Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Szósta relacja z wyprawy po USA > USA


Droga 66 za nami. Było miło, ale sie skończyło. Ghost towns w pobliżu przeistoczone w turystyczne maszynki do zarabiania pieniędzy. Bywa. Krajobraz z cowboyskiego zmienił się na indiański. Przekłada się to też na temperaturę. Samochodowy czujnik nie schodzi poniżej 100 st.F. Silnik wyje, klima pracuje pełną para, zbliżamy sie do Death Valley - jednego z najgorętszych miejsc na ziemi. O ile nie najgorętsze. Srednia temperatura - 50 st.C. Dolina Śmierci...mmm.. brzmi pysznie. W przeszłości wydobywano tutaj złoto, srebro i miedź. Nazwa doliny pochodzi od osadników, którzy w 1849 roku ogarnięci gorączką złota zmierzali do terenów złotonośnych i cudem udało im się przeżyć mimo wyczerpania zapasów wody. Bierzemy mapkę od strażnika i w drogę. Pierwszy punkt - Zabriskie Point. Filozof Michel Foucault nazwał podróż w to miejsce w 1975 r. największym doświadczeniem swojego życia. Miejsce to zostało również pokazane w filmie Michelangela Antonioniego "Zabriskie Point". Nie powiem - ciekawe. Erozyjne formacje skalne zwane badlands. Co oznacza dosłownie "złe ziemie". Sweet:) Za same nazwy uwielbiam ten park. Kolejny punkt - Devil's Golf Course (dosł. "Pole golfowe diabła" - mniam) to olbrzymi fragment dna doliny pokryty kilkunastocentymetrowymi bryłami mieszaniny ziemi i soli. Bryły te w kształcie stożków są niezwykle twarde i posiadają ostre krawędzie. Prosimy się nie zbliżać:) No i jeden z najważniejszych - Badwater ("Zła woda") to wyschnięte jezioro położone 85 m poniżej poziomu morza, jest to największa depresja występująca na kontynencie północno-amerykańskim. Dno tego wyschniętego jeziora jest pokryte regularnymi sześciokątnymi płatami solnymi, o boku mającym ok. 2m długości. Płaty te powstały wówczas, gdy dolina zaczęła wysychać i zaczęły się rozszerzać kryształki soli. Badwater powstało w wyniku wyschnięcia przed 3000 lat jeziora istniejącego na tym miejscu. Na jego znajduje się stacja meteorologiczna, która 10 lipca 1919 roku zarejestrowała najwyższą temperaturę w Stanach Zjednoczonych (56,7°C). W celu pokazania skali depresji, na pobliskiej skale została umieszczona biała tablica pokazującą poziom morza. Niesamowite, gdy stoisz na ziemi, a wysoko w górze wisi tabliczka " Poziom morza". Swoją drogą zbliżanie się do Deatch Valley, dokładnie Boadwater odczułam dużo wcześniej. Siedząc w samochodzie czułam się jak w samolocie, z powodu cisnienia oczywiście, które momentami rozsadzało czaszkę. Brama wjazdowa znajduje się znacznie wyżej niż w.w punkt, szybki spadek wysokości a potem jej szybki wrost było naprawdę odczuwalne. Artists Palette ("Paleta artystów") jest to grupa skał usytuowanych w centrum Doliny Śmierci odznaczająca się niezwykłymi barwami. Powstały one w wyniku zachodzącej w skałach reakcji utleniania różnych związków chemicznych. Barwa czerwona, fioletowa i żółta powstają w wyniku utleniania związków żelaza; barwa zielona powstaje w wyniku rozkładu miki. Można pomiędzy nimi przejechać nieutwardzoną drogą, no co mam napisać, że nie ładnie:) pięknie:)
Niestety zaczynał się ściemniać i zabrakło czasu na zamek Scotty'ego. Udało mi się dojrzeć nieco prawdziwej pustyni, ale niedosyt...niedosyt...Ciekawe jest to, że w przeszłości węgiel drzewny z wybudowanych pieców targało 20- ścia mułów dzień w dzień do pobliskich kopalni, gdzie wytapiano metal z rud. Uff, gorąco!!
Następny punkt wyprawy - Los Angeles! Gwiazdy, sławy, George Clooney...:)
Dojeżdżamy do miasta późnym popłudniem kierując się wpierw na Santa Monica (krótki spacer po deptaku - nuuda), potem niemal od razu na Long Beach. A jak beach to i prysznic na beach:) Wpierw jednak sen (pod Burger Kingiem), bo i noc późna. Rano wzbudzamy pewne zainteresowanie startując z szamponem, odżywką, i innymi takimi na plażę w kąpielowych strojach, ale my biedne studenty przecież..Czyste i pachnące ruszamy dalej. Rozbieram się jak mogę, do Universal Studio wjeżdżam w samym staniku i szortach, ale nikogo to nie dziwi. Oprócz Marysi. A w Universal Studio zabawa! (nieco droga, $70 za wejście, ale warto:) jazdy w 4-D, przejażdżka po studio, pokazy efektów filmowych, jest co robić:) O 17 nas wyganiają, więc kierujemy się na Hollywood. I niespodzianka - trafiamy na światową premierę filmu "Surrogates" i na dywanie widać samego Bruce'a Willisa:) i jakąs aktoreczkę, której udało mi się pstryknąć szybką fotkę - może za kilka lat będzie sławna, to sprzedam dla pudelka.pl;)
Emocje opadają i idziemy obejrzeć słynny napis. Tylko z daleka, bo zmrok znów zapadł i pokrzyżował nam nieco plany. Ale widziec - widziałam:) Wieczorkiem robimy spacer po słynnej alei gwiazd. Ja: "Przepraszam gdzie jest słynna aleja gwiazd?" Przechodzień: "Pół mili prosto, Michael Jackson jest po prawej". Tak, tak, Los Angeles wciąż wspomina króla popu, koszulki, breloczki, wszystko z Jacksonem, na ulicach biegają jego podobizny (zdjęcie z nim tylko dolara), ale także pirat z Karaibów, Spiderman, Superman, Marilyn Monroe czy laleczka Chucky, notabene ulubiony horror z mojego dzieciństwa:) Późnym wieczorem zabawiamy się jeszcze w Museum Tussaud (dla jasności: muzeum woskowe, tylko nieco lepsze niż w SF) i przejeżdżamy przez Beverly Hills i Malibu. Przydała się znajomość jazdy w korkach (Warszawa ma swoje plusy:) Co z tego, jak nie znam adresów żadnych gwiazd, ani Pameli Anderson. eh.. No i zawsze myślałam, że tytuł serialu "Beverly Hills 90210" to nr domu, tak też wklepałam w GPS, a to tylko kod pocztowy.. Nocą ruszamy w stronę Sequioia NP. Spanko gdzieś po drodze, i drzewa. Dużo drzew. Wielkie drzewa. Największe. Tak, tak, w parku Sequioia rosną największe drzewa na świecie! Pooddychałyśmy świeżym powietrzem i ... aaaaaaaaa, trzeba wracać! Czas się skończył, limit przekroczony, game over...Dwa dni stracone gdzieś na trasie sprawiły, że na Yosemite już nie starczyło czasu. W sumie nie mam co narzekać, najpiękniejszy jest tam wodospad, który we wrześniu wygląda jak strużka wody:) Punkt docelowy - Santa Cruz. Obydwie z Marysią płaczemy. Trzy razy plakałam w Stanach - gdy mnie wkurwili w pracy, gdy z niej odchodziłam i teraz. Spanie w łóżku. Luksus, nie mogę zasnąć do 3 w nocy. Rano wyruszam do San Jose, oddaje porysowany od spodu samochód (pamiątka po Route 66), i w pociąg do San Fransisco. Sama, z dwoma walizkami, plecakiem, torebką i laptopem. Z pociągu wybiegają amerykanie, dźwigają moje walizki do środka, dają jeść i pić, latają po pociągu szukając konduktora, by się dowiedzieć, gdzie powinnam wysiąść, a gdy wysiadam, znoszą moje rzeczy, przytulają na pożegnanie i chórem krzyczą:" Powodzenia w dalszej podróży do Polski!!", na koniec machają mi przez okno i znikają wraz z pociągiem. To nie film, tak naprawdę było:) Na lotnisku odprawiam się sama, a raczej maszyna mnie odprawia. Nikt nie waży moich rzeczy, nie patrzy na ilość. W samolocie śpię jak anioł i ... witaj New York z powrotem! Metro - zagadka. W weekendy kursuje inaczej z powodu robót drogowych. Pytam panią jak mam jechać, rysuje mi mapkę, wrzuca do pociągu i na cały wagon krzyczy:"Każcie jej wysiąść na 59-tej, ona jest z poza miasta". No cóż, widać:) Podchodzi do mnie chłopak i pokazuje w co mam się przesiąść. Więcej, przesiada się ze mną, wynosi moje walizy na powierzchnię po schodach i targa je do samego hostelu! Zgadzacie się ze mną, że powinnam zaprosić go na conajmniej kawę?:) No i siedzę tu, w różowej pościeli, w "pink hostel"tylko dla kobiet i czekam na mój samolot do Polski. Pada całe dnie, wieczorami dopiero gdzieś wychodzę, przestałam walczyć z fastfoodami i jadam w "Subway'u" i "McDonaldzie". Na koniec rada: słynna piąta aleja jest baznadziejna. Lepiej spacerować siódmą, bardziej się świeci. Szczególnie na Times Square.
ADIOS!!!!!
P.S. Bilans siedemnastodniowej podróży: pięć tysięcy mil, trzy tysiące zdjęć, piętnaście nocy w samochodzie, dziesięć stanów USA, dziewięć parków federalnych, cztery ważniejsze miasta USA, jeden zabity królik. Najs:)
Niestety zaczynał się ściemniać i zabrakło czasu na zamek Scotty'ego. Udało mi się dojrzeć nieco prawdziwej pustyni, ale niedosyt...niedosyt...Ciekawe jest to, że w przeszłości węgiel drzewny z wybudowanych pieców targało 20- ścia mułów dzień w dzień do pobliskich kopalni, gdzie wytapiano metal z rud. Uff, gorąco!!
Następny punkt wyprawy - Los Angeles! Gwiazdy, sławy, George Clooney...:)
Dojeżdżamy do miasta późnym popłudniem kierując się wpierw na Santa Monica (krótki spacer po deptaku - nuuda), potem niemal od razu na Long Beach. A jak beach to i prysznic na beach:) Wpierw jednak sen (pod Burger Kingiem), bo i noc późna. Rano wzbudzamy pewne zainteresowanie startując z szamponem, odżywką, i innymi takimi na plażę w kąpielowych strojach, ale my biedne studenty przecież..Czyste i pachnące ruszamy dalej. Rozbieram się jak mogę, do Universal Studio wjeżdżam w samym staniku i szortach, ale nikogo to nie dziwi. Oprócz Marysi. A w Universal Studio zabawa! (nieco droga, $70 za wejście, ale warto:) jazdy w 4-D, przejażdżka po studio, pokazy efektów filmowych, jest co robić:) O 17 nas wyganiają, więc kierujemy się na Hollywood. I niespodzianka - trafiamy na światową premierę filmu "Surrogates" i na dywanie widać samego Bruce'a Willisa:) i jakąs aktoreczkę, której udało mi się pstryknąć szybką fotkę - może za kilka lat będzie sławna, to sprzedam dla pudelka.pl;)
Emocje opadają i idziemy obejrzeć słynny napis. Tylko z daleka, bo zmrok znów zapadł i pokrzyżował nam nieco plany. Ale widziec - widziałam:) Wieczorkiem robimy spacer po słynnej alei gwiazd. Ja: "Przepraszam gdzie jest słynna aleja gwiazd?" Przechodzień: "Pół mili prosto, Michael Jackson jest po prawej". Tak, tak, Los Angeles wciąż wspomina króla popu, koszulki, breloczki, wszystko z Jacksonem, na ulicach biegają jego podobizny (zdjęcie z nim tylko dolara), ale także pirat z Karaibów, Spiderman, Superman, Marilyn Monroe czy laleczka Chucky, notabene ulubiony horror z mojego dzieciństwa:) Późnym wieczorem zabawiamy się jeszcze w Museum Tussaud (dla jasności: muzeum woskowe, tylko nieco lepsze niż w SF) i przejeżdżamy przez Beverly Hills i Malibu. Przydała się znajomość jazdy w korkach (Warszawa ma swoje plusy:) Co z tego, jak nie znam adresów żadnych gwiazd, ani Pameli Anderson. eh.. No i zawsze myślałam, że tytuł serialu "Beverly Hills 90210" to nr domu, tak też wklepałam w GPS, a to tylko kod pocztowy.. Nocą ruszamy w stronę Sequioia NP. Spanko gdzieś po drodze, i drzewa. Dużo drzew. Wielkie drzewa. Największe. Tak, tak, w parku Sequioia rosną największe drzewa na świecie! Pooddychałyśmy świeżym powietrzem i ... aaaaaaaaa, trzeba wracać! Czas się skończył, limit przekroczony, game over...Dwa dni stracone gdzieś na trasie sprawiły, że na Yosemite już nie starczyło czasu. W sumie nie mam co narzekać, najpiękniejszy jest tam wodospad, który we wrześniu wygląda jak strużka wody:) Punkt docelowy - Santa Cruz. Obydwie z Marysią płaczemy. Trzy razy plakałam w Stanach - gdy mnie wkurwili w pracy, gdy z niej odchodziłam i teraz. Spanie w łóżku. Luksus, nie mogę zasnąć do 3 w nocy. Rano wyruszam do San Jose, oddaje porysowany od spodu samochód (pamiątka po Route 66), i w pociąg do San Fransisco. Sama, z dwoma walizkami, plecakiem, torebką i laptopem. Z pociągu wybiegają amerykanie, dźwigają moje walizki do środka, dają jeść i pić, latają po pociągu szukając konduktora, by się dowiedzieć, gdzie powinnam wysiąść, a gdy wysiadam, znoszą moje rzeczy, przytulają na pożegnanie i chórem krzyczą:" Powodzenia w dalszej podróży do Polski!!", na koniec machają mi przez okno i znikają wraz z pociągiem. To nie film, tak naprawdę było:) Na lotnisku odprawiam się sama, a raczej maszyna mnie odprawia. Nikt nie waży moich rzeczy, nie patrzy na ilość. W samolocie śpię jak anioł i ... witaj New York z powrotem! Metro - zagadka. W weekendy kursuje inaczej z powodu robót drogowych. Pytam panią jak mam jechać, rysuje mi mapkę, wrzuca do pociągu i na cały wagon krzyczy:"Każcie jej wysiąść na 59-tej, ona jest z poza miasta". No cóż, widać:) Podchodzi do mnie chłopak i pokazuje w co mam się przesiąść. Więcej, przesiada się ze mną, wynosi moje walizy na powierzchnię po schodach i targa je do samego hostelu! Zgadzacie się ze mną, że powinnam zaprosić go na conajmniej kawę?:) No i siedzę tu, w różowej pościeli, w "pink hostel"tylko dla kobiet i czekam na mój samolot do Polski. Pada całe dnie, wieczorami dopiero gdzieś wychodzę, przestałam walczyć z fastfoodami i jadam w "Subway'u" i "McDonaldzie". Na koniec rada: słynna piąta aleja jest baznadziejna. Lepiej spacerować siódmą, bardziej się świeci. Szczególnie na Times Square.
ADIOS!!!!!
P.S. Bilans siedemnastodniowej podróży: pięć tysięcy mil, trzy tysiące zdjęć, piętnaście nocy w samochodzie, dziesięć stanów USA, dziewięć parków federalnych, cztery ważniejsze miasta USA, jeden zabity królik. Najs:)
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.