Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
20 000 km bez prawka (część 2) > AUSTRALIA


Zaczęliśmy dzień kanapką z tuńczykiem i zimną kawą. Nie chcieliśmy tracić czasu na Halls Creek, bo doprawdy było to miejsce gdzie diabeł mówi dobranoc. Zatankowaliśmy, więc bak do pełna i znów byliśmy w drodze przez Australijskie pustkowie. Przejechaliśmy właśnie 5,000 kilometr. Dziś na drodze do Kununary nie było zbytniego ruchu, więc ścigamy się z wiatrem, walczymy z upałem i zajmujemy drogę dziwnymi opowieściami. Ciekawym jest ile można się o sobie i o swojej połówce dowiedzieć, gdy spędza się razem 24h na dobę w tak egzotycznych warunkach. Przejeżdżając Wyndham, małą aborygenską wioskę trafiliśmy na 5 river lookout, z którego rozciągał się wspaniały widok na 5 okolicznych rzek łączących się w jedną w blasku zachodzącego słońca. Wyjeżdżając z Wyndham zahaczyliśmy jeszcze o wodospad 'the grotto' który robił wrażenie, spadająca woda nie była jednak pierwszej czystości, więc postanowiliśmy nie wskakiwać. Zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy dalej.
Kata Tjuta, Northern Territory, Bubbles, AUSTRALIA
Dzień 12 – 22/02/2012
No i stało się, przekroczyliśmy granicę stanową i jesteśmy na Północnym Terytorium Australii. Powierzchnia lądów Nothern Territory to 1,349,129 km2 przy zaludnieniu tylko 233,300 mieszkańców. Dla porównania wielkość Północnego stanu Australii równa się wielkością Polski, Niemiec i Francji razem wziętych przy liczbie ludności mniejszej niż Katowice. To znaczy, że czeka nas długa droga przez bezludzie. Podsumowując naszą dotychczasową wyprawę, zgodziliśmy się, iż bardzo dobrze dajemy sobie radę, pogoda trochę pokrzyżowała nasze plany, ale i tak nie mamy, na co narzekać. Hondzinka miała parę testów wytrzymałości, ale też bez większych uszczerbków, poza centrowanym kołem i paroma wgnieceniami w karoserii po ostatnich opadach gradu, ale ogólnie świetnie daje sobie rade jak na 13 letnią maszynę. Wjeżdżamy na święte ziemie Aborygenów z czerwonym sercem, pośrodku czyli górą Uluru, do której mamy zamiar dotrzeć za parę dni, ale po drodze jeszcze Katherine, Kakadu National Park, Darwin i wiele innych ciekawych miejsc. Myślę, że dorastamy wraz z pokonanymi kilometrami, zmieniamy się zgodnie ze zmianą pogody i zbieramy nowe potrzebne doświadczenia, które pomogą nam w dalszej drodze.
Najważniejsze chyba jednak jest rosnące w nas uczucie do tego kraju i otaczającej nas przyrody, myślę, że Australia nas wciąga i pomału się od niej uzależniamy, ale nie mam nic przeciwko takim nałogom. Mamy nadzieje, że Północne Terytorium Australii ukaże nam choćby cień tego wszystkiego, co ma do zaoferowania, a ludność Aborygeńska odkryje przed nami kilka tajemnic swojej historii, kultury i wiedzy.
King's Canyon, Northern Territory, Iście królewski, AUSTRALIA
KATHERINE
Dzień 13 – 23/02/2012
Na dzień dobry z Northern Territory dostałem wspaniały prezent a mianowicie pierwszy minięty znak drogowy informował o zmianie ograniczenia prędkości ze 110 na 130 km/h. Skończy się, więc ciągłe stękanie mojej kochanej małżonki na temat prędkości, z jaką prowadzę. 'Zwolnij', 'Dostaniesz mandat', 'nie masz prawa jazdy'...bleble...nareszcie nie będę musiał tego słuchać, bo szczerze powiedziawszy przyprawiało mnie to o palpitacje serca w ciągu kilku ostatnich dni.
Do Katherine dotarliśmy późnym wieczorem. Znaleźliśmy super miejsce na kamping. Ów kamping posiadał olbrzymi aneks kuchenny a to oznaczało, iż nie musimy dziś jeść tuńczyka. Rozbiłem, więc namiot a Kasia przygotowała fantastyczną kolacje – steka z ziemniakami i mizerią. Palce lizać. Napiliśmy się si po kilka szklaneczek whisky i zadzwoniliśmy poinformować naszą rodzinkę, w PL, iż wciąż żyjemy i mamy się świetnie.
O 6 nad ranem obudziły nas wrzaski papug brodzących nieopodal naszego namiotu. Tak to znaczy, że Australia już dawno się obudziła a my marnujemy czas na sen. Zjedliśmy obfite śniadanie i ruszyliśmy w drogę. Chcieliśmy dziś dać odpocząć naszej Hondzinie i ruszyliśmy na pieszą wycieczkę do Katherine Gorge. Przygodowo, więc zapowiadał się dzisiejszy dzionek.
Trzy i pół godzinny spacerek po rozgrzanym do czerwoności bushu doprowadził nas do southern rockhole – olbrzymiego, przecudownego, dzikiego wodospadu. Gdy tylko zobaczyliśmy hektolitry przelewającej się lodowatej wody nad naszymi głowami, od razu zrobiło nam się lepiej. Prawie 4 godzinny spacerek w 45 stopniowym gorącu sprawił, iż skóra na naszych ciałach była naciągnięta do granic wytrzymałości a spękane i wyschnięte usta domagały się wody. Nie miało to już jednak żadnego znaczenia, bo z wywalonymi na wierzch językami rozebraliśmy się do naga i skoczyliśmy ze skały wprost do wodospadu. Pierwszy kontakt z wodą był jak spełnienie marzeń. Każdy członek naszego ciała w jednej sekundzie odżył a stan umysłu napełnił się entuzjazmem i optymizmem na kilka następnych dni.
Southern Rockhole – Katherine Gorge na długo pozostanie w naszych sercach. Woda czysta jak łza, krajobraz niczym z bajki i my rozkoszujący się tym magicznym miejscem. Chcieliśmy zostać tam jak najdłużej, niestety słońce zaczęło pomału zachodzić a my mieliśmy jeszcze 3.5 godzinny marsz z powrotem do naszego obozowiska. Postanowiliśmy, więc wracać, bo australijski bush po zmroku bywa bardzo niebezpieczny.
Kata Tjuta, Northern Territory, Jaszczur, AUSTRALIA
KAKADU NATIONAL PARK
Dzień 14 – 24/02/2012
Park narodowy Kakadu jest tętniącym życiem kulturalnym krajobrazem. Aborygeńskie generacje Bininj i Mungguy żyją na tych ziemiach od dziesiątek tysięcy lat.
Ich duchowe połączenie z lądem zostało wpisane na listę UNESCO jako jedno z najstarszych społeczeństw na świecie.
Wkroczyliśmy w aborygeński świat, w dżunglę, w las równikowy. Od parunastu godzin otaczająca nas aura nie daje żyć. Godziny upału przeplatane szalonymi monsunami towarzyszą nam z każdym pokonanym kilometrem. Cały dzień zajęło nam dojechanie do Kakadu, na liczniku już ponad 6,000 przejechanych kilometrów. Po drodze odwiedziliśmy Aborygeńskie Centrum Kultury WARRADJAN, gdzie ukazana jest cała historia ludności zamieszkującej te rejony od 20,000 lat. W centrum oraz w sklepie z pamiątkami spotkaliśmy pierwszych pracujących Aborygenów odkąd przybyliśmy na czerwony ląd. Centrum jest prowadzone przez aborygeńskich Rangerów, więc to oni opowiadają swoje ciekawe historie w atmosferze dźwięków wygrywanych na Didgeridoo. Miejsce to owiane jest tajemniczą i zagadkową atmosferą, posiada ogromny zbiór sztuki, broni i innych przedmiotów codziennego użytku. Co ciekawe żadne z plemion Aborygeńskich nie posiada języka pisanego to też cała historia, z pokolenia na pokolenie przekazywana jest za pomocą pieśni i tutejszych hieroglifów. Nie możemy tego pojąć jak możliwe jest opisanie historii jednego z najstarszych ludów na ziemi za pomocą pieśni a jednak mimo tego, że niektórzy znają bardzo dobrze język angielski to wciąż zostają przy swoich tradycyjnych sposobach.
Obozowisko rozbiliśmy w Jabiru-malutkim miasteczku zwanym sercem Kakadu.
Uluru, Northern Territory, My i Uluru, AUSTRALIA
Dzień 15 – 25/02/2012
Nazajutrz, gdy wystawiliśmy tylko nosy z namiotu zostaliśmy zaatakowani przez chmarę much piaskowych (sandflies), które były odporne na wszelkie środki przeciw insektom, jakie posiadaliśmy. Wpakowaliśmy się, więc szybko do naszej CRV i wyruszyliśmy w poszukiwaniu krokodyli.
Kakadu zamieszkują dwa gatunki krokodyli: Freshies/ Freshwater Crocodiles/MADJARRKI/crocodylus johnstoni – jest to gatunek występujący tylko w Australii. Osiągają one około 2 metry długości i są raczej wstydliwym gatunkiem, nie groźnym dla człowieka.
Salties/Saltwater Crocodiles/Estuarine Crocodiles/GINGA/crocodylus porosus -oprócz Australii zamieszkują Indie, Południowo- Wschodnią Azję i Papuę Nową Gwinee. Z tym gatunkiem nie ma żartów, bo są to prawdziwe bestie, osiągają do 7 metrów długości i są bardzo agresywne. Każdego roku w Northern Territory z powodu ataku tego gatunku ginie średnio 5 osób. 150.000 osobników zamieszkuje północne terytorium.
Celem na dziś było wyeksploatowanie lasów monsunowych, przestudiowanie aborygeńskich malowideł na skałach i wytropienie Freshies. W tym celu udaliśmy się do NOURLANGIE.
NOURLANGIE REGION podzielony jest na BURRUNGGUI północną część Nourlangie i ANBAGBANG południowa część.
Nasz pierwszy szlak to 1.5 Km trasa w cieniu pięknych gór, które służyły aborygenom jako schronienie w porze deszczowej. Znajdujące się na skałach malowidła przetrwały ponad 15,000 lat. Są one nie zwykle ważne dla archeologów, ponieważ stanowią jedyne źródło wiedzy na temat historii. Oprócz oczywiście pieśni, lecz te są bardzo różnie interpretowane. Tematem przewodnim Aborygeńskich fresków są zwierzęta, ludzie i życie codzienne. Najbardziej intrygujące były postacie bogów, w które wierzyły ówczesne plemiona. Ich kształty, kolory i sytuacje, w jakich były przedstawione dają dużo do myślenia.
Z Nourlangie udaliśmy się do NANGULUUUR, kolejnego kompleksu skalnego tym razem z malowidłami innego z plemion, lecz równie psychodelicznie pokręconymi.
Na deser zostawiliśmy sobie GUBARA POOLS-6 kilometrowy szlak przez dżungle. Żeby się tam jednak dostać musieliśmy przeprawić się najpierw przez dziurawą, w połowie pozalewaną drogę. Muszę przyznać, że crossroad sprawia mi coraz większą przyjemność a Hondzia już się przyzwyczaiła do ciężkich warunków. Po opuszczeniu naszego wehikułu, droga wcale nie wydawała się łatwiejsza. Po parędziesięciu metrach szlak zamienił się w porozlewane bajorko a woda zakrywała nam stopy i łydki. Widoki zaś wynagradzały nam upał i mokre buty. Po dotarciu do Gubara Pools, okazało się, że jesteśmy otoczeni przez łańcuszki rzeczek i potoczków z wodą czystą jak niemowlęca łza. Pokusa zamoczenia spoconego tyłka sięgała zenitu, lecz wynurzające się, co jakiś czas krokodylcze ślepia hamowały zapał. Wracając na szlak, Kasia zaplątała się w babie lato tak przynajmniej stwierdziła. W rzeczywistości była to gigantyczna pajęcza sieć rozciągająca się między drzewami z olbrzymim pająkiem po środku, czekającym na swoją ofiarę. Po parunastu metrach znaleźliśmy miejsce, które nadawało się na obozowisko, rozbiliśmy szybko namiot i rozpaliliśmy małe ognisko, które niestety szybko zgasił przechodzący monsun. Zdążyliśmy jednak przygotować spaghetti z puszki, które było obrzydliwe, ale musieliśmy się czymś posilić. Zmęczeni i zmoczeni szybko zasnęliśmy.
Okolice Darwin, Northern Territory, Suzie, AUSTRALIA
DARWIN
Dzień 16 – 26/02/2012
Z samego rana, nie zwracając uwagi na kąsające muchy i komary zjedliśmy tuńczyka, złożyliśmy namiot i ruszyliśmy z powrotem do naszego auta. Droga nie była długa, bo słoneczko dopiero wychodziło zza zenitu. Około 12 dotarliśmy do Hondzinki i wyruszyliśmy do Darwin.
Mknąc autostradą mijaliśmy sporo rzek z ostrzegawczymi znakami ' uwaga na krokodyle' tym razem mowa o tych większych – Salties. Kolejny znak drogowy oznajmił, iż za 5 km. zobaczymy tańczące krokodyle?! Postanowiliśmy, więc to sprawdzić...Zaparkowaliśmy auto przy dwóch małych chatkach nieopodal Adelaide River. Przywitał nas starszy Ranger, który wyglądem przypominał Krokodyla Dundee i Steve'a Irwina razem wziętych. 'Owyagoin mate, wanna see the beastie'? Sure, why not...
Zaprowadził nas do malutkiej łódki, którą trzymał w zaroślach. Nie wiedzieliśmy za bardzo, czego się spodziewać. Nasz Ranger-Przewodnik wyjaśnił, że w Adelaide River znajduje się ponad 7.000 salties. Wow...szkoda, że jest za późno żeby zejść na ląd....
Kilkadziesiąt metrów od brzegu, nasz Ranger wyciągnął dziwnie wyglądająca wędkę, po czym z wielkiego pudła, przypominającego trochę zakrwawioną lodówkę wyciągnął pół świńskiego łba. Kasia niepewnie spojrzała na mnie, ale Ranger od razu uspokoił ją słowami 'no worries sheila, it's just a bait for stumpy' czymkolwiek był stumpy, nie był na diecie. Umiejętnie zawiesił świński ryj na wędce i zatrzymał łódź. Ostrzegł żebyśmy czasami nie wystawiali rąk za burtę, bo już ich więcej nie zobaczymy. Niczym sprawny rybak zarzucił wędkę z tą różnicą, że świński ryj zwisał nad wodą jakieś 1.5 metra. Nie musieliśmy długo czekać nim zwabione zapachem świeżego mięsa dwie ogromne krokodylice zbliżyły się do naszej łodzi. Nasz Ranger
Przewodnik przywitał się z krokodylicami, nie zapomniał też o dobrych manierach i zapoznał nas z Suzzie i Lucy. Po czym dziewczyny zaczęły ucztę. Ian Ranger nie chciał oddać mięsa za friko i za każdym razem, gdy Suzzie i Lucy podpływały do swojej zdobyczy, podnosił wędkę, aby gady pokazały trochę swojego cielska i powalczyły o mięso. Po kilku minutach flirtowania Lucy wyłoniła swoje smocze
ciele z rzeki i dorwała zdobycz.
Gdy płynęliśmy w głąb rzeki, podpłynęło jeszcze kilka dość sporawych egzemplarzy aż w końcu Ian wykrzyknął 'look up mate, out there, stumpie the beast. Stumpie był prawdziwym królem wszystkich gadów, podpływając widać było tylko wynurzające się z wody ślepia. Żaden inny krokodyl widząc Stumpiego płynącego na żer nawet nie drgnął, aby mu nie przeszkodzić.
Nasz Ranger przygotował specjalną porcję Świni, bo Stumpy nie przepadał za świńskimi ryjami, podobno miał po nich wzdęcia... Nawet nasz Krokodyl Dundee czuł respekt do bestii, bo nie drażnił się z nim tak jak ze wcześniejszymi osobnikami. Wystawił swoją wędkę a Stumpy zacisnął na świni swoje wielkie jak ludzkie kciuki zęby. Słyszeliśmy tylko odgłos łamania świńskich kości. Imponująca bestia-prawdziwy Australijski smok-maszyna do zabijania.
Kata Tjuta, Northern Territory, Poprzez Outback, AUSTRALIA
Dzień 17,18 – 27,28/02/2012
Po paru dzionkach spędzonych w dżungli, troszkę przykurzeni, wyczerpani w dodatku z dziesiątkami bąbli na całym ciele, bo byliśmy pogryzieni przez wszystkie odmiany much, mrówek i komarów dotarliśmy do stolicy stanu Northern Territory – Darwin. Jedyne, co udało nam się wyczytać w naszym przewodniku to fakt, iż Darwin słynie z wielu festiwali, ale jestem pewny ze ma wiele więcej do zaoferowania.
Zatrzymaliśmy się w hostelu YHA, bo chcieliśmy trochę odpocząć, wziąć prysznic, uzupełnić zapasy, przespać się w łóżku i poprzebywać trochę w cywilizacji żeby totalnie nie zdziczeć.
Udaliśmy się na długi spacer po tutejszym ogrodzie botanicznym a resztę dnia spędziliśmy grzejąc się na Cullen Bay. Tutejszej cudownej zatoczce z bajecznymi widokami. Wieczorem udaliśmy się do typowego australijskiego hotelu. (w Australii wszystkie Puby zwane są hotelami) Zamówiliśmy po lokalnym piwku oraz ucztę z krokodyla, kangura, bawoła i barramundi. Chociaż po ostatniej przygodzie z krokodylami nie mieliśmy aż tak dużego apetytu na te bestie, to musieliśmy spróbować. Smak mięsa trudno określić, trochę jakby połączenie ryby z kurczakiem, mięso z kangura trzeba długo żuć, ale rybka i bawół były przepyszne.
Nazajutrz mieliśmy dużo papierkowej roboty, bo korzystając z faktu, iż jesteśmy w miejscu gdzie jest internet i działają telefony musieliśmy przedłużyć nasze wizy. Cały poranek zajęło nam drukowanie, skanowanie i wysyłanie maili.
Po tych parędziesięciu cywilizowanych godzinach, zatęskniliśmy za outbackiem i po 14.00 wyruszyliśmy do Litchfield National Park 120 km. na południe od Darwin. Pokonanie 120 km. zajęło nam jednak ponad 3 godziny, bo troszkę pobłądziliśmy. Nasz przewodnik GPS - Andrzej, wyprowadził nas na drogę, która nie istniała i musieliśmy nadrobić ponad 60 km. Zabrakło czasu żeby dotrzeć do Litchfield, bo po drodze złapała nas jeszcze burza. Zakotwiczyliśmy, więc w przydrożnym parku kempingowym. Oby do jutra.
Dzień 19 – 29/02/12
Litchfield National Park zajmuje około 1500 km2 jego florę głównie stanowi roślinność lasu monsunowego, jeżeli chodzi o zwierzęta to można tu spotkać kangury, dingo, wallaby (mniejsza odmiana kangura), possumy (australijska odmiana gryzonia, przypominająca trochę połączenie borsuka ze szczurem), oraz różne odmiany nietoperzy. Litchfield National Park słynie jednak z 6 wodospadów, które swoim urokiem przyciągają podróżników z całej Australii.
Pierwszy wodospad, który mieliśmy w planie dziś odwiedzić znajdował się kilka kilometrów po wjeździe do parku narodowego. Zostawiliśmy auto na parkingu i ruszyliśmy na hiking. Pogoda już nie robi na nas żadnego wrażenia, czy to upał czy monsunowa burza, zawsze jesteśmy gotowi i dobrze zaopatrzeni na wypadek awaryjnych sytuacji.
Dzisiejszego dnia wysoka temperatura i gorąc słońca dawał się we znaki od samego rana. Jednak już na samym początku szlaku stał znak z opisem miejsca, do którego zmierzaliśmy - Florence Falls. Znak pokrzepił nasze serca i kazał jak najszybciej ruszać w drogę. Opis Florence Falls był w języku aborygeńskim i angielskim napisany przez wodza jednego z plemion zamieszkujących park.
Welcome traveller
The Florence system it's a big dreaming to us...plus it's a resourceful system to hunt and be around: it feeds us your mind and soul. It's a spiritual place. That element of runing water makes it an exclusive place, exclucive to the individual. You got piece of mind on that creek. Because of the rapids and currents, it doesn't matter if you're 5 metres away from everyone having fun and splushing, you won't hear them.
Po takim pięknym powitaniu, nogi same zaczęły maszerować i po godzinnym spacerku dotarliśmy do celu. Gdy ukazał się nam wodospad byliśmy porażeni jego pięknem. Na samym szczycie tkwiła masywna skała, która rozdzielała płynący strumień na 2, a spadająca z rozmachem woda, dawała poczucie dzikości. Zafascynowani tym pięknem, zrzuciliśmy plecaki i spocone ubrania i zanurzyliśmy się w rześkiej wodzie. Spędziliśmy w rajskim miejscu pare godzinek, bo przecież nigdzie nam się nie spieszyło.
Po południu ruszyliśmy dalej. Kolejnym wodospadem był Tolmer Falls. Był on dostępny tylko z platformy widokowej. Zejście pod wodospad było praktycznie niemożliwe bez sprzętu wspinaczkowego, miejsce to było także pod ochroną gdyż w środku wodospadu pod hektolitrami spadającej wody tysiące lat temu zamieszkały dwie odmiany nietoperzy Ghost Bat i Orange Horseshoe Bat. Na szczęście widok z platformy w zupełności nam wystarczył.
Do Wangi Falls największego z tutejszych wodospadów musieliśmy podjechać naszą Hondziną. Wróciliśmy, więc na parking i ruszyliśmy przed siebie. Wangi, Falls jest największym z tutejszych wodospadów, nasycony dodatkowo kilkudniowymi opadami tworzył prawdziwy cud natury. Nie ryzykowaliśmy jednak wejścia do wody ze względu na występujące w nim w porze deszczowej krokodyle.
Nie starczyło nam niestety czasu na dotarcie do kolejnych 3 wodospadów. Nasze obozowisko zostało paręnaście kilometrów przed parkiem narodowym, nie mogliśmy, więc zagłębić się dalej i musieliśmy wracać. Litchfield National Park jest pięknym miejscem i dziękujemy mu bardzo za to, że było nam dane spędzić tu równie piękny dzień.
W DRODZE DO RED CENTRE
Dzień 20 – 01/03/12
Pół dnia zajęło nam dotarcie do Mataranki, miasteczka z 250 osobową populacją. Słynnego z nakręconego tam kiedyś filmu 'Never never', którego niestety nie mieliśmy przyjemności zobaczyć. Miasteczko to słynie również z basenów termalnych znajdujących się w Elsey National Park, które zaraz po rozbiciu namiotu odwiedziliśmy. Jako rasowy wodnik nie mogłem sobie odpuścić kąpieli w tychże basenach. Kąpiel w gorącej źródlanej wodzie z bąbelkami była zupełnie innym doświadczeniem niż pływanie w dzikich wodospadach, które doświadczyliśmy w ciągu kilku ostatnich dni. Są to ostatnie chwile relaksu i odpoczynku przed czekającą nas dwu lub trzydniową wyprawą przez pustynie do Alice Springs – stolicy regionu RED CENTRE, którą zaczynamy jutro z samego rana.
Dzień 21 – 02/03/12
Dzisiejszy dzień w całości spędzamy w aucie. Mamy do przejechania 600km na południe od, Mataranki co w 45 stopniowym upale nie będzie łatwe i przyjemne.
Już trzecią godzinę męczę Katarzynę dyskografią Pink Floyd, wydaje mi się czasami, że podczas naszej podróży powiedzieliśmy już sobie wszystko, co było do powiedzenia. Nasza wyprawa nie jest tylko próbą charakteru dla nas jako podróżników, ale także próbą dla naszego związku, bo chyba jeszcze nigdy nie przebywaliśmy ze sobą 24 godziny na dobie, 7 dni w tygodniu. Nic tylko my, droga, słońce, pustynia, czasami jakiś kangur obserwujący pędzący przez jego terytorium zielony wehikuł i znowu to samo. Żeby trochę uprzyjemnić drogę wciskam pedał gazu i przyspieszam auto do 170 km/h, co nie spotyka się z entuzjazmem mojej żony a ta oczywiście musi podzielić się ze mną swoimi przemyśleniami, co kończy się kłótnią a ta przeobraża się w 3 godziny bez słowa.
Więc jedziemy sobie dalej przez pustynie w ciszy, zamyśleni. Przychodzi mi czasem do głowy pewna myśl, żeby zatrzymać auto, wysadzić Katarzynę z butelką wody i odjechać. Wrócić za 20 minut i sprawdzić jak będzie się cieszyć, gdy mnie zobaczy.
Po paru godzinach spokoju zrobiliśmy przerwę na papierosa i podaliśmy sobie dłonie w geście pokoju, po czym ruszyliśmy dalej. Po kolejnych dwóch godzinach śpiewaliśmy już razem 'Highway to Hell' i z utęsknieniem czekaliśmy na znak z napisem Tennant's Creek, gdzie mieliśmy się dziś zatrzymać. Kolejna minięta farma, znak drogowy 'uwaga na kangury', pędzący gdzieś w oddali pociąg, martwy kangur przy drodze i znowu nuda...my, droga, łyk wody, słońce...droga, upał, my śpiewamy 'zabiorę cię, ze sobą, jeśli chcesz'-Indios Bravos. Aż w końcu w oddali zobaczyliśmy mieniąca się w słońcu tablice z napisem Tennannt's Creek – 150km. Zrobiliśmy kolejną przerwę. Dolaliśmy paliwa, zapaliliśmy po fajeczce, pomarzyliśmy o łyku zimnego piwa, coli lub choćby łyczku zimnej wody, bo nasze zasoby już prawie wrzały z gorąca, zacisnęliśmy zęby i wsiedliśmy do auta. Kasia już nie narzekała, że przekraczam prędkość, bo chcieliśmy jak najszybciej być u celu. Dotarliśmy w końcu, do Tennant's Creek. Gdy tylko zobaczyliśmy stację paliw wyczołgaliśmy się z naszego tostera i zakupiliśmy 2 puszki lodowatej coli. Nigdy chyba jeszcze nie odczuwałem takiego pragnienia, zimny napój był niczym lekarstwo, a uczucie, jakie lodowata mikstura sprawiała spływając po przełyku była niczym orgazm.
Dość szybko udało nam się znaleźć miejsce do rozbicia namiotu. Nie jedliśmy już nic, jeszcze jedna puszka coli i czas na zimne piwo. Ojojoj jak dobrze...i nagle niebo zgasło... a w powietrzu słychać było okropny pisk...o co chodzi zapytała Kasia?? Koniec Świata...w rzeczywistości byliśmy świadkami niesamowitego zdarzenia...W ciągu kilku minut niebo zaczęło się ściemniać za sprawą milionów przelatujących nietoperzy, które jak się okazało później, codziennie o tej porze migrują setki kilometrów w poszukiwaniu kwitnących kwiatów eukaliptusa. Wracają wcześnie rano, odpoczywają i wyruszają znowu gasząc słońce na pół godziny...wow tego się nie spodziewałem.
Dzień 22 – 03/03/12
Po wczorajszym bardzo długim i męczącym dniu, nie sądziliśmy, że coś może zakłócić nam sen dzisiejszej nocy a jednak około godziny 5.00 nad ranem, zbudziła nas dziwna miękkość pod plecami. Czyżbyśmy jakimś dziwnym trafem obudzili się w pięciogwiazdkowym hotelu na wodnym łóżku?? Po otwarciu oczu wciąż jednak byliśmy w naszym namiocie, coś jednak było nie tak...Wynurzyliśmy, więc głowy na zewnątrz i ku naszemu zaskoczeniu, znajdowaliśmy się po środku małej sadzawki. Tam gdzie jeszcze kilka godzin temu męczyłem się z wbiciem śledzi do wysuszonej słońcem ziemi teraz znajdowała się ogromna kałuża z woda po łydki. Okazało się, że przez całą noc padał ulewny deszcz, my jednak byliśmy zbyt zmęczeni by zwróciło to naszą uwagę. Szybko się pozbieraliśmy, wrzuciliśmy do auta mokrutki namiot i śpiwory i ruszyliśmy przed siebie.
Wyruszyliśmy przed 6.00 więc powinniśmy być w stanie osiągnąć nasz cel – Alice Springs. Ponad 500 km poprzez pozalewane drogi i spadający z nieba prysznic.
Po paru godzinach w naszym autku zaczął unosić się dziwny zapach. Okazało się, że gdy dziś rano dolewaliśmy paliwa nie dokręciliśmy dokładnie kanistra i troszkę paliwa ulało się w bagażniku, co z oparami ulatniających się zapachów z gnijącego namiotu tworzyło iście swojski klimat. Nie było dziś słońca prawie wogóle, dlatego też droga mijała nam dość szybko. Pomimo poważnie pozalewanej drodze po 6 godzinach udało nam się dotrzeć do stolicy Red Centre – Alice. Zostaliśmy dziś w hostelu, aby przynajmniej trochę przesłuszyc nasze rzeczy. Niestety w hostelu dostaliśmy niezbyt dobre informacje na temat stanu dróg do Ayers Rock. Powiedziano nam, że są one nieprzejezdne od kilku dni, aczkolwiek pogoda zmienia się bardzo szybko i jutro wszystko może się zmienić. Dostaliśmy numer telefonu do tutejszej stacji rangerów i powiedziano nam, aby zadzwonić tam wcześnie rano i sprawdzić, co i jak. Troszkę podłamani, bo nie mieliśmy zamiaru zostawać tu długo ze względu na pomału kończące się fundusze, zdecydowaliśmy się jednak zostać tu tak długo jak będzie trzeba, bo nie możemy odpuścić ikony Australii - świętej góry aborygenów – Uluru.
KING'S CANYON & ULURU
Dzień 23 – 04/03/12
Szczęście się dziś do nas uśmiechnęło od samego rana, przez całą noc nie spadła ani jedna kropla deszczu i zaraz po przebudzeniu dostaliśmy informacje, na którą w głębi serca liczyliśmy a mianowicie otwarto drogę na King's Canyon I Uluru. Po 30 minutach byliśmy gotowi, bo drugiej takiej szansy możemy już nie dostać. Wskoczyliśmy do Hondziny i już byliśmy na trasie. Droga przez busz do King's Canyon upłynęła dość przyjemnie, 467 km, jakie dzieliły Królewski Kanion a Alice Springs przejechaliśmy w niecałe 5 godzin i chociaż droga była obficie pozalewana, nie było to problemem dla naszego Hondi.
Po rozbiciu namiotu, wybraliśmy się jeszcze na spacerek w głąb kanionu, bo trekking szczytem zostawiamy na jutro. Od samego rana coś złego zaczęło dziać się z moim lewym uchem. Nie mogłem go odetkać przez cały dzień, a później zaczęło cholernie boleć. Mam nadzieje, że do jutra przejdzie.
Dzień 24 – 05/03/12
O 7 rano byliśmy gotowi do drogi. Ja nie spałem prawie przez całą noc z powodu infekcji ucha i przeszywającego cała moją głowę bólu. Przez całą noc zjadłem 8 panadoli, dzięki którym udało mi się przespać kilka godzin. Kiedy zobaczyłem minę mojej żony, gdy po przebudzeniu mnie zobaczyła i powiedziała auuaa wiedziałem, że nie jest dobrze. Cała lewa strona mojej twarzy wyglądała fatalnie i była dwa razy większa od prawej. Gdy zerknąłem w lusterko naszego wehikułu sam się przeraziłem. Moja twarz strasznie spuchła i nie byłem w stanie nawet jej dotknąć, bo po każdym kontakcie fizycznym przeszywała mnie fala bólu. Niestety wszystkich lekarzy, pielęgniarki i aptekarki zostawiliśmy pół tysiąca kilometrów w tyle więc musimy sobie sami poradzić. Kasi przeszedł pomysł po głowie, aby wracać i iść do lekarza, bo taka chyba byłaby najbardziej racjonalna decyzja, ale jeśli byśmy wrócili i w tym czasie zamknięto by drogę, chyba byśmy sobie tego nie wybaczyli. Wyczyściłem, więc ucho wodą z solą i założyłem bandanę na twarz. Nie mogę narażać ucha na przewianie a dzisiejsza wyprawa szczytami kanionu dawała niemal 100% szanse na porywisty wiatr.
Początek wspinaczki na King's Canyon był stromy i dość ciężki zwłaszcza, że wraz z naszym przyjazdem lato zawitało w te strony. Tak, więc wracamy do 45 stopniu w cieniu i lejącego się z nieba żaru. Dodatkowo droga nie była łatwa ze względu na plecaki pełne wody. Wyruszenie na taką wyprawę bez odpowiednich zapasów wody równało się z poważnym odwodnieniem. Gdy pokonaliśmy pierwszą część szlaku teren nieco się wyrównywał, ale z każdym krokiem byliśmy wyżej i wyżej zbliżając się do wysokości kanionu. Kolejna godzina marszu upłynęła bardzo spokojnie. Krajobraz zmieniał się z każdą minutą, coraz to większe skały i kamienie zastępowały i tak już ubogą roślinność. Resztki fauny, które były w stanie wytrzymać tak ekstremalne warunki robiły za schronienie dla przeróżnych owadów i jaszczurek, które w cieniu liści obserwowały dwójkę podróżników przeciskających się przez skały. Od czasu do czasu mijaliśmy wychudzone psy dingo szukające jakiejś padliny czy choćby małej kałuży, aby zaspokoić zabijające pragnienie. Kolejne dwie godzinki szczytem okazały się nie takie trudne, nie musieliśmy się już wspinać a cudowne widoki umilały nam marsz. Aż w końcu po krótkiej wspinaczce na nieco strome wzgórze wyłonił się cel naszej wyprawy – Królewski Kanion. Gigantyczny, z czerwonymi, spalonymi od słońca płaskimi ścianami masyw skalny. Widok, jaki rozpościerał się teraz przed naszymi oczami robił niesamowite wrażenie. Staliśmy tam we dwójkę przez parenaście minut nie odzywając się do siebie ani słowem. Czując gorąc padający z nieba, lekki wiaterek przyniósł chwilową ulgę a olbrzymi kolos stojący tam od milionów lat spowodował, iż zagubiliśmy się trochę w swoich przemyśleniach. Po kilku chwilach zadumy zaczęliśmy eksploracje naszego kanionu. Wspinaliśmy się, skakaliśmy ze skały na skałę, zaglądnęliśmy chyba w każdy najciemniejszy punkt tego fascynującego miejsca. Musieliśmy mieć pewność, iż odkryje on przed nami każdą swoją tajemnice. Czas mijał bardzo szybko i nie wiadomo, kiedy zaczęło się ściemniać a przed nami 4 godziny marszu z powrotem. Pożegnaliśmy się, więc z iście królewskim kanionem i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na szlaku spotkaliśmy rangera wędrójącego w samotności i podziwiającego piękno przyrody, którą pewnie znał już na pamięć a ta dalej potrafiła go zaskakiwać. Po krótkiej rozmowie zeszliśmy na temat mojego coraz to bardziej bolącego ucha i spuchniętej twarzy, której nie dało się nie zauważyć. Po opowiedzeniu mu trasy kilku naszych ostatnich dni oraz podaniu symptomów mojej infekcji, bardzo szybko stwierdził...'mhhh...u got a tropical ear, mate' okazało się, że owa infekcja – tropikalne ucho to dość częsta infekcja u Europejczyków pływających w wodospadach na północy Northern Territory. Wody te, choć czyste jak łza zawierają bakterie, na które przyjezdni nie są uodpornieni. Wszystko by się, zatem zgadzało, mam tropikalne ucho. Powiedział, że na to się nie umiera, ale ból nie przejdzie dopóki nie odwiedzę apteki i nie kupię specjalnych kropelek, a to niestety nie będzie możliwe przez kilka najbliższych dni.
Dzień 25 – 06/03/13
Do Yulary miasteczka nieopodal Ayers Rock dojechaliśmy jeszcze wczoraj w nocy. Po 4 godzinach snu znów byliśmy w pędzącej w sam środek pustyni rozgrzanej hondzinie. Zmierzaliśmy zobaczyć magiczną gorę. Uluru jest ogromnym, ponad 300 metrowym piaskowcem leżącym w samym środku Australii i razem ze swoją siostrą Kata-Tjutą tworzą wpisany na listę UNESCO Park Narodowy.
Wschód słońca rozpoczął się o godzinie 6.31. Od samego początku byliśmy pod wrażeniem Uluru, a teraz przy blasku wstającego słońca, góra wydawała się emanować specjalną energią, która napawała nas spokojem i entuzjazmem. Im słońce wschodziło wyżej tym Uluru nabierała coraz to innych kolorów, by po 40 minutach zaświecić pomarańczowym blaskiem a później przybrać ostro czerwony kolor na resztę dnia.
Po wschodzie wybraliśmy się na wycieczkę wzdłuż góry by poznać, w czym tak naprawdę kryje się jej magia.
Pod wielkim baobabem w cieniu góry chowała się aborygeńska rangerka, przyjeżdża tutaj codziennie od kilku lat żeby podzielić się informacjami i historią tej magicznej skały. Usiedliśmy na rozgrzanym piasku i zaczęliśmy słuchać Aborygenki. Uluru jest magiczną górą aborygeńskiego plemienia Mala. Przez tysiące lat (do momentu przybycia białego człowieka) służyła im za dom. Dawała schronienie, cień, pokarm ( miodowe mrówki, larwy ciem, kangury czy goany) a także wyżłobione w górze zakamarki i jamy służyły jako szkoła czy porodówka zwana mala puta – najważniejsze miejsce w górze, które uważane jest za święte i nikt nie ma prawa tam wchodzić, zabronione jest także robienie zdjęć. Najważniejszą jednak funkcją góry było dostarczanie wody. Deszcz pada tu bardzo rzadko. W okresie deszczowym jednak, kiedy pada przez kilka dni z rzędu,
charakterystyczny kształt góry – z wyżłobieniami na całej jej szerokości zamienia się w jeden wielki wodospad a spływająca z niego woda zapełnia wszystkie dziury, rowy i jamy, co wystarczało Mala na kolejnych kilka miesięcy życia.
Nasz początkowy zamiar wspinaczki na górę zmienił się po wysłuchaniu rangerki, która wytłumaczyła, iż szczyt góry zarezerwowany był dla dusz zmarłych członków plemienia i tylko najstarsi z plemienia Mala mieli prawo żeby się na nią wspinać. Po wysłuchaniu historii nawet przez sekundę nie przeszło nam przez myśl żeby wspinać się na szczyt. Trzeba uszanować czyjeś wierzenia, w szczególności, jeśli mają one historie o wiele dłuższą od naszych współczesnych.
Słońce było już w zenicie, gdy nasza aborygeńska lekcja dobiegła końca. Ruszyliśmy, więc na spotkanie z siostrą Uluru – Kata Tjuta (w wolnym tłumaczeniu kata-tjuta oznacza skalne łby) znajdującej się jakieś 50 km od Uluru. Już sam widok z naszego auta robił wrażenie. Kata Tjuta jest wyższa i dłuższa od swojej siostry, składa się ona jednak z kilku bloków skalnych a nie tak jak Uluru, jednego monolitu. Zostawiliśmy auto i zagłębiliśmy się w górę. Paru godzinny spacerek okazał się strzałem w dziesiątkę. Szlak prowadził w głąb dwóch największych skał Kata-Tjuty. Szlak okazał się jednostronną drogą gdyż na samym końcu, skały łączyły się w jeden wielki monolit, którego nie dało się w żaden sposób obejść. Znaleźliśmy miejsce w cieniu nieopodal skromnego billabonga ( strumyka) i zjedliśmy lunch. Towarzystwa dotrzymywały nam przedziwne jaszczurki, które niczym małe demony wyłaniały się z coraz to nowych norek. Po powrocie do auta i dość wyczerpującym dniu, czekał nas jeszcze jeden magiczny spektakl. A mianowicie powrót do Uluru i rozkoszowanie się zachodem słońca. Wróciliśmy, więc w okolice góry, znaleźliśmy dobre miejsce i rozłożyliśmy nasze przenośne fotele, po czym w ciszy i zadumie podziwialiśmy kończący się dzień. Żadne kino na ziemi w cywilizowanym świecie, który został daleko za nami, nie było w stanie zaserwować nam lepszego seansu niż ten, którego właśnie byliśmy świadkami. Monolit wydawał się jeszcze piękniejszy niż o świcie. Niczym doświadczony mędrzec, zmęczony po całym dniu kładł się na zasłużony odpoczynek. Raz na jakiś czas w blasku zachodzącego słońca zmienił kolor z pomarańczowego na rudy by w końcu wraz z kończącym się dniem zasnąć w czerni nocy.
Dodane komentarze
Przydatne adresy
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.