkiem na plaży. Najpierw jako to oni gadka o marihuanie, haszyszu i innych dragach. Później jednak postanawia się zwierzyć – przed tygodniem rzuciła go dziewczyna, z którą był 4 lata, dla innego. Mówi, że przyczyną jest to że nie ma nic w domu, pracy, pieniędzy – jak zresztą większość miejscowych. Dorywczo dorabia w turystyce. Dziś jadę do pobliskiego Kendwa na full moon party.
18.10.2009
Impreza w Kendwa Rock fajowa. Budynek pokryty słomą, ognisko na plaży, występ 7 Zanzibarczyków, z których jeden był albinosem – trochę przypominało występ grupy gimnastycznej. Na prakiecie przeważali miejscowi. Ogólnie polecam. Ok 3 postanowiłem wrócić do oddalonego o kilka kilometrów Nungwi, ale plażą i to był błąd. Odpływ jeszcze się nie skończył, więc casami musiałem wchodzić do wody i to całkiem głęboko. Podczas tej zwariowanej podróży tylko kraby mi towarzyszyły, gdy wyłaniałem się z mroku ze swoje latarką. Przeprawa skutkowała niestety zamoczoną komórką. No i satło się po przebudzeniu niektóre klawisze telefonu nie działają. Poszedłem do wioski, gdzie jakimś cudem znalazłem faceta, który naprawia telefony. Ma go przynieść o 22.00 pod recepcję. Nie wcześniej po nie mają przez cały dzień prądu. Potem oczywiście spacer plażą, widzę jak rybacy oprawiająróżne dziwne ryby i wychodzą z wody z ośmiornicami. Wieczorkiem bookuję jutrzejsze nurkowanie za 18000 Tsh i siadam na plaży, gdzie miejscowi rozgrywają mecz piłki nożnej. Zaprzyjaźniłem się z Johanną, która do mnie podchodzi, ma może roczek i jest fajowa. Nic nie mówi, ale uśmiecha się przez cały czas. Spodobały jej się zdjęcia, które jej zrobiłem i zaraz potem pokazałem. Ok 20.00 wyruszam do wioski, znajduję faceta, któremu zostawiłem komórkę, lae nie naprawił jej. No cóż może kupię nowy aparat w Stone Town.
cdn.

Zdjęcia

KENIA / - / Safari / SafariTANZANIA / - / Zanzibar / EveningTANZANIA / - / Zanzibar / SuriTANZANIA / - / Zanzibar / JohannaKENIA / AFRYKA / Park Serengeti / ...KENIA / AFRYKA / Park Serengeti / AfrykaKENIA / AFRYKA / Park Serengeti / WschódKENIA / AFRYKA / NAIROBI / Znaki czasuTANZANIA / AFRYKA / Zanzibar / JOHANNA

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl