Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Kolumbia – pustynia, wulkan i morze (1) - Tolima > KOLUMBIA



Kolumbia to góry, wulkany, pustynia i Indianie. W większości teren pokryty jest różnymi odcieniami zieleni, ma również piękne plaże, wydmy piaskowe oraz doskonałe warunki do kit surfingu, właśnie na La Guajirze.
Kolumbia to deszcz, codziennie po południu, w porze suchej. Jeśli planuje się wycieczki, to należy wziąć to pod uwagę. Dlatego Kolumbia to również wędrówka w błocie. Tylko tu można zobaczyć górskich wędrowców w … kaloszach. To, można powiedzieć, „narodowe” obuwie do wędrówek. Właśnie przez to błoto.
Pierwszym naszym wyzwaniem był wulkan Tolima w Kordylierze Środkowej – 5220 m npm. Sam szczyt pokryty jest lodowcem. Wędrówkę można zacząć w El Cedral na wysokości ok. 2070 m npm. Dojechaliśmy tu samochodem terenowym. Jest to miejsce, gdzie Kolumbijczycy z Salento, Pereiry lubią przyjeżdżać na weekendowe piesze wędrówki, bądź na jazdę rowerem, co jest tu bardzo popularna aktywnością. Tutaj zrobiliśmy przepakowanie naszych bagaży. Do podręcznych plecaków wzięliśmy tylko to, co niezbędne w czasie wędrówki. Reszta (czekany, kaski, raki, śpiwory) poszły na osiołki. Po około 2 godzinach marszu dość dobrą i jeszcze suchą ścieżką, dotarliśmy do schroniska La Pastora i tu zjedliśmy obiad, popijając po raz pierwszy aquapanelę – słodki napój z trzciny cukrowej. Jest ona, w górach szczególnie, najpopularniejszym ciepłym napitkiem. W związku z tym pod koniec wyprawy sięgaliśmy już tylko po herbatę. Ale aquapanela ma bardzo dobre właściwości energetyczne – doskonale wzmacnia po długim marszu.
Nasz pierwszy nocleg był w fince El Jordan (3050), malutkim 4-osobowym „domku”, w którym zmieściły się tylko 2 łóżka piętrowe. Ubikacja była osobno w dobudówce. Kolację i śniadanie zjedliśmy w kuchni właścicielki farmy, na przypiecku. Kolejnego dnia wędrówka zajęła nam 3-4 godziny, już w błocie, bo poprzedniego wieczoru lał deszcz. Obiad zjedliśmy już w miejscu, gdzie mieliśmy drugi nocleg – Finca Berlin (3800). Właściciel tej farmy przewoził nam nasze bagaże na osłach przez całą wędrówkę w Nevado del Tolima. Był to bardzo towarzyski człowiek, do tego stopnia, że czasem musieliśmy czekac na nasze bagaże nawet do wieczora, bo on w tym czasie miło spędzał czas w miejscach odbioru naszych bagaży. Ale jedno było pewne: na noc, obojętnie o której godzinie, trafiał do domu, aby pilnować żony, by nikt mu jej nie „ukradł”.
Kolejnego dnia wyruszyliśmy do schroniska La Playa (3750). Po drodze przekraczaliśmy 2 grzbiety – 4200 i 4000, by zejść na 3750 m npm. Finca ma dwie sale 8-osobowe, nie ma natomiast żadnej „przytulnej” świetlicy. Ubrania na wyschniecie właścicielka przyjmowała tylko na noc, a my wszyscy byliśmy ubabrani błotem dość mocno. Ale i tu posiłki były smaczne i obfite, jak w każdej fince. Następnego dnia mogliśmy się wyspać – śniadanie było na 8. W poprzednie i późniejsze dni pobudka była koło 6 rano, a w dzień ataku na szczyt o drugiej w nocy. Tego dnia szliśmy do miejsca szumnie nazwanego: base camp – 4550. Było to malutkie plato tuż pod ścianą Tolimy. Wędrówka tego dnia była dość przyjemna, bo i w słońcu, i w zielonym suchym terenie. Towarzyszyli nam strażnicy z Parku Nevado del Tolima, którzy wyruszyli posprzątać miejsce naszego noclegu. Muszę przyznać, że szlaki były czyściutkie, bez śmieci rzucanych przez turystów.
Namioty rozbiliśmy już w mgle, po której przyszedł tradycyjnie już deszcz. Nie było co robić, więc wcześniej położyliśmy się spać. Mimo wielu warstw odzieży z merynosa i – cienkiego – puchowego śpiworka, zmarzłam w nocy. Ale „na szczęście” pobudka była o 2, więc trwało to krótko. W kaskach, choć nie uważam, aby były nam potrzebne, i z czołówkami, wyruszyliśmy w górę. Droga była stroma, w piargach skalnych. Łapaliśmy oddech. Potem przyszły skały, a po nich lodowiec. Końcowe podejście było bardzo strome, a wysokość robiła swoje. Szlismy na linie, w rakach i z czekanami. Raki tak, czekan nie bardzo się przydał. Na szczycie byliśmy przed wschodem słońca, było jeszcze ciemno. I nagle zrobiło się jasno. A nas czekało strome zejście do bazy, spakowanie obozu i zejście do La Playa. Długa trasa okazała się „zabójcza” dla moich palców u nóg. Buty miałam dopasowane, a tu lepsze były by o numer większe.
Noc spędziliśmy znowu w La Playa, by następnego dnia o 5 rano wstać i rozpocząć zejście do końca doliny Cocora (2430). Po drodze zatrzymaliśmy się w La Estrella – nieczynnym schronisku, które wcześniej zostało spalone przez lokalsów na wieść, że przejmie je od państwa ktoś prywatnie z Bogoty. Sama Dolina Cocory słynie z symbolu jakim jest palma woskowa – kiedyś pozyskiwano z niej wosk.
Stąd pojechaliśmy na króciutki reset do Salento, uroczego malutkiego miasteczka poniżej 3000 m npm, co już pozwala uprawiać tu kawę.
Kolumbia to deszcz, codziennie po południu, w porze suchej. Jeśli planuje się wycieczki, to należy wziąć to pod uwagę. Dlatego Kolumbia to również wędrówka w błocie. Tylko tu można zobaczyć górskich wędrowców w … kaloszach. To, można powiedzieć, „narodowe” obuwie do wędrówek. Właśnie przez to błoto.
Pierwszym naszym wyzwaniem był wulkan Tolima w Kordylierze Środkowej – 5220 m npm. Sam szczyt pokryty jest lodowcem. Wędrówkę można zacząć w El Cedral na wysokości ok. 2070 m npm. Dojechaliśmy tu samochodem terenowym. Jest to miejsce, gdzie Kolumbijczycy z Salento, Pereiry lubią przyjeżdżać na weekendowe piesze wędrówki, bądź na jazdę rowerem, co jest tu bardzo popularna aktywnością. Tutaj zrobiliśmy przepakowanie naszych bagaży. Do podręcznych plecaków wzięliśmy tylko to, co niezbędne w czasie wędrówki. Reszta (czekany, kaski, raki, śpiwory) poszły na osiołki. Po około 2 godzinach marszu dość dobrą i jeszcze suchą ścieżką, dotarliśmy do schroniska La Pastora i tu zjedliśmy obiad, popijając po raz pierwszy aquapanelę – słodki napój z trzciny cukrowej. Jest ona, w górach szczególnie, najpopularniejszym ciepłym napitkiem. W związku z tym pod koniec wyprawy sięgaliśmy już tylko po herbatę. Ale aquapanela ma bardzo dobre właściwości energetyczne – doskonale wzmacnia po długim marszu.
Nasz pierwszy nocleg był w fince El Jordan (3050), malutkim 4-osobowym „domku”, w którym zmieściły się tylko 2 łóżka piętrowe. Ubikacja była osobno w dobudówce. Kolację i śniadanie zjedliśmy w kuchni właścicielki farmy, na przypiecku. Kolejnego dnia wędrówka zajęła nam 3-4 godziny, już w błocie, bo poprzedniego wieczoru lał deszcz. Obiad zjedliśmy już w miejscu, gdzie mieliśmy drugi nocleg – Finca Berlin (3800). Właściciel tej farmy przewoził nam nasze bagaże na osłach przez całą wędrówkę w Nevado del Tolima. Był to bardzo towarzyski człowiek, do tego stopnia, że czasem musieliśmy czekac na nasze bagaże nawet do wieczora, bo on w tym czasie miło spędzał czas w miejscach odbioru naszych bagaży. Ale jedno było pewne: na noc, obojętnie o której godzinie, trafiał do domu, aby pilnować żony, by nikt mu jej nie „ukradł”.
Kolejnego dnia wyruszyliśmy do schroniska La Playa (3750). Po drodze przekraczaliśmy 2 grzbiety – 4200 i 4000, by zejść na 3750 m npm. Finca ma dwie sale 8-osobowe, nie ma natomiast żadnej „przytulnej” świetlicy. Ubrania na wyschniecie właścicielka przyjmowała tylko na noc, a my wszyscy byliśmy ubabrani błotem dość mocno. Ale i tu posiłki były smaczne i obfite, jak w każdej fince. Następnego dnia mogliśmy się wyspać – śniadanie było na 8. W poprzednie i późniejsze dni pobudka była koło 6 rano, a w dzień ataku na szczyt o drugiej w nocy. Tego dnia szliśmy do miejsca szumnie nazwanego: base camp – 4550. Było to malutkie plato tuż pod ścianą Tolimy. Wędrówka tego dnia była dość przyjemna, bo i w słońcu, i w zielonym suchym terenie. Towarzyszyli nam strażnicy z Parku Nevado del Tolima, którzy wyruszyli posprzątać miejsce naszego noclegu. Muszę przyznać, że szlaki były czyściutkie, bez śmieci rzucanych przez turystów.
Namioty rozbiliśmy już w mgle, po której przyszedł tradycyjnie już deszcz. Nie było co robić, więc wcześniej położyliśmy się spać. Mimo wielu warstw odzieży z merynosa i – cienkiego – puchowego śpiworka, zmarzłam w nocy. Ale „na szczęście” pobudka była o 2, więc trwało to krótko. W kaskach, choć nie uważam, aby były nam potrzebne, i z czołówkami, wyruszyliśmy w górę. Droga była stroma, w piargach skalnych. Łapaliśmy oddech. Potem przyszły skały, a po nich lodowiec. Końcowe podejście było bardzo strome, a wysokość robiła swoje. Szlismy na linie, w rakach i z czekanami. Raki tak, czekan nie bardzo się przydał. Na szczycie byliśmy przed wschodem słońca, było jeszcze ciemno. I nagle zrobiło się jasno. A nas czekało strome zejście do bazy, spakowanie obozu i zejście do La Playa. Długa trasa okazała się „zabójcza” dla moich palców u nóg. Buty miałam dopasowane, a tu lepsze były by o numer większe.
Noc spędziliśmy znowu w La Playa, by następnego dnia o 5 rano wstać i rozpocząć zejście do końca doliny Cocora (2430). Po drodze zatrzymaliśmy się w La Estrella – nieczynnym schronisku, które wcześniej zostało spalone przez lokalsów na wieść, że przejmie je od państwa ktoś prywatnie z Bogoty. Sama Dolina Cocory słynie z symbolu jakim jest palma woskowa – kiedyś pozyskiwano z niej wosk.
Stąd pojechaliśmy na króciutki reset do Salento, uroczego malutkiego miasteczka poniżej 3000 m npm, co już pozwala uprawiać tu kawę.
Czy warto było zdobywać 5220 m npm? Zdecydowanie! Ale wymagana jest w miare dobra kondycja fizyczna, psychiczn, odpornosc na błoto, wczesne wstawanie, bezczynne popołudnia ...
Dodane komentarze
linkalinka 2022-03-26 10:17:30
Dodałam, ale nie umiem spoziomować pionowych zdjęć ;)Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.