Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Guadalajara z widokiem na Pacyfik > MEKSYK



GUADALAJARA
Ze względu na całkiem późną popołudniową porę oraz palące słońce utrudniające dłuższy marsz, stopa zacząłem łapać już 200 metrów od domu Gerardo w Aguascalientes, na pół-osiedlowej drodze, która względnie prowadziła poza miasto. Ustawiłem się pod jedynym w okolicy drzewem, które dawało garstkę upragnionego cienia i które rosło tuż za robotami drogowymi zmuszającymi samochody do zmniejszenia prędkości i tym samym dłuższą niż w normalnych okolicznościach kontemplację wyeksponowanego kartonu z napisem „Guadalajara” oraz sylwetki wzbudzającego zaufanie autostopowicza.
Po 40 sekundach czekania zatrzymał się lśniący i masywny GMC Sierra jadący wprost do centrum Guadalajara. Wracający z wakacji w Teksasie Meksykanin starał się ze mną rozmawiać po angielsku w tych krótkich momentach podczas których nie gawędził akurat ze znajomymi przez telefon, pędząc przy tym 150 kilometrów na godzinę przez autostradę. Po wyjściu na ląd odetchnąłem z ulgą i pokonując uderzającą falę ciepła ruszyłem złapać metro nazywane tam lekkim pociągiem i prędko dotarłem do mieszkania couchsurfingowego hosta.
Jesús był wesołym młodzieńcem który zdążył już dwa razy odwiedzić Europę. Na przekór utartemu latynoskiemu schematowi nie wykupił tradycyjnej wycieczki Madryt-Paryż-Włochy-Wiedeń-Praga i zdecydował się na własną rękę podróżować po kontynencie. Podczas pierwszej wyprawy odwiedził jedynie kraje Beneluksu, dorzucając jeszcze Niemcy i Czechy podczas drugiej. Przełamując lody żartami o smogu oraz Quesadillas bez sera w mieście Meksyk szybko się zaprzyjaźniliśmy i większość czasu podczas weekendu w Guadalajara spędziliśmy wspólnie. Po leniwych dwóch godzinach odpoczynku w mieszkaniu, wyszliśmy na przechadzkę po mieście i gdzieś pomiędzy wieczornymi tacos i brakiem pomysłu zgarnęli nas jacyś jego znajomi i chwilę z nimi pogawędziliśmy, ale jako, że też specjalnie nie mieli tego dnia pomysłu, to po kilku kieliszkach mezcala i lemoniadzie wróciliśmy do domu.
Drugiego dnia zerwaliśmy się dosyć wcześnie i po szybkim śniadaniu w którejś z kawiarni centrum, rozpoczęliśmy aktywne zwiedzanie turystycznej części Guadalajara. Ze swoją surową i abstrakcyjną architekturą lat 60-tych, ze swoim oldskulowym już modernizmem i surowymi betonowymi kształtami, miasto wydało mi się dziwne i dziwnie pociągające zarazem. Kwintesencją brutalności lokalnej architektury był sporawy, zadaszony Targ San Juan de Dios, gdzie na wejściu sprzedawano papugi i inne egzotyczne zwierzęta, a przechadzając się między straganami w środku odnosiłem wrażenie, że można było tam dostać dosłownie wszystko. Zjedliśmy tam również lokalny przysmak w postaci pływającej w sosie bułki z wołowiną w stoisku przy którym obok mięsa leżała czaszka barana, a następnie bez większych zdobyczy materialnych opuściliśmy magiczny market tysiąca i jednej rzeczy.
Po godzinnej rozgrywce na xboxie i półgodzinnej drzemce niezbędnej na strawienie tłustego mięsa z miejskiego targu, wyszliśmy na osiedlowy kompleks sportowy, do którego wstęp kosztował mniej więcej złotówkę. Przez następne kilka godzin graliśmy piłkę z kolegami Jesúsa i garstką przypadkowych, lokalnych domkersów odpalających jedną konopię od drugiej. Gra była dosyć luźna, a boiskowa atmosfera jak najbardziej przyjazna. Rekordowo długa abstynencja sportowa została przerwana, a ja cieszyłem się z możliwości czynnego udziału w sportowym wydarzeniu na innym kontynencie i z gładkiego wtopienia się w luźne życie Guadalajara.
Po meczu kupiliśmy kilka tacos na drogę i chwilę później byliśmy już w aucie pędząc na drugi koniec centrum, żeby odwiedzić znajomych Jesúsa. W zasadzie to jechaliśmy zapoznać się z sytuacją w terenie, gdyż mój przyjaciel miał sporządzić projekt odnowy kupionego za bezcen i rozpadającego się przy okazji mieszkania, które jego znajomi zamierzali w przyszłości zamieszkać.
W sporym dwupiętrowym budynku w centrum miasta znajdowały się dwie najprawdziwsze studnie pełne karaluchów, a prąd był kradziony od przylegającego do mieszkania kościoła. Obiekt w przeszłości zamieszkiwany był przez pięć wielodzietnych rodzin. Gdzieś pomiędzy karaluchami dokończyłem moje tacos i słuchając jednym uchem pomyślałem, że ciekawie byłoby się rzucić na tak głęboką wodę i odrestaurować jedną z antycznych kamienic Guanajuato. W połowie tego pięknego snu na jawie, tuż przed hucznym otwarciem, wszyscy zaczęli się zbierać do domu, a ja musiałem odłożyć moje niebieskie migdały na potem.
Ze względu na całkiem późną popołudniową porę oraz palące słońce utrudniające dłuższy marsz, stopa zacząłem łapać już 200 metrów od domu Gerardo w Aguascalientes, na pół-osiedlowej drodze, która względnie prowadziła poza miasto. Ustawiłem się pod jedynym w okolicy drzewem, które dawało garstkę upragnionego cienia i które rosło tuż za robotami drogowymi zmuszającymi samochody do zmniejszenia prędkości i tym samym dłuższą niż w normalnych okolicznościach kontemplację wyeksponowanego kartonu z napisem „Guadalajara” oraz sylwetki wzbudzającego zaufanie autostopowicza.
Po 40 sekundach czekania zatrzymał się lśniący i masywny GMC Sierra jadący wprost do centrum Guadalajara. Wracający z wakacji w Teksasie Meksykanin starał się ze mną rozmawiać po angielsku w tych krótkich momentach podczas których nie gawędził akurat ze znajomymi przez telefon, pędząc przy tym 150 kilometrów na godzinę przez autostradę. Po wyjściu na ląd odetchnąłem z ulgą i pokonując uderzającą falę ciepła ruszyłem złapać metro nazywane tam lekkim pociągiem i prędko dotarłem do mieszkania couchsurfingowego hosta.
Jesús był wesołym młodzieńcem który zdążył już dwa razy odwiedzić Europę. Na przekór utartemu latynoskiemu schematowi nie wykupił tradycyjnej wycieczki Madryt-Paryż-Włochy-Wiedeń-Praga i zdecydował się na własną rękę podróżować po kontynencie. Podczas pierwszej wyprawy odwiedził jedynie kraje Beneluksu, dorzucając jeszcze Niemcy i Czechy podczas drugiej. Przełamując lody żartami o smogu oraz Quesadillas bez sera w mieście Meksyk szybko się zaprzyjaźniliśmy i większość czasu podczas weekendu w Guadalajara spędziliśmy wspólnie. Po leniwych dwóch godzinach odpoczynku w mieszkaniu, wyszliśmy na przechadzkę po mieście i gdzieś pomiędzy wieczornymi tacos i brakiem pomysłu zgarnęli nas jacyś jego znajomi i chwilę z nimi pogawędziliśmy, ale jako, że też specjalnie nie mieli tego dnia pomysłu, to po kilku kieliszkach mezcala i lemoniadzie wróciliśmy do domu.
Tequila, Jalisco, Pola Agawy, MEKSYK
Drugiego dnia zerwaliśmy się dosyć wcześnie i po szybkim śniadaniu w którejś z kawiarni centrum, rozpoczęliśmy aktywne zwiedzanie turystycznej części Guadalajara. Ze swoją surową i abstrakcyjną architekturą lat 60-tych, ze swoim oldskulowym już modernizmem i surowymi betonowymi kształtami, miasto wydało mi się dziwne i dziwnie pociągające zarazem. Kwintesencją brutalności lokalnej architektury był sporawy, zadaszony Targ San Juan de Dios, gdzie na wejściu sprzedawano papugi i inne egzotyczne zwierzęta, a przechadzając się między straganami w środku odnosiłem wrażenie, że można było tam dostać dosłownie wszystko. Zjedliśmy tam również lokalny przysmak w postaci pływającej w sosie bułki z wołowiną w stoisku przy którym obok mięsa leżała czaszka barana, a następnie bez większych zdobyczy materialnych opuściliśmy magiczny market tysiąca i jednej rzeczy.
Po godzinnej rozgrywce na xboxie i półgodzinnej drzemce niezbędnej na strawienie tłustego mięsa z miejskiego targu, wyszliśmy na osiedlowy kompleks sportowy, do którego wstęp kosztował mniej więcej złotówkę. Przez następne kilka godzin graliśmy piłkę z kolegami Jesúsa i garstką przypadkowych, lokalnych domkersów odpalających jedną konopię od drugiej. Gra była dosyć luźna, a boiskowa atmosfera jak najbardziej przyjazna. Rekordowo długa abstynencja sportowa została przerwana, a ja cieszyłem się z możliwości czynnego udziału w sportowym wydarzeniu na innym kontynencie i z gładkiego wtopienia się w luźne życie Guadalajara.
Po meczu kupiliśmy kilka tacos na drogę i chwilę później byliśmy już w aucie pędząc na drugi koniec centrum, żeby odwiedzić znajomych Jesúsa. W zasadzie to jechaliśmy zapoznać się z sytuacją w terenie, gdyż mój przyjaciel miał sporządzić projekt odnowy kupionego za bezcen i rozpadającego się przy okazji mieszkania, które jego znajomi zamierzali w przyszłości zamieszkać.
W sporym dwupiętrowym budynku w centrum miasta znajdowały się dwie najprawdziwsze studnie pełne karaluchów, a prąd był kradziony od przylegającego do mieszkania kościoła. Obiekt w przeszłości zamieszkiwany był przez pięć wielodzietnych rodzin. Gdzieś pomiędzy karaluchami dokończyłem moje tacos i słuchając jednym uchem pomyślałem, że ciekawie byłoby się rzucić na tak głęboką wodę i odrestaurować jedną z antycznych kamienic Guanajuato. W połowie tego pięknego snu na jawie, tuż przed hucznym otwarciem, wszyscy zaczęli się zbierać do domu, a ja musiałem odłożyć moje niebieskie migdały na potem.
Cały artykuł oraz masę zdjęć wysokiej jakości znajdziesz na moim blogu ;)
http://www.tuandepaso.com/meksyk-guadalajara-z-widokiem-na-pacyfik/
http://www.tuandepaso.com/meksyk-guadalajara-z-widokiem-na-pacyfik/
Dodane komentarze
Netta 2017-12-03 21:03:57
Przeczytam calosc na blogu, bo fragment zacheca. Takie codzienne obrazki i kontakty z innej rzeczywistosci:)Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.