Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Baran, wycieczka do Kirgizji > ABCHAZJA, KIRGIZJA


Opowiadacz Opowiadacz Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie KIRGIZJA / Tien Szan / Płaskowyż / W stepieAby zjeść na kolację barana trzeba go wybrać spośród stada kilkudziesięciu. W ciasnej grupie skubiących żółte jakieś źdźbła, które, przy dużej dozie dobrej woli mozna uznać za trawę. Tuż za jurtą i za tym blaszanym namiotem na krótkim sznurku przywiązanym do wbitego w ziemię kołka beczy czarny baran. Odległe o kilkadziesiąt metrów stado nie bardzo zwraca uwage na te żałosne beknięcia. Na chwilę tylko rogaty kozioł podnosi łeb i wzrokiem krótkowidza wpatruje się w obejście.


- A poczemu on tak... sam? Etot baran?
- A un z uma soszoł.
Niski i chudy pasterz znacząco stuka sie palcem w czoło. Okazuje sie, że baran wczoraj porzucił stadną naturę baranów i odłączył od stada. Było trochę zamieszania by go, na bezkresnej, połoninie odszukać.
- No, my nie tawo budziem kuszat.
Wskakuje na niskiego konia, którego my byśmy zakwalifikowali do rasy koni mongolskich, i uderzeniem pięty skłania zwierzę do szybkiego truchtu. Prosto na stado baranów, które przeczuwa, że dzieje się coś niezwykłego i zbija się ciasno, jedne zwierzę przy drugim. Jak to stado baranów.
Chaziain wbija sie krótko prowadzonym koniem w zbitą masę kudłatego futra i spada z siodła wprost na upatrzonego osobnika. Z pomocą nadbiega małzonka i razem przytrzymują barana do ziemi. Robi sie zamieszanie, stado się rozstępuje, do żałosnego beku tego za jurta, przy kołku, dołącza podobny głos pętanego kandydata do kolacji. Tuż przy rodzicach drepcze półtoraroczny synek gospodarzy. Jest juz wrzesień, zaczęła sie szkoła i starsze rodzeństwo mieszka już, w dolinie, z babcią. Z rodzicami, na pastwisku koło jeziora Songkol, trzy tysiące metrów ponad poziomem morza, zostało tylko to najmłodsze. Berbeć plącze sie pomiędzy nogami i wyraźnie przeszkadza. Baran jest przyciśnięty do ziemi ale jeszcze nie spetany. nie daje sie łatwo i się, bestia, wyrywa. Matka, jakby od niechcenia, podnosi dziecko pod ramiona i, jednym ruchem, sadza na koniu. Ile to to może ważyć? Nawet biorąc pod uwagę, że konik niewielki, mongolski, to ledwie chyba czuje jeźdźca na grzebiecie. Ale stoi spokojnie i daje się nawet, półtora rocznemu malenkiemu, powodować, w lewo i do przodu. Baran już, wspólnym wysiłkiem, spętany i matka, na wszelki wypadek, zaciska lonżę w dłoni. Lonżę... kawał sznura, liny skręconej z trzech pokrętek z rodzaju tych, które kiedyś, u nas, przy studziennym kołowrocie.
Prowadzą barana, na podobnym sznurze, w pobliże jurty.
Ani beknął.
Kirgiz sprawnie posługuje sie ostrym jak brzytwa nożem. Gospodarz sprawnie zdejmuje ze zwierzecia skórę, razem z Bałotem, naszym przewodnikiem, kierowcą i właścicielem wiekowego Volkswagena T4, który nas tu przywiózł serpentyną momentami przypominajacą kształtem scyzoryk. Przepaść z prawej, skała z lewej, pięciocylindrowy silnik na czterech garach - części u nas chińskie - ciagnie do góry z przerywanym charkotem.
- Posmotri, folkswagen a idiot kak Tigr...
Dziela tuszę na części i oddaja kobiecie, która rozpala w żelaznym piecu na suchy nawóz krowi i barani. Krótki odcinek przyrdzewiałej rury robi za komin, wielki gar, żeliwny, w kształcie czaszy, wycinka kuli, za naczynie sposobne do gotowania wszystkiego, w sosie własnym. Woda z potoku meandrujaco przepływajacego ze sto metrów od obozowiska. Widac te meandry, bo trawa w pobliżu zielona, dalej trochę żólta i wyschnięta jak wszedzie tutaj. Na końcu równiny, pięć czy sześć kilometrów dalej, płaska, bladoniebieska tafla jeziora a nad nią, i nad nami, wypietrzajace sie cumulusy szeregiem idące z północy, tuż powyżej szczytów otaczajacych płaskowyż.
Gospodarz z Bałotem maja jakies swoje biznesowe i męskie sprawy. To co zostało z barana pozostawiają kobiecie, do jej wyłącznego zarządu a sami, we dwu, udają się autem w dolinę. Mówią, że do dzieci i na krótko, wrócą na kolację.
Jedziemy, z dzieckiem, konno w stronę jeziora. Wrócimy na kolację. Jak niewiele człowiekowi do życia potrzeba. Dzisiaj na kolację baran. Jak niewiele , baran, trochę wysuszonego nawozu do rozpalenia ognia w piecu pospawanym z żelaznych blach, trochę kaszy, woda z wiadra, wszystko.
Przedwczoraj, trzysta prawie kilometrów stąd w stromym, porośniętym świerkami wąwozie pomiędzy tysiąc metrowymi szczytami, na maleńkiej polanie pomiędzy strumieniem a wartką górską rzeką w innej pałatkie, z tkaniny ale według tego samego wzoru co ta tutaj, poszyta aluminiową blachą, spod stołu, na pytanie o kolację łypneła na mnie jednym okiem spod grzebienia czarna kokosza. Gospodarz, kubek w kubek brat bliźniak naszego dzisiejszego, zdecydowanym ruchem, jedną ręka sięgnąl po nóż a druga po kurę. Natychmiast wyobraźnia mi podsunęła obraz niedorżnietej kury, z ucietym łbem biegajacej pomiędzy drzewami. Nad potokiem, wsród zachodzacego słońca, w krajobrazie żywcem jakby zdjętym z lakowej pokrywki chińskiego puzderka.
Nie, nie, niet. Kurica niet!
Gospodarz zasępił się na chwilę, ale tylko na chwilę, zaraz charakterystyczną twarz rozjaśnił mu uśmiech. Idiemy na griby!
- Szto takoje, griby?
- Griby... etot... griby. - gozpodarz machnał niecierpliwie nozem, chwycił wiaderko. - Idziemy!
Chwilę jeszcze grzebie w wiszacej na gwoździu plastikowej torbie. Wyciąga z niej butelkę i ni pyta o oczywistość, ni także oczywistość, stwierdza - Papijom?
Mając w tyle głowy opowieść Bałota, sprzed paru dni, jak to Ruskie rozpijały Kirgizów, mówię że nie. Wzrusza ramionami i sam pije z blaszanego kubka, ze dwa łyki.
Albo kurica, jeszcze nie zarżnięta, albo griby.
Idziemy we dwu, po kamieniach przechodzimy strumień i szukamy grzybów. Trujących nie ma, wszystkie sa jadalne trzeba tylko sprawdzić czy nie robaczywe. Zbieramy razem idąc po miękkim dywanie mchów pomiędzy potokiem a rzeką. Jesteśmy w wysokich górach i to są górskie potoki. Woda w rzece kłebi się na kamieniach i w uskokach spływa miniaturowymi wodospadami. Huczy, toczy się, wiruje, zalewa brzegi delikatna pianą rozbitej na porohach wody. Strumień jest nie mniej dziki, też się skręca, tez wiruje blado błekitną wodą. Mniejszy tylko i mniej nieposkromiony. Przez rzekę nie da się przejśc, przez strumień można przeskoczyć po kamieniach. Pęd wody jest duży, ale jest jej mało, nie zwala z nóg, nie przewraca. Przynajmniej nie tak od razu.
Mój współtowarzysz bierze mnie pod ramię, pokazuje te pół plastikowej siatki grzybów, któreśmy juz uzbierali.
- Koło Nowego Roku - mówi przekrzykujac huk rzeki - suszone, będą warte 300 Somów.
- Tri sta somow... padumaj sam. - Oczy mu błyszczą, chudy jest i niewielki. Trzysta somów, to, mniej więcej, z grubsza, pietnaście złotych. Ceny tutaj w sklepach podobne do naszych, średnio, może, dziesięc procent mniej. Benzyna tylko trochę tańsza, podchodzi pod trzy złote, za litr.
Siedzimy na polance przed namiotem w górach Tien Szan. W wąwozie pomiędzy szczytami, jest noc, jest ciemno, wiatru ani odrobiny i nic nie porusza olbrzymimi świerkami, które stoja w równych rzędach ciche i nieme, w nocy ciemniejsze od nocy, czarnymi plamami posród nocnej ciemni. Ponad głową tysiace gwiazd. Tien Szan to Brama Niebios a od bramy do gwiazd już blisko. Droga Mleczna przecina płaszczyzne ekliptyki, w ciszy parsknie tylko krótkim chrząknięciem puszczony na noc luzem koń. Tak by miał szansę uciec przed wilkiem. Gdyby podszedł.
Bałot siedzi w kucki obok, obaj wpatrujemy się w rozgwieżdżony firmanent. W pałatkie gospodarz, przy blasku paleniska jedynie, dusi w garnczu grzyby wraz z grubo pokrojonymi kawałkami ziemiaków. Zapach idzie do nas i nastraja Bałota filozoficznie;
- Musisz wierzyć w siebie. Jak uwierzysz sobie to i inni Tobie uwierzą. Kiedy wierzysz sobie wszystko jest możliwe. I wszystko będziesz miał... . Musisz wierzyć w siebie i wierzyć w Boga. Wtedy nawet chmury się rozstąpią. Kiedy poprosisz Boga.
Bóg jest jeden. Ten sam, czy Allach, czy twój Pan Bóg, czy Ruski Bóg, w którego oni wierzą...
Bałot jest muzułamaninem nie wojujacym.
Dalej patrzymy w niebo, na chwilę, wśród szczytów rozjaśnione smugą meteoru.
- Kiedy Pan Bóg rozdawał ludziom ziemię, dał temu ludowi tutaj, tamtemu tam, zapomniał o Kirgizach. Kiedy przyszli w pokorze zasępił się i zapytał Anioła czy mają jeszcze ziemię by dać ją Kirgizom. Anioł odpowiedział, że nie. Nie mają, została wolna już tylko twoja dacza Panie Boże...
I tak Kirgizi zamieszkali w przedsionku nieba, u Pana Boga na daczy.
Siedzimy dalej milcząc. Bałot strzela palcami niedopałek papierosa, który rozjarza się ciemną czerwienią i niknie po paraboli w ciemnościach nocy.
- Głęboko u was zakopują w ziemi ludzi po śmierci?
- ???
- U nas bardzo głęboko.
Po kolacji, pod grzybki zapitej jednak, na wszelki sanitarny wypadek, dwoma czarkami czyściochy,
- Sam ty to uże dziełałeś?
- No szczo ty, w magazinie pokupił...
Kładziemy się we czterech na jednej pryczy. Przykryty dywanem wpatruję się jeszcze zmrużonymi oczyma w dogasajacy płomień żelaznej kozy i tak, nie wiedząc nawet o tym zasypiam sobie w namiocie, oddzielony tylko tkaniną od tych gwiazd, od swierkow, od wilków i od koni. Od wszystkich spraw dziwnych i tajemniczych wypełniających przestrzeń tej górskiej kotliny posrodku Środkowej Azji.
Budzę sie raptem, nie wiedzieć czemu. Koza wygasła, zimno sie robi, niewygodnie a żoładek się mi nagle kurczy.
Jezus Maria, griby! Zimny pot występuje mi na czoło ale przez krótką chwile się nie daję. Przez bardzo krótką chwilę.
W ciemnościach macam buty wsród czterech par usiłując wyłuskac swoje. Gospodarz muzułmańskim zwyczajem chodził w klapkach, Bałot w eleganckich półbucikach bo podobno tak szybko go wynajmowaliśmy, że zapomniał zabrać ze soba górskich spodni i butów. Wybór zatem jest tylko pomiedzy naszymi czterema. Wybieram na oślep bo potrzeba staje się coraz bardziej pilna. Nie cierpiaca zwłoki. Zrywam jeszcze u pułapu zamotany wieczorem sznurek z LEDową latarką, nad stołem w przedsionku i wypadam na zewnątrz. Ciemno, ściska chłód górskiej, wrześniowej nocy. Z tyłu namiotu ktoś szturcha mnie pod pachą w ramię...
Zapalam latarkę, prosto w pomarańczowe ślipia kudłatego stworzenia. Przekrzywia łeb a oczy świeca mu jak dwa świetlne słupy kierowane w różne miejsca lasu i, przede wszystkim, w moje oczy.
Głaz w głaza...
Słysze z tyłu, za ramieniem, przyjazne końskie parsknięcie i widzę w świetle latarki jak przekrzywiajac łeb przyglada mi się pies pasterski naszego gospodarza. Nawet ogon mu sie zdaje ruszać z lewa na prawo. A może odwrotnie, nie mam czasu kontemplować bo gna mnie pod najbliższego świerka. Czasu na kontemplacje, na niuanse, na poszukiwania dalszego swierka, nie ma zupełnie....
To było przedwczoraj, goniło mnie po lesie jeszcze dwukrotnie, skończyło się na porannej kąpieli. W adamowym stroju w przeraźliwie chłodnym, wirującym bladoniebieską wodą górskim potoku pomiędzy wiekowymi świerkami.
Jak u Pana Boga na daczy.
Jedziemy stępa w stronę jeziora. Mijamy pasące się Jaki, kudłate krowy nie z tego świata. Może jednak z tego, jesteśmy przecież w Azji, cztery strefy czasowe od domu, w miejscu po którym spacerują długowłose Jaki. Jesteśmy na płaskowyżu, w większej części zalanym słodkowodnym, olbrzymim jeziorem. Jakby na dnie ksiezycowego krateru, płaskim, otoczonym zewsząd cienką koronką odległych szczytów. Na równinie zalanej czerwonawym światłem zachodzacego słońca, pod niebem po którym galopują deszczowe chmury. U nas słońce, po lewej, kilka kilometrów stąd pada śnieg i jest zima. Po prawej deszcz. widać ciemne smugi unoszacej sie w powietrzu wody. Znad jeziora idzie wypietrzony Cumulus. Cały biały, potężny, przechodzi tuż obok nie zasłaniając słońca. Nad najbliższą górą wisi nimbocumulus, tak samo wypiętrzony, podbity jednak od spodu nabrzmiałą deszczem czernią.
Jesteśmy w krainie niepojetych zjawisk. Koń, na którym siedzę strzyże delikatnie uszami i obojetny na zjawiska atmosferyczne energicznie skubie trawę, która tutaj, w pobliżu jeziora jest bujna i soczysta. Przynajmniej jak na tutejsze stosunki.
Chmura uderzyła w chmurę, zderzyły się, wypietrzyły jeszcze bardzej. U dółu, tuz nad ziemia powstaje biały tuman, który, po chwilowym zawahaniu sie, rusza energicznie w nasza stronę. Ściana deszczu wali w podłoże i galopujac, w szybkim tempie zbliża sie do nas. Pochłania przestrzeń, jest coraz bliżej, słonce na chwile przygasło, koń podniósł łeb i wpatruje sie w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą BYŁA CHMURA.
- Widziałeś? - szturcham dziecko - Tak, tato, poprosiłem po prostu by chmury sie rozstąpiły...
Wrócił Bałot z pasterzem. Siedliśmy na dywanie posrodku blaszanego namiotu. Z gara w kształcie czaszy najpierw chochla podano rosół. Roześmiany gospodarz o lsniących oczach ochoczo wyciągnął butelkę. Patrzac na barania kolacje zupełnie nie protestowałem. Bałot nie pije, od dwu lat nic, zupełnie nic nie pije.
Bo to ruskie nas rozpijały.
- Nikakich Russkich ja siuda nie wiżu...
Z wielkiego gara kazdemu według uważania i według starszeństwa. Odpowiednia kośc do pogryzania.
- Dawaj, polewaj. Borys Palewoj, wielkim pisarzem był...
Potem kazdy wyciąga zza pazuchy kozik i struga baraninę z kości do wspólnej misy. Potem się to dodaje do kaszy, miesza łychą, stawia pośrodku dywanu i wszyscy sobie, ze smakiem, palcami jedzą.
- Polewaj, no czaja polewaj, czaj nie wodka nie upijosz...
Rano w jurcie, na wyskości trzech tysięcy metrów nad poziom morza, jest przeraxliwie zimno. Około szóstej budzi się synek gospodarzy a potem już i rodzice, oboje. Nastawiają samowar na czaj. W samowarze pali się, z braku drzewnego wegla, malutkimi strużyczkami, które gospodarz toporkiem rzeza z jakiejś deski. Tutaj, w promieniu stu kilometrów, co najmniej, ani jednego drzewa, nie ma. Aby ogień zagotował samowarową wode trzeba na urzadzenie nałożyć stalowy komin z rury. Samowar z Tuły z żelaznym kominem, z którego leci dym, a woda sobie, powolutku, na herbatę, zaczyna pyrkać.
Dzień na połoninie zaczyna się od dojenia krów. Od ciepłego mleka dla gospodarzy i dla cielaka, który caa noc trzymany na postronku z dala od swojej mamy, po porannym udoju zostaje uwolniony i łapczywie dopada do wymienia.

Zdj cia: Płaskowyż, Tien Szan, W stepie, KIRGIZJA
Płaskowyż, Tien Szan, W stepie, KIRGIZJA


Przyglądam się temu cudowi stworzenia. siadam na ławeczce u blaszanej ściany, za plecami pobekuje samotny, do kołka przywiązany baran, tuż za blacha ściany furkoce samowar, znad odległego jeziora wschodzi słońce nad Kirgistanem.

Zdj cia

KIRGIZJA / Tien Szan / Płaskowyż / W stepieKIRGIZJA / Tien Szan / Płaskowyż / Jeździec

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl