Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Głębokie południe USA i Floryda. Couchsurfing > USA



Witam,
Poniżej przedstawiam opis wycieczki samochodowej po południowo-wschodniej części USA. Wrażenia spisywałam na bieżąco i w formie maili wysyłałam przyjaciołom, bliskim i innym takim.
Jednym z najważniejszych elementów naszej dwuosobowej wyprawy był couchsurfing. Jestem aktywnym couchsurferem i serdecznie namawiam do wypróbowania tego sposobu podróżowania, a także zapoznawania ludzi przyjeżdżających do Polski.
Hej, udało nam się bezpiecznie dolecieć na miejsce.
Lot był straszny. Było bardzo niewygodnie i po przylocie byłam wyczerpana. British Airways sucks. Mimo, że żabojadom spadają airbusy, air france rządzi.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłyśmy, było odebranie auta. Zapomniałam markę, ale to chyba chevrolet aveo, który jest całkiem przestronny. Sedan, czterodrzwiowy z dużym bagażnikiem. Kasia ma taką samą walizę jak ja, a obie mieszczą się obok siebie. Nasza wypożyczalnia (Alamo – z tej samej korzystałam w zeszłym roku) chciała nam koniecznie dać w tej samej cenie minivana (takiego samego, jakim jeździłam z "drużyną" w zeszłym roku). Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłyśmy, że jednak lepsze będzie autko kompaktowe, bo tym razem koszt paliwa dzielimy tylko na dwie osoby. Grunt, że obie mamy miejsca siedzące. Niestety model jest ubogi - okna na korbkę, brak centralnego zamku. Ale jest klima i radio - to najważniejsze.
Gps bez problemu się odnalazł i poprowadził nas z lotniska do Coral Gables i Coconut Grove. Tam właśnie mieszka nasz pierwszy host z couchsurfingu - Jerry. Coconut Grove jest prześliczną dzielnicą willową położoną na południe od Miami. To chyba jest nawet oddzielna miejscowość. Teren jest płaski, uliczki wąskie i kręte, a wszędzie tak zielono, że aż dech zapiera. Nie znam nazw tych roślin - dla mnie wszystko jest palmą. Ale rozpoznaję fikusy beniaminki wielkości drzew, pnącza, jakie mam w kuchni w doniczkach, hibiskusy itp.
Gospodarz jest bardzo fajny. Mieszka wraz z trzema współlokatorami w dużym domu położonym na strzeżonym osiedlu z prywatną plażą i portem jachtowym. Ja z Kasią śpimy w salonie, który jest olbrzymi. I dość eklektycznie urządzony. Ma ładny ogród, oczywiście z basenem. Roi się tam od jaszczurek, wiewiór i przeróżnego typu krzyżówek karalucha ze szczurem. Masa robactwa. Właśnie siedzę sobie nad basenem i stukam w klawiaturę.
Jerry był umówiony na oglądanie meczu z kolegami w centrum Coconut Grove. Umówiliśmy się w barze na miejscu. Wzięłyśmy prysznic i poszłyśmy na spacer. Łaziłyśmy i podziwiałyśmy wille i ogrody. Widziałyśmy oczywiście ocean, zjadłyśmy rytualnego pierwszego hamerykańskiego hamburgera I poszłyśmy na piwo do tego baru sportowego. Nasz gospodarz został dłużej w centrum, a my wróciłyśmy do domu.
Teraz jest dość wcześnie - 8 rano, a ja nie śpię już od jakichś trzech godzin. Jerry zaraz będzie jechał do pracy. My jedziemy do Key Biscayne, a potem do Miami Beach. Wieczór planujemy spędzić w dzielnicy Little Havana.
Jestem zaskoczona, że nie jest aż tak upalnie. Tzn. już teraz rano jest ponad 30 stopni, ale słońce jest za lekką mgiełką i wieje przyjemny wiaterek.
Trzymajcie się! Jak już mówiłam, foty będę umieszczać na facebooku.
Aśka
Hej, co tam? Mamy za sobą kolejne niesamowite dni na Florydzie.
W poniedziałek, czyli po pierwszej nocy, około 9 wyjechałyśmy na zwiedzanie. Zaczęłyśmy dzień od rytualnej kawy w Starbucks, w naszej dzielnicy - Coconut Grove. Starbucks jest miejscem świętym dla amerykańskich kawoszy, którzy bez tekturowego kubka czują sie rano jak bez ręki.
Niestety z każdą minutą robiło się coraz goręcej. I gdy dojechałyśmy do parku stanowego Key Biscayne, który jest na małym półwyspie na południe od Miami, już się z nas lało. Przeszłyśmy się plażą i doszłyśmy do latarni morskiej. Latarnia jest jedną z wizytówek Miami. Z góry był niesamowity widok na ocean, Miami Beach i Miami. Po zejściu na dół postanowiłyśmy wejść na chwilę do wody, żeby się nieco ochłodzić. Plaża bardzo nam się podobała, bo była strzeżona, częściowo zacieniona i praktycznie pusta - być może z powodu wczesnej pory. A woda cudownie turkusowa i wzburzona. Niestety - ciepła jak herbata. Tak czy siak, było cudownie. Byłyśmy w trakcie "ponawydurniania się jeden z drugim", gdy grupka ludzi pływająca nieopodal zaczęła wymachiwać rękami i krzyczeć "look, there's a shadow over there! a shadow!" I pokazywali miejsce w wodzie jakieś 10 metrów koło nas. My - sruuu z wody. Przerażone, zziajane. A kilka osób z brzegu - maski na mordy i sruuu do wody! Stworzenie wynurzyło pyska (niepodobne zupełnie do nikogo). Ludzie z plaży nam mówili, że to była krowa morska.
Następnie pojechałyśmy do Miami Beach, czyli kurortu na wyspie na wysokości Miami. Tamte plaże mniej zachęcały do kąpieli, bo było znacznie tłoczniej niż na Key Biscayne, mimo, że ciągnęły sie kilometrami. Ale nie taki był nasz cel, bo chciałyśmy zobaczyć architekturę, która jest jedyna w swoim rodzaju (znów - niepodobna zupełnie do niczego). Piszą, że to art deco i śródziemnomorski neorenesans. Nie znam pojęć branżowych, żeby je opisać, ale zdjęcia są już na facebooku. Ciekawe było też oglądanie ludzi. Latynoski i murzynki (zawsze chodzą stadami), dupiaste, cycate i odstawione jak na odpust, mimo strasznego upału.
Do domu wróciłyśmy około 19 i pojechałyśmy z naszym gospodarzem do dzielnicy Little Havana. Zaproszenie go na kolacje miało być podziękowaniem za goszczenie nas przez dwie noce. Dzielnica sama w sobie nie zrobiła na nas specjalnego wrażenia. Ale jedzenie w restauracji kubańskiej - o tak!!! Miejsce było bardzo szykowne, wyglądało wręcz ekskluzywnie. Jedzenie - niebo w gębie. Każdy z nas wziął strartera i jakieś danie główne, do tego napoje i alkohol, a za nas wszystkich zapłaciłyśmy tyle, co za dwie sałatki, które miałyśmy na lunch! Byłyśmy w szoku. Na tym polega kolejna zaleta couchsurfing - poznajesz lokalnych ludzi, którzy wskażą miejsca godne odwiedzenia.
W środę rano wyruszyłyśmy na Key West. Florida Keys to archipelag ponad 300 wysp ciągnących się na południe od półwyspu. Większe z nich układają się w idealny łuk, który wygina się w stronę zachodnią. Wyspa najbardziej wysunięta na południe to właśnie Key West. Od pierwszych lat naszej ery (dzieje po Kolumbie), miejscowi żyli tam z napadów na statki, ewentualnie z trzymania kciuków, że te łaskawie same się rozbiją o przybrzeżne rafy. Potem miejscową specjalnością stało się zwijanie cygar. Na Kubę jest tylko 90 mil...
Teraz ten archipelag jest połączony fantastycznymi mostami. Nigdy nie myślałam, że widoki morskie mogą być takie ciekawe. Po drodze robiłyśmy bardzo częste przystanki, bo krajobrazy po obu stronach co chwila się zmieniały. Coś jak z pustyniami, przez które jechałam w zeszłym roku. Na jednym z przystanków widziałyśmy żółwia morskiego :)
Do Key West zajechałyśmy na 15. Zostawiłyśmy auto pod domem Kate (gospodyni) i walnęłyśmy z kopyta w stronę centrum. To miasto znane jest z luzu, hipisowskiego stylu życia i absolutnej tolerancji. Najsławniejszym mieszkańcem był Ernest Hemingway.
Mijałyśmy mniejsze i większe drewniane domki, przez drogę przebiegały nam stada kur i kogutów, i pozdrawiałyśmy wylegujących się na hamakach "czarnoskórych różnej maści". Niestety energii nie starczyło nam na długo. Zboczyłyśmy na plażę i walnęłyśmy się pod palmą. Wreszcie było chłodniej, bo odczuwalny był wietrzyk znad oceanu. A wokół - raj na ziemi.
Dopiero po jakichś dwóch godzinach poszłyśmy dalej. Knajpki, sklepiki, kramy z cygarami i alkoholem, więcej turystów, ale wciąż było tak leniwie i sielsko. Największą atrakcją jest tam "Celebration of the sunset". Na placu przy zachodnim krańcu wyspy codziennie przed 20 zbiera się tłum, żeby podziwiać zachód słońca. Przez jakieś pół godziny siedziałyśmy i gapiłyśmy się w jednym kierunku cykając masę zdjęć. Za naszymi plecami zbierało się coraz więcej ludzi. Pięknie, zdjęcia tego nie oddadzą. Potem odwracamy się, a plac zmienił się w targowisko. W międzyczasie miejscowi porozkładali się z swoimi kramikami i zaczął się odpust. Była to idealna okazja aby wypić moje imieninowe zdrowie (butelki oczywiście owinięte szczelnie w papier – zgodnie z przepisami).
Do Kate wróciłyśmy po 23. Po raz kolejny gospodyni okazała się być fantastyczną i gościnną osobą. Następnego dnia dała nam na pożegnanie muszelki.
W środę znowu ruszyłyśmy dość wcześnie. Do samego Miami jechałyśmy tą samą drogą, ale przystanki robiłyśmy w innych miejscach. Objechałyśmy miasto i dalej jechałyśmy wybrzeżem. Nasz kolejny gospodarz, Kevin, mieszka w Lake Worth. Wioska jak każda inna - nadmorski kurort, ale czymś się wyróżnia. Mieszka tu największe skupisko Finów na całym świecie, poza Finlandią oczywiście. Kevin nie wiedział, kiedy ta emigracja się zaczęła, ani dlaczego. Ale to bardzo rzucało sie w oczy, gdy spacerowaliśmy wieczorem po deptakach i mijaliśmy wielkich ludzi. Świat karaibskich ludzików zmienił się nagle w świat elfów.
Kevin jest już trzecim dowodem na to, że couchsurfing był najlepszym pomysłem, na jaki mogłyśmy wpaść. Nasza znajomość w błyskawiczny sposób minęła fazę zapoznawczą i przeszła w ciepłą, nieskrępowaną serdeczność. Kolejną noc spędzamy w motelu, czego bardzo żałuję, bo przebywanie z gospodarzami i ich towarzystwem jest wartością dodaną tego wyjazdu.
Po kolacji w restauracji (jak zwykle fantastyczna), poszliśmy do baru napić się miejscowego narkotyku o nazwie cava (nie mylić z kawą). Cava jest karaibską rośliną zawierającą szereg różnych dziwnych substancji, po których czuje się szereg różnych dziwnych rzeczy. Jest z gatunku tych, które relaksują i usypiają. W smaku paskudna, śmierdzi i wygląda jak woda bagienna, więc po każdym łyku zagryza się ananasem. W Polsce jest zakazana. Niestety - mało skuteczna, bo od 5 nad ranem piszę.
Jutrzejszy dzień będzie bardzo podobny do dzisiejszego, bo dalej jedziemy wschodnim wybrzeżem Florydy na północ. Ale wiele przygód po drodze nas spotka. Więc nie przegapcie kolejnego odcinka.
Trzymajcie się, Aśka
PS. Wieczorem na dłużej połączę się z siecią i załaduję kolejną porcję zdjęć na facebooka. Tym razem to będzie naprawdę spektakularne.
Hej, dawno nie pisałam, bo tyle się dzieje.
Po opuszczeniu domu Kevina na wschodnim wybrzeżu Florydy, ruszyłyśmy na północ. Miałyśmy do pokonania naprawdę długi odcinek do Jacksonville (Floryda), więc zrobiłyśmy po drodze tylko jeden przystanek w Palm Beach. Jest ekskluzywny kurort, gdzie swoje rezydencje mają najbogatsi z amerykańskich dynastii. Jeździłyśmy i trochę spacerowałyśmy po alejkach miasta, polach golfowych i oczywiście brzegiem morza. Zbieranie muszelek staje się naszym ulubionym sportem.
Trochę się amerykanizujemy, tzn. spajamy się w jedno z naszym autem. Gdy mijamy po drodze jakąś piękną rezydencję, ujęcie ustawiamy z perspektywy pasażera, szyba w dół i zdjęcie. Nawet nie wysiadamy, bo gorąco jest jak w piekle.
Do Jacksonville jechałyśmy po części autostradą, a po części sławną US1, która wiedzie przez całe wschodnie wybrzeże. Noc spędziłyśmy w Motel 6. Wieczorem cały czas leciał weather channel, bo jadąc na zachód pakowałyśmy się w same oko cyklonu. Na kolejny dzień zapowiadali burze i silne wiatry w Georgii i Alabamie, z dużym prawdopodobieństwem tornad. Do tego Mississippi wylała, jest powódź stulecia, więc musimy nieco zmienić trasę. Zażartowałam, że brakuje nam tylko pożaru, bo na Florydzie jest rekordowa susza. Teraz już wiem, żeby nie wzywać anomalii pogodowej nadaremno... Ale o tym później.
W hotelu najpierw zmagałyśmy się z publiczną pralnią, a potem z owocem, który znalazłyśmy na polu golfowym w Palm Beach. Wyglądał jak niedojrzały kokos i jestem prawie pewna, że to istotnie kokosem był. Jako jedyne narzędzie miałam żyletkę, ale udało mi się owoc pokonać, za co ten uroczo mnie obrzygał sporą ilością cieczy i glutów.
Następnego dnia przekroczyłyśmy granicę z Georgią. Zaczął się fantastyczny dzień pełen przygód. Pojechałyśmy do rezerwatu Okefenokee Swamps, gdzie można podziwiać bagienną roślinność i aligatory. Trafiłyśmy bez problemu, ale musiałyśmy skorzystać z objazdu z powodu... pożaru bagien. Na miejscu okazało się, że wycieczki łódką są odwołane z powodu niskiego poziomu wody. Musiałybyśmy czekać do 13 na wycieczkę pociągiem po lasach. Doszłyśmy do wniosku, że lasy objedziemy autem, bo widziałyśmy wiele dróg gruntowych odchodzących na boki. Zjechałyśmy z głównej trasy. Las był przecudny - mieszanina roślinności tropikalnej, bagiennej i dużo jakiś dziwnych drzew iglastych. Widziałyśmy też gigantyczne magnolie. Do tego mchy, pnącza i zwisające porosty. Czasami droga prowadziła do osad ludzi z bagien, ich pól uprawnych, a nawet kościołów. Nasz gps oszalał. Kluczyłyśmy około godziny, gdy zapaliła się rezerwa paliwa. Włączył nam się instynkt przetrwania. Byłyśmy w środku olbrzymiego lasu, gdzie sygnał satelity nie dochodzi. Zdane tylko na siebie i łaskę boską. Tak czy siak, udało nam się wrócić do cywilizacji dzięki podstawowym zasadom szkoły przetrwania. Do stacji benzynowej dotoczyłyśmy się na metanowych oparach z bagien.
Następnie pojechałyśmy dalej na północ. Georgia zafundowała nam kolejną przygodę w postaci rzęsistej letniej ulewy. Schroniłyśmy się w fantastycznej lokalnej knajpie, gdzie zjadłyśmy lunch w towarzystwie szalonego farmaceuty. Facetowi nie dało się odmówić, bo był niezwykle serdeczny, więc odwiedziłyśmy po drodze jego aptekę. Dostałyśmy mnóstwo wskazówek odnośnie naszego kolejnego punktu podróży - wysp Golden Isles na południowym wybrzeżu Georgii. Wybrałyśmy wycieczkę na Jekyll Island. Po drodze dogoniłyśmy naszą burzę, więc spacer po pierwszej plaży odbywał się w deszczu, pod ręcznikowym parasolem. Gdy podjechałyśmy na inny kraniec wyspy i wyszłyśmy na spacer, pogoda już się zmieniła. Moim zdaniem, była to najpiękniejsza plaża na trasie całej naszej wycieczki. Zdjęcia są oczywiście w odpowiednim folderze na facebooku. Po jakiejś godzinie ruszyłyśmy do auta. Szłam sobie wąską drewnianą kładką i prawie potknęłam sie o wygrzewającego się węża. Zauważyłam go dopiero będąc w locie, więc po prostu dałam stumilowego kroka. Kasia miała znacznie gorzej, bo musiała to samo zrobić ze świadomością, że to może być jej krok ostatni. Na szczęście to nie nam bił dzwon tego dnia. Wąż ani drgnął, tylko potem z godnością pomaszerował w krzaki.
Na obu plażach nie spotkałyśmy żywej duszy.
Tego dnia miałyśmy jeszcze w planie zwiedzenia Savannah. Jak wiecie, nie nastawiałyśmy się specjalnie na zwiedzanie miast, a te duże omijamy szerokim łukiem (z małymi wyjątkami). Ale byłyśmy zgodne, że Savannah jest warta odwiedzenia. Usiąść na przystanku, gdzie Forrest Gump jadł czekoladki - bezcenne :). Niestety nie starczyło nam na to czasu przez to zgubienie się w lesie i przeczekiwanie ulewy w knajpie.
Późnym popołudniem zajechałyśmy do Statesboro, gdzie miałyśmy nocleg u trójki studentów. To był najfajniejszy wieczór ze wszystkich. Nasi gospodarze mieszkają na osiedlu akademickim, w czymś w stylu komuny. Przyszła jeszcze cała grupa ich kolegów, trochę poimprezowaliśmy i bawiliśmy się w karaoke. Było genialnie.
Następnego dnia ruszyłyśmy na zachód. Georgia jest zupełnie inna niż Floryda. Zarówno, jeśli chodzi o roślinność, krajobrazy, jak i miasta. Tu się mieszka, a nie tylko wypoczywa. Ludzie są niezwykle serdeczni, na każdym kroku zagadują i pytają, co dwie turystki robią na głębokim południu. "Południowa gościnność", to nie tylko puste słowa, o czym przekonałyśmy sie nie tylko w Georgii, ale także w Alabamie.
Jechałyśmy na zachód lokalnymi drogami, mijając po drodze urocze miasteczka. Grałyśmy w grę, że brałyśmy oddech tylko wtedy, gdy mijałyśmy baptist church. Potem zabawa stała sie zbyt łatwa, więc gdy kościół był po prawej robiłyśmy wdech, a po lewej - wydech.
Cały kraj przygotowywał sie do Memorial Day, czyli dnia pamięci weteranów, który obchodzony jest w poniedziałek. Wszędzie powiewały flagi, chociaż może tu jest tak zawsze. Najciekawszym miastem na naszej trasie było Plains - miejsce urodzenia i dorastania Jimmy'ego Cartera. Gościu wiąż żyje, mieszka w Plains i otaczany jest prawdziwym kultem. Zwiedziłyśmy farmę jego dzieciństwa, kwaterę główną sztabu wyborczego i pojechałyśmy szlakiem zabytkowych południowych willi. Było jak w filmie "Przeminęło z wiatrem".
Po południu dojechałyśmy do parku Providence Canion. Widok oczywiście "osom". Zrobiłyśmy masę zdjęć na szlaku wiodącym wzdłuż krawędzi kanionu, a potem zeszłyśmy na dno. Kanion miał kształt dłoni z rozczapierzonymi palcami. Do każdego z tych palców prowadziły wąskie ścieżki wśród skał i krzaków. Dnem płynęła leniwa rzeczka o głębokości około 5 cm. Ale płynęła, do tego dość wartko. Kolor dna kanionu był fascynujący - jaskrawo-ceglasty. Specjalnie szłam środkiem i zapadałam się w pomarańczową maź. Nasz trzymilowy spacer trwał około dwóch godzin.
Na wieczór zajechałyśmy do Clolumbus - małego miasteczka studenckiego nieopodal granicy z Alabamą. Naszą gospodynią była sympatyczna panna, ale komitet powitalny składał się z gromady Dżordżian. Byłyśmy wyczerpane, ale wypiłyśmy kilka piwek.
Rano przekroczyłyśmy granicę z Alabamą, jadąc oczywiście małą drogą lokalną. Krajobraz stawał się coraz bardziej pagórkowaty. Naszą drogę wyznaczał chyba jakiś pijany Konfederat, bo zygzakowałyśmy wśród wzgórz. Teren był typowo rolniczy. Mijałyśmy po drodze plantacje bawełny, kukurydzy, a także winnice. Zabudowania stanowiły głównie farmy, a mijane wioski miały niezwykle senny klimat południa. Na każdym przystanku ktoś nas zagadywał. Miałyśmy przyjemność poznać między innymi park rangera, który dumnie strzegł brzegu rzeki i pilnował wędkarzy.
Gwoździem programu miały być covered bridges (drewniane, zabudowane mosty), których kilkanaście zachowało się w Alabamie. Pamiętałam je z filmu "Co sie wydarzyło w Madisson County" i strasznie mi zależało, żeby je obejrzeć. Pierwszy z nich (Waldo bridge) był bardzo zniszczony. Ostała się tylko połowa i nie dało sie na niego wejść. Ale rzeka była cudownie chłodna i można było zrobić urocze foty.
Drugi most, Kymulga bridge, zachował się w lepszym stanie. Obok był młyn wodny, zupełnie jak ten w Rudce. Znowu zrobiłyśmy masę zdjęć. Aparazzi zaliczył glebę i bałam się, że dokonał swojego żywota, bo wygiął się obiektyw. Na szczęście udało mi się go naprawić (w sposób jedynie właściwy – na siłę), bo czekała nas jeszcze długa i ciekawa droga przez Alabamę, aż do Mississippi.
Po drodze minęłyśmy miasto Tuscaloosa, które jakieś dwa tygodnie temu spustoszyło tornado. Nieuprzątnięte tereny wyglądały przerażająco.
Nie mogę powiedzieć, że krajobraz się zmienił po wjeździe do Mississippi. Generalnie, im bardziej na zachód od Atlantyku, tym biedniej. Ale tak jak w Alabamie, tak i tutaj widuje się zarówno wille, które pamiętają wojnę secesyjną, jak i osiedla przyczep kempingowych.
Nocleg miałyśmy w Starkville (Mississippi). Umówione byłyśmy z Ernestem - około czterdziestoletnim profesorem uniwersyteckim pochodzącym z Peru. Ernest zrobił nam psikusa. Wyjechał na weekend, a klucze oraz specjalne poruczenia zostawił koledze. Aż ciężko jest mi uwierzyć, że obdarzył nas takim zaufaniem. Z kolegą naszego hosta umówiłyśmy się na 20. Przyjechał punktualnie, oczywiście z całym komitetem powitalnym. No cóż, Ernest jest bogaty. Po raz pierwszy spałyśmy w prawdziwej piętrowej willi. Wszędzie były pamiątki z dalekich wypraw i książki. Gospodarz zapewnił nam super warunki. Trochę głupio się przyznać, ale ucieszyłyśmy się, że będziemy same, bo mogłyśmy zrobić parę babskich rzeczy.
Gdy komitet powitalny nas opuścił, pojechałyśmy do restauracji oraz oczywiście po alkohol. Podczas kolacji przysiadł się do nas blusmen, który nostalgicznie opowiadał o Old Times i pytał o nasze przeżycia. W pewnej chwili kelnerka podeszła do Kasi i powiedziała, że ktoś chce przekazać jej bilecik. Mówiła, że jest tylko posłańcem. Kasia spojrzała na mnie spod oka i powiedziała: "Idziemy". Okazało się, że pani ze stolika obok ostrzegała nas, żebyśmy nie zadawały się z obcymi ciemnoskórymi mężczyznami, a w szczególności nie opowiadały o szczegółach dalszej trasy. Następnie zaczepiła mnie kelnerka mówiąc, żeby się nie przejmować, bo ona zna tego gościa i on jest spoko. Ale to świadczy o wciąż trwających uprzedzeniach rasowych na południu.
Przed wyjazdem na kolację ucięłyśmy sobie krótką pogawędkę z sąsiadem Ernesta. Ben jest w moim wieku i stanowi ucieleśnienie typowego południowego rednecka. Przyszedł do nas na taras, gdy wróciłyśmy z kolacji. Przyniósł ze sobą gitarę, śpiewaliśmy i piliśmy do późnej nocy. Zabawa była genialna. Okazało się, że Ben prowadzi z ojcem ogromną farmę pod Starkville. Mają połacie ziemi, 300 krów, że o parku maszynowym nie wspomnę. Banks służył w navy i zjeździł z armią pół świata. Teraz kończy studia rolnicze. Zaprosił nas na farmę rodziców, gdzie pojechałyśmy dziś rano (poniedziałek). Po nocy spędzonej w tak komfortowych warunkach u Ernesta, byłyśmy rano wypoczęte jak skowronki.
Takie niby nic, jak wizyta na farmie, okazała się wprost fascynująca. Najpierw podjechałyśmy pod dom, a właściwie rezydencję rodziców Bena. Ze wzgórza dostrzegłyśmy gigantyczne silosy i zabudowania gospodarcze. Naszego Misisipczyka zastałyśmy przy pracy, ale bardzo ucieszył się, że nas zobaczył. Przedstawił nas swojemu ojcu, potem także matce. Zrobiliśmy rundkę po całej jego farmie. Chciałabym napisać, że przyjmowałam poród cielaka, albo że robiłam coś jeszcze bardziej ekscytującego. Mimo braku takich atrakcji nasz pobyt na farmie, a potem zwiedzanie luksusowej rezydencji właścicieli był fantastyczny.
Teraz jedziemy sobie przez Mississippi i za każdym zakrętem czeka na nas kolejna przygoda.
Pa!
God bless y'all!
Nie spodziewaliście sie tak szybkiego maila ode mnie. Pewnie będziecie początkowo zawiedzeni, gdy napiszę, że zwolniłyśmy nieco tempo. Postanowiłyśmy zostać dłużej w Jackson (Mississippi), bo rozładowały się nam baterie. Zrobiłyśmy to kosztem zwiedzenia Lafayette (Luizjana), bo świetnie się bawiłyśmy. Ekipa couchsurferów, u której się zatrzymałyśmy była ... legendary. Bez zbędnej przesady powiem, że jeśli miałabym się znaleźć w filmie "Dzień świstaka", to chcę, aby powtarzały mi się te dwa dni spędzone w Mississippi.
Ale od początku. Maila do was zaczęłam produkować od opuszczenia farmy Bena w Starkville (Mississippi). To był poniedziałek. Jechałyśmy na zachód do miasta Vicksburg. Miałyśmy w planie jechać drogą absolutnie okrężną aby zobaczyć region The Delta. (Miejscowi używają przedrostka, żeby nie mylić z faktyczną deltą rzeki w zatoce). "Didelta" jest na północnym zachodzie stanu. Składa się praktycznie z samych rozlewisk, bagien i komarów. Aż trudno uwierzyć, że to tam zrodziła się muzyka... Mieszkańcom tych terenów zawdzięczamy bluesa, jazz, gospel, które to gatunki rozprzestrzeniły się potem na okoliczne stany i na cały świat.
Wiedziałyśmy, że będziemy jechać nieutwardzanymi drogami i wcale się tego nie bałyśmy. Bardziej mnie niepokoiło, że nie zdołamy trafić "na szlak", bo tych dróg nie ma na mapach papierowych, a nawet najbardziej szalony gps z własnej woli by nas tamtędy nie poprowadził.
Ludzie nam wcześniej powiedzieli, że rzeka wylała i jej poziom jest najwyższy od lat 30-tych ubiegłego wieku. Radio nadawało o zamykanych kolejnych odcinkach dróg do Vicksburga, a także o totalnych wyprzedażach w sklepach i hurtowniach wszelkiego gatunku. Nie opłaca się ratować towarów przed nadchodząca falą powodziową, lepiej sprzedać nawet za 10% wartości. Ja wiem jedno: wczorajszo-dzisiejszych przeżyć nie zamieniłabym na nic.
Więc jedziemy sobie spokojnie, a tu blokada drogi. Nasz gps wyznaczył nam trasę przez sam środek Didelty. Droga do Vicksburga była fantastyczna. Tym razem miałyśmy pełen bak paliwa, ale dreszczyk emocji był taki sam, jak na Okefenokee. Bałam się o zawieszenie naszego autka. Większość trasy prowadziła przez piaskowe drogi w środku lasów. Co jakiś czas wjeżdżałyśmy do osad tubylczych, gdzie bieda aż piszczała.
Po jakichś dwóch godzinach dotarłyśmy do Vicksburga, który jest stolicą regionu. Podczas wojny secesyjnej stanowił ważny punkt obrony konfederatów, którzy za wszelką cenę chcieli zachować ten port. Szkoda, że nie oddali miasta bez walki. Mogłybyśmy wtedy podziwiać nie kilkanaście, a kilkaset rezydencji sprzed wojny. Ale miasto zrobiło na nas i tak świetne wrażenie. Najbardziej nam się podobało, że na reprezentacyjnych deptakach miasta zakamuflowane były głośniki, z których leciał jazz. Ruch w mieście był zerowy, bo na zewnątrz nie dało się wytrzymać dłużej niż kilka minut. Z powodu przeraźliwego upału i robactwa. Po zwiedzeniu miasta pojechałyśmy w miejsce, gdzie Mississippi jest najszersza. Ledwie widać było przeciwny brzeg, gdzieniegdzie smutno sterczały drzewa. Domów nawet nie było widać spod lustra wody. Przejechałyśmy przez rzekę, więc "technically" byliśmy w Luizjanie.
I szczerze mówiąc, myślałyśmy, że atrakcje się skończyły. Okazało się, że ekipa powitalna była bezbłędna. Nasi gospodarze składali się z dwóch braci - Allana i Clarca, oraz dwójki kolegów. Już podczas obiadu w restauracji okazało się, że nadajemy na tych samych falach. Mimo, że godzina była już późna, postanowiliśmy pojechać do ich daczy na bagnach.
Już sama droga przez las nieco nas przeraziła. Latały świetliki, grały świerszcze i co jakiś czas rozlegało się muczenie. Okazało się, że to jakiś specyficzny gatunek ropuchy. Dacza była tak super, że zostaliśmy tam na coś w rodzaju nocy. Piszę "coś w rodzaju", bo akcja działa się w sumie non stop. Najpierw popłynęliśmy łódką wypatrywać aligatory. Atmosfera była niesamowita. Panowały grobowe ciemności. Każdy trzymał pod brodą ogromną latarę i wodził promieniem światła po brzegu. Co jakiś czas w polu widzenia pojawiała sie para czerwonych oczu, nic więcej nie było widać. Ale wyobraźnia działała. Starczyło, że łódka otarła sie o jakiś konar, zaszeleściło coś w krzakach albo ryba wzburzyła wodę, a po plecach przechodziły mi ciarki. Płynęliśmy podobno jakieś dwie mile w jedną stronę i udało nam sie kilkanaście razy wypatrzeć te czerwone oczy. W ciągu następnych dwóch dni widziałam aligatory za dnia. Ale nocna wyprawa była nie do pobicia.
Kolejną atrakcją tej nocy był spacer przez las na brzeg pobliskiej rzeki. Musieliśmy się wcześniej spryskać śmierdzącym środkiem na owady, bo inaczej zaatakowałyby nas kleszcze giganty. Środek na owady rozpuścił mi lakier na paznokciach. Spacerek był niczego sobie. Gdy patrzyłam na tą „ścieżkę” następnego dnia, nie wierzyłam, że udało nam się zapuścić w tak gęste chaszcze.
Poza tym po raz pierwszy w życiu strzelałam z broni na ostrą amunicję. Koleś, który nas uczył obchodzić sie z bronią, podchodził do tematu z tak grobową powagą, że w pierwszej chwili chciałam zrezygnować. Wrażenia były naprawdę silne. W ten sposób zleciała cała noc. Nad ranem cykaliśmy foty i wreszcie mogłam zobaczyć jezioro, po którym płynęliśmy łódką. Wreszcie zobaczyłam żywego pancernika. Piszę żywego, bo wcześniej wiele z nich widziałam przy drodze potrąconych przez auta.
W czasie dnia wróciliśmy do Jackson, w sumie tylko po to, żeby wziąć czyste ciuchy i coś zjeść. Wieczorem wyskoczyliśmy na browar i wróciliśmy do tej daczy nad jeziorem. Działo się w sumie to samo, co dnia poprzedniego.
W środę musiałyśmy nadgonić trochę z planem podróży. Pierwszą atrakcją był przejazd Natchez Trace. Jest to długa droga, która wiedzie z Nashville (Tennessee) do pięknego miasteczka Natchez (Mississippi). Ten szlak istniał od zarania dziejów. My jechałyśmy tylko krótkim odcinkiem tej drogi - z Jackson. Trasa biegła przez las, parki, pola. Co jakiś czas były przystanki, gdzie znajdowały się tablice z objaśnieniami i miejsca piknikowe.
Moje samopoczucie tego dnia określiłabym jako hmmm.... dziwne. Ospałość to za mało, śpiączka - lekka przesada. Prowadziła tylko Kaśka, bo ja byłam "w płytkiej wodzie" (ponoć tak jej odpowiedziałam, gdy spytała, czy śpię). Na którymś przystanku na trasie Parkway miałam obdukcję w celu znalezienia kleszczy na moim ciele. Podejrzewałyśmy, ze mam boreliozę, bo objawy się zgadzały.
Potem zwiedziłyśmy miasto Natchez (ciekawe, podobne do Vicksburga) i ruszyłyśmy wzdłuż rzeki Mississippi w stronę Nowego Orleanu. Najciekawsze widoki na rzekę były po przekroczeniu granicy z Luizjaną. Tam odbiłyśmy nieco na wschód, aby zahaczyć o kolejną ciekawą trasę - Bayou Byway, wiodącą przez krainę rzeczek, mokradeł i Cajunów (nasi koledzy z Mississippi pieszczotliwie ich zwali "coonass-ami").
Niestety, do Nowego Orleanu zajechałyśmy, gdy było już ciemno, więc niewiele widziałyśmy.
Dziś mamy już dzień następny, zaraz idziemy zwiedzać miasto z naszym obecnym gospodarzem, a wrażenia opiszę w kolejnym mailu.
Czuwaj!
Przysyłam wszystkim najserdeczniejsze całusy!!!
Niestety moje samopoczucie w Nowym Orleanie się nie poprawiło. Skoro obdukcje nic nie wykazały, uznałam, że zmęczenie jest naturalną reakcją po dwóch nocach imprezowania w daczy nad jeziorem bez minuty snu. Nawet w moim przypadku.
Nasz nowoorleański host, Steve, pracuje w szołbiznesie. Jest kamerzystą. Pierwszego wieczoru wypiliśmy morze piwa i gadaliśmy sobie w jego domu. Następnego dnia zabrał nas na zwiedzanie miasta.
Jestem pewna, że tydzień by nie wystarczył, żeby poczuć atmosferę tego miejsca. Ludzie mówią, że Nowy Orlean jest najmniej amerykański ze wszystkich amerykańskich miast. To nie jest typ miasta-spontonu. Widać, że jest dziełem zdolnych planistów. Bardzo rzuca się w oczy bogactwo zieleni parkowej i szerokie aleje wiodące pośród drzew. Dzielnica francuska to prawdziwa perełka. Tak samo Jackson Square i French Market. Naturalnie jest to typowo turystyczna część miasta, ale jej piękno jest niepowtarzalne. Poszliśmy też nad brzeg rzeki, żeby zobaczyć port i nasze ukochane mosty. Mijały nas słynne tramwaje zwane pożądaniem. Dokładnie, akcja sztuki i filmu miała miejsce w Nowym Orleanie. Potem pojechaliśmy na drugą stronę jeziora Pontchartrain. Most, przez który jechaliśmy, jest drugim co do długości mostem wiodącym nad wodą na świecie. Najdłuższy mają oczywiście Chińczycy. Tak czy siak, mierzy ponad 42 kilosy. Widok był niesamowity, ale ja niestety znowu byłam "w płytkiej wodzie".
Na miejscu poszliśmy skosztować miejscowego przysmaku - snowballs. Jest to kubek drobno kruszonego lodu, który jest polewany owocowymi syropami, skondensowanym mlekiem, toffi lub czekoladą. Znacznie lepsze niż sorbet, ale niestety strasznie zapychające. Porcja dziecięca wydawała nam się niepozorna, wiec poszliśmy w LARGE. Tylko Kaśki snowball został zjedzony w całości, bo wszyscy chcieliśmy spróbować, jak smakuje "E.T.", "I don"t know" i "Whatever".
Dzień miał się już ku końcowi. W drodze do domu zajechaliśmy jeszcze na jeden z nowoorleańskich cmentarzy. Bardzo specyficzne, ogromne grobowce. Niektóre wzniesione są na palach, co ma zapobiegać podmywaniu w razie powodzi.
Wieczorem mieliśmy pójść na kolację. Wystroiłyśmy się z Kasią jak do najlepszej restauracji. Cały czas miałyśmy czyste białe sukienki, w których miałyśmy paradować po Savannah (gdzie jak wiadomo nie byłyśmy, bo zgubiłyśmy się w lesie na bagnach). Steve dostał wiadomość z namiarami na "secret pizza place". Ponoć raz w miesiącu grupa sąsiadów organizuje uliczne party, gdzie sprzedają pizzę i inne domowe wyroby. Jak się okazało na miejscu, trafiliśmy w serce nowoorleańskiej bohemy. Ludzie byli ubrani w najdziwniejsze stroje świata, większość była wytatuowana od stóp do głów i nosiła masę żelastwa we wszystkich widocznych otworach ciała. Za siedzenia służyły deski i wiadra, a pizza serwowana była na kawałkach tektury. Z innych domowych wyrobów można było zamówić m.in. absynt, bimber i skręty z przydomowej plantacji. Party nie było tak do końca uliczne, bo całość działa się za wysokim płotem, na którym napisane było "don't blog about it". Dodam jeszcze, że przygrywały nam rewelacyjne jazzowe kapele. Bawiłyśmy się świetnie, gdy już przywykłyśmy, że każdy się podejrzliwie przygląda dwóm laleczkom wystrojonym w "Savannah dresses".
Nasza wieczorna przejażdżka była ciekawa także dlatego, że "secret pizza place" znajdowało się w dzielnicy, gdzie, w przeciwieństwie do pięknie odbudowanej dzielnicy francuskiej i innych rejonów willowych, wciąż widać było zniszczenia po Katrinie.
Następnego dnia opuściłyśmy Nowy Orlean obdarowane koralikami, które rzucane są w czasie karnawałowych parad panienkom, które pokażą białe cyce.
Pojechałyśmy na południe, żeby zobaczyć rozlewiska w delcie rzeki Mississippi. Coś, co u nas nazywa się drogą, prowadziło tylko do portu Venice. Po obu stronach z rzadka pojawiał się jakiś większy kawałek stałego lądu; wokół same bagna i rozlewiska. W Venice zjadłyśmy pyszny lunch (owoce morza oczywiście) i porobiłyśmy zdjęcia barkom, w których mieszkają miejscowi rybacy. A potem pojechałyśmy dalej na południe po czymś, co u nas nie nazywa się drogą, a raczej strumykiem. Warto było, bo krajobraz był niesamowity. Widziałyśmy też całe stada ptactwa rozmaitego. Oczywiście wygłupiałyśmy się po drodze - prowadziłam auto siedząc w otwartym oknie, bez nogi na gazie (automat powoli się sunie nawet gdy jest "na luzie"). Ale ruchu praktycznie nie było, bo jaki głupek chciałby wykąpać silnik. Gdy woda sięgała kolan, musiałyśmy zawrócić.
Następnie kierowałyśmy się na portowe miasto Gulfport w stanie Mississippi. Najprościej byłoby wrócić tą samą drogą do Nowego Orleanu, ale wolałyśmy wbić w gps trasę alternatywną. Jakież było nasze zdziwienie, gdy gps doprowadził nas nad brzeg kanału i na pomoście wydał komendę "wjedź na prom". Spojrzałyśmy na siebie i wrzasnęłyśmy: "na prom?!" Przeprawa była fantastyczna. Oprócz nas płynęli sami miejscowi (tu chyba mogłam napisać coonassy), więc patrzyli się z politowaniem, gdy robiłyśmy na dziobie tytanika. Nasze auto do tej pory śmierdzi rybami.
Dalsza podróż była nie mniej ciekawa – mijałyśmy m.in. domy na kilkunastometrowych palach. Żałowałyśmy, że tak mało czasu miałyśmy na Luizjanę.
Do naszych kolejnych hostów zajechałyśmy wieczorem. Nasz wybór gospodarzy (tym razem małżeństwo - D&D) po raz kolejny był strzałem w dziesiątkę, bo oni aż przytłaczali swoją gościnnością. Po raz pierwszy miałyśmy się zatrzymać u ludzi starszych od nas o pokolenie. Wieczorem zabrali nas na potańcówkę i festyn w stylu hawajskim. Poznałyśmy tam ich znajomych, pierwszych stereotypowych amerykanów, czyli ludzi zadających dziwne pytania. Dowiedzieli się, że mamy w Polsce Coca-colę i piwo, i że znamy Elvisa, i Beach Boys, ale nie przestali wołać kolejnych ludzi, żeby ci zobaczyli dziewczyny z Polski… Reagowałyśmy grzecznie, a gospodarze później przepraszali za zachowanie swoich kolegów.
D&D opracowali dla nas plan na cały kolejny dzień. Wyprowadzili z garażu swoją "uć" motorową i popłynęliśmy na Gulf Islands. Z tego, co zrozumiałam, kiedyś były tam tylko dwie duże wyspy. Po Katrinie część została zalana, a część podzielona na mniejsze wysepki. Po drodze widzieliśmy delfiny. Myślę, że były to najpiękniejsze plaże, jakie do tej pory widziałyśmy. Co najważniejsze, było zupełnie pusto. W drodze powrotnej siedziałyśmy na dziobie łodzi. Wiatr urywał nam głowy.
Po południu pojechaliśmy do kasyna. Na mnie nie zrobiło to specjalnego wrażenia, bo w końcu byłam w Vegas, ale Kasi bardzo się podobało (mimo, że przegrała parę dolców).
Prosto z kasyna ruszyłyśmy w dalszą drogę. Kolejne dwa noclegi miałyśmy mieć w Pensacoli na Florydzie. Po raz kolejny żałowałam, że nie mamy noclegu w Alabamie. Przez to, że nie poznałyśmy żadnych miejscowych ludzi, z Alabamą nie wiążą się dla mnie żadne specjalne wspomnienia.
W Pensacoli czekało na nas dwóch żołnierzy (lotników), dwa psy (jeden głuchy, jeden ... - niedopowiedzenie), jedna laska i domowa pizza. Ten wieczór spędziłyśmy z latarkami przy brodzie, dokładnie jak nad jeziorem w Mississippi. Tym razem, zielonymi oczami świeciły pająki w ogrodzie.
Następnego dnia (niedziela) pojechaliśmy wszyscy zwiedzać miasto i wybrzeże. Byliśmy też na targu rybnym, gdzie kupiliśmy mnóstwo pyszności (lub paskudztw) na wieczorny piknik. Piknik był tylko dodatkiem do głównej atrakcji - łowienia ryb. Wybraliśmy się w tym celu na całkowicie wyludnioną plażę w bazie wojskowej. Ryby brały co chwila. Właściwie same catfish (słownik mówi, że to sumy, ale jakieś niepodobne). Kaśka dała niezły popis, bo złapała sporą płaszczkę! Był straszny kłopot z jej oswobodzeniem, bo oczywiście nie wolno ich łowić. Po powrocie do domu, przez pół nocy kontynuowaliśmy nasz piknik, lecz już przy innym asortymencie.
Opis kolejnych przygód już wkrótce! Na tapetę wróci jeszcze Alabama, ale to już zupełnie inna historia.
Aśka
Ahoj przygodo! Jutro wracamy do domu. Nie mogę uwierzyć, że minęły już trzy tygodnie. Ale zanim złożę główkę do snu, podzielę się jeszcze z wami wrażeniami z naszej wycieczki po zachodnim wybrzeżu Florydy.
W poniedziałek rano googlowałam z całych sił, aby znaleźć jakąś ciekawą atrakcję na południu Alabamy. Zdecydowałyśmy się pojechać do miasteczka Orange Beach, czyli w praktyce na plażę. Czy już pisałam, że z chłopa z Mazur zmieniam się powoli w plażowicza?
Warto było odwiedzić Orange Beach. Nie dlatego, że znajduje się ona w niedopieszczonej przez nas Alabamie, ale dlatego, że jest tam jakiś chłodny prąd morski. Woda była odczuwalnie chłodniejsza, niż na jakiejkolwiek innej odwiedzonej przez nas plaży. Do tego powiększyłam moją kolekcję muszli o kilka pięknych okazów.
Kolejną atrakcją dnia były źródła Ponce De Leon, znajdujące się w parku stanowym o tej samej nazwie. Na Florydzie bije najwięcej źródeł w całych Stanach, dlatego trzeba było odwiedzić przynajmniej jedno. Dojechałyśmy na miejsce i zrobiłyśmy mały spacer po lesie. Strumyk płynął sobie z wolna i wił się przez las aż do sporego zbiornika, czegoś w stylu sztucznego stawu. Można było do niego zejść po drabince, ale podłoże było już naturalne. Pływało tam mnóstwo ryb i żółwi. Było potwornie gorąco i woda bardzo zachęcała do kąpieli. Powinnyśmy były sprawdzić, ile wynosi 68 stopni F po naszemu. Bo 20 stopni Celsjusza to jak zamrażarka, gdy temperatura powietrza to ponad 40. Ale byłyśmy twarde i dałyśmy nura. Gdy przyzwyczaiłyśmy się do chłodu, było prawie przyjemnie.
Dalsza podróż minęła bez przygód. Przystanek na nocleg miałyśmy w Tallahassee, które to miasto jest stolicą Florydy, o czym chyba nikt nie wie. Naszymi gospodarzami była przesympatyczna męska para. Strasznie żałowałyśmy, że nie możemy zostać z nimi dłużej, ale wspólna kolacja i śniadanie musiały wystarczyć na zapoznanie.
Następnego dnia Kaśka nie mogła znaleźć swojej komórki. Przeszukanie torebek, toreb, auta, domu i restauracji, gdzie jedliśmy kolację poprzedniego dnia nie dały żadnego rezultatu. Nie musze chyba pisać, że dzwonek nie był nigdzie słyszalny, a sygnał był ...dziwny. Kasia zadzwoniła do swojego ojca z mojej komórki i kazała mu zastrzec kartę. Temat jednak nie dawał nam spokoju i na jednym z postojów jej walizka została poddana tak dokładnej obdukcji, jaką kilka dni wcześniej przechodziłam ja w poszukiwaniu kleszczy. W tym przypadku rezultat był zadowalający. Komórka się znalazła. A po co ja o tym wszystkim piszę? Żeby mieć przyjemność przytoczenia smsa od jej ojca, który napisał jak odblokować kartę w komie: "Zeby tej był czynny wlacz nie wroc wylacz telefon i powtornie wlacz zaloguj i po kwadrans dziala". Bezcenne!!!
Tego dnia miałyśmy do pokonania najdłuższy odcinek drogi - prawie 700 kilosów. Część prułyśmy autostradą, ale potem zjechałyśmy na nacjonalki i jechałyśmy przepięknym zachodnim wybrzeżem Florydy. Zatrzymywałyśmy się kilka razy na krótkie spacerki po plaży.
Zapomniałam wspomnieć, że miałyśmy umówiony nocleg u couchsurferki w mieście Naples, które leży naprzeciwko Miami, po stronie Zatoki Meksykańskiej, a nie oceanu. Bardzo zależało nam na tej lokalizacji. Po pierwsze, wszystkie nasze przewodniki zgodnie polecały to miasto, jako prawdziwą perełkę. Kurort pierwszej klasy. Po drugie, jest to doskonały punkt początkowy na zwiedzanie dwóch parków narodowych, które chciałyśmy zaliczyć w drodze do Miami: Big Cypress i Everglades. Oba parki są dokładnie po drodze.
Spotkała nas bardzo smutna niespodzianka. Dziewczyna napisała, że zdiagnozowano u niej raka i przechodzi teraz ciężką terapię. Dała nam numer telefonu do kumpla, który też jest couchsurferem. Napisałyśmy jej maila z podziękowaniem i życzeniami powrotu do zdrowia, a potem sprawdziłyśmy na portalu, komu się zwalimy na łeb tym razem. No tak... z własnej woli nie wysłałabym do niego requesta. Na oko czterdziestoletni lowelas o fizjonomii agenta Tomka. Jego zdjęcia to jak kadry ze "Słonecznego patrolu". Opis też był interesujący, delikatnie mówiąc. Agent Tomek jest tantrystą, naturystą, jedynym hipisem w okolicy, z wykształcenia artysta, z zawodu - nauczyciel właściwego oddychania. W życiu przeszedł kilka przemian, po ostatniej praktycznie nie jada, tylko oddycha i się afirmuje. W wolnym czasie lubi tańczyć nago i grać na flucie :) Przez telefon brzmiał całkiem sympatycznie, poza tym kilka osób za niego ręczyło na portalu. Uznałyśmy więc, że koleś jest nieszkodliwy, tylko lekko ekscentryczny. I że nie będzie kosztowny - skoro tylko oddycha, nie zapłacimy nic za jego kolację.
Dom i kilka palm wokoło było z udekorowane kolorowymi wstążkami i draperiami. Wnętrze domu też było jak tęcza. Do tego przy wjeździe wisiały transparenty z hasłami typu: "jestem wiecznym szczęściem, jestem wieczną miłością". Osoby podatne na tego typu filozofię byłyby pewnie odurzone pozytywną energią. My pokładałyśmy się ze śmiechu. Szczególnie, gdy na podjazd wjechał gospodarz. Na kolorowym bicyklu, gdzie pedałuje się będąc w pozycji ginekologicznej.
Stwierdziłyśmy, że najlepiej bliżej się poznać w miejscu publicznym. Okazało się, że on jednak jada, sporo i drogo. Do tego istotnie jest nieszkodliwy, tylko nieco irytujący. Była to pierwsza osoba podczas naszej wycieczki, która nie zadała nam żadnego pytania. On cały czas tylko gadał. O sobie oczywiście, o przemianach duchowych, swojej filozofii itp. Potem się zamknął, ale tylko po to, żeby pograć nam na fulcie. Grał bardziej do rzeczy. Gdy spacerowaliśmy później po plaży, flutowa melodia zgrała się z szumem fal :)
Spałyśmy nadzwyczaj dobrze i z samego rana rozstałyśmy się z naszym hipisowskim znajomym. Zwiedziłyśmy Naples i poszłyśmy na plażę. Znalazłyśmy tam najpiękniejsze okazy do kolekcji naszych muszli. Niestety - pech Kaśki. Wypatrzyła muszlę wielkości dłoni, ale jakiś facet to przyuważył i kazał ją wrzucić z powrotem do morza. Nie wolno zabierać muszli z "wkładką". Przyznam się, że znalazłam tam trzy muszle "nie wszystek umarnięte".Teraz grzecznie sobie śmierdzą zawinięte w walizce. W Polsce zostaną potraktowane obcęgami, jeśli wciąż uparcie będą dychać.
Następnie wyruszyłyśmy do parków narodowych. Big Cypress i Everglades to jedyny obszar subtropikalny w USA. W Big Cypress widziałyśmy piękne lasy cyprysowe, faunę namorzynową, masę ptaków, aligatorów i gigantycznych owadów. Everglades to bardziej jednostajny krajobraz bezkresnych traw i trzciny. Niestety pochowały się wszystkie pantery i czarne niedźwiedzie. Za to komarów było sporo! Wybrałyśmy się w ten rejon o niewłaściwej porze, bo generalnie zwiedza się go w porze suchej. Co więcej, gady i ptaki nie robiły już na nas specjalnego wrażenia. Aligatory widziałyśmy już w Mississippi w znacznie bardziej pasjonujących okolicznościach. Wąż się napatoczył w Georgii, a najpiękniejsze ptaki miałyśmy na wyciągnięcie ręki na rozlewiskach w Luizjanie. Więc rezerwatowe okoliczności przyrody niekoniecznie przypadły nam do gustu.
Następnie jechałyśmy dalej w kierunku Miami. Śpimy u Jerrego & spółki, w tym samym miejscu, gdzie przez pierwsze dwie noce.
No tak, nastrój mam niefajny, bo jutro wracamy. Więc do zoba!
Aśka.
Ludzie,
Jeśli czytacie tego maila, to znaczy, że włączony laptop przy starcie samolotu nie zakłócił działania tych tam różnych systemów.
Wczoraj myślałam, że nasza przygoda dobiegła końca. Wylot miałyśmy tuż przed 19, więc czasu niby całkiem sporo. Około 16 planowałyśmy zdać auto i stawić się na lotnisku. Wcześniej chciałyśmy pożegnać się z oceanem i wreszcie pojechać do jakiegoś centrum handlowego.
O naiwności! Około 8 rano usłyszałyśmy chichot losu. Rob, jeden z naszych gospodarzy, nam doniósł, że sąsiadka przywaliła w nasze auto. Ale mamy się nie martwić, bo ona jest potulna, ubezpieczona i sama załatwi problem.
Nie martwiłam się, gdy zobaczyłam aveo staranowane przez pojazd pancerny. Nasze autko, które dzielnie pokonało 6000 kilosów w trzy tygodnie, osuszało bagna, nurkowało przez rozlewiska, cały czas będąc narażone na moją ciężką stopę, wyglądało jak półksiężyc. Strona kierowcy była wklęsła. Nie martwiłam się, gdy zobaczyłam sąsiadkę, tak bardzo maleńką i bezbronną, że nie wyglądała na osobę zdolną do rozwiązywania problemów. Nie martwiłam się nawet, gdy przez gardło nie mogło mi przejść słowo na "ka".
Zmartwiłam się dopiero, gdy sąsiadka (po rozmowie z mężem) oświadczyła, że nasze auto było zaparkowane w niedozwolonym miejscu, więc ona odwołuje wszystko, łącznie z przeprosinami. Sekundował jej ochroniarz, który zapewniał mnie, że wielokrotnie na osiedlu miały już miejsce takie sytuacje i że racja jest po jej stronie. Paranoja! Nasi koledzy zaczęli się z nimi kłócić, że przy ulicy nie ma żadnego zakazu postoju. Istotnie, pod co drugim domem stało jakieś auto, zaparkowane w taki sam sposób.
Wykupiłyśmy pełne ubezpieczenie, ale dopiero teraz sięgnęłyśmy do ogólnych warunków. Cztery strony drobnym druczkiem. Generalnie, niewłaściwe zaparkowanie nie widniało wśród okoliczności wyłączających ochronę. Ale ubezpieczenie działało tyko wtedy, gdy załączony zostanie raport policyjny. I tak byśmy wezwały policję, bo sytuacja była wręcz kuriozalna. Podczas oczekiwania na policjanta (dwie godziny), otworzyły mi się w żołądku wszystkie wrzody. Koledzy mi tylko poradzili, żebym była miła, bo policjanci to lubią. Nie musiałam jednak postępować wbrew mojej naturze, bo policjant ani myślał traktować poważnie argumentów sąsiadki. Dostała mandat, a my - korzystny dla nas raport. Teoretycznie wszystko dobrze się skończyło, ale my straciłyśmy nasz ostatni dzień. Pisanie raportu trwało długo i musiałyśmy stawić się wcześniej w wypożyczalni aut, żeby sporządzić protokół szkody.
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Nie jest to moja próba usprawiedliwienia się za nieprzywiezienie wam żadnych prezentów…
Do dziś! Aśka
Poniżej przedstawiam opis wycieczki samochodowej po południowo-wschodniej części USA. Wrażenia spisywałam na bieżąco i w formie maili wysyłałam przyjaciołom, bliskim i innym takim.
Jednym z najważniejszych elementów naszej dwuosobowej wyprawy był couchsurfing. Jestem aktywnym couchsurferem i serdecznie namawiam do wypróbowania tego sposobu podróżowania, a także zapoznawania ludzi przyjeżdżających do Polski.
Hej, udało nam się bezpiecznie dolecieć na miejsce.
Lot był straszny. Było bardzo niewygodnie i po przylocie byłam wyczerpana. British Airways sucks. Mimo, że żabojadom spadają airbusy, air france rządzi.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłyśmy, było odebranie auta. Zapomniałam markę, ale to chyba chevrolet aveo, który jest całkiem przestronny. Sedan, czterodrzwiowy z dużym bagażnikiem. Kasia ma taką samą walizę jak ja, a obie mieszczą się obok siebie. Nasza wypożyczalnia (Alamo – z tej samej korzystałam w zeszłym roku) chciała nam koniecznie dać w tej samej cenie minivana (takiego samego, jakim jeździłam z "drużyną" w zeszłym roku). Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłyśmy, że jednak lepsze będzie autko kompaktowe, bo tym razem koszt paliwa dzielimy tylko na dwie osoby. Grunt, że obie mamy miejsca siedzące. Niestety model jest ubogi - okna na korbkę, brak centralnego zamku. Ale jest klima i radio - to najważniejsze.
Gps bez problemu się odnalazł i poprowadził nas z lotniska do Coral Gables i Coconut Grove. Tam właśnie mieszka nasz pierwszy host z couchsurfingu - Jerry. Coconut Grove jest prześliczną dzielnicą willową położoną na południe od Miami. To chyba jest nawet oddzielna miejscowość. Teren jest płaski, uliczki wąskie i kręte, a wszędzie tak zielono, że aż dech zapiera. Nie znam nazw tych roślin - dla mnie wszystko jest palmą. Ale rozpoznaję fikusy beniaminki wielkości drzew, pnącza, jakie mam w kuchni w doniczkach, hibiskusy itp.
Gospodarz jest bardzo fajny. Mieszka wraz z trzema współlokatorami w dużym domu położonym na strzeżonym osiedlu z prywatną plażą i portem jachtowym. Ja z Kasią śpimy w salonie, który jest olbrzymi. I dość eklektycznie urządzony. Ma ładny ogród, oczywiście z basenem. Roi się tam od jaszczurek, wiewiór i przeróżnego typu krzyżówek karalucha ze szczurem. Masa robactwa. Właśnie siedzę sobie nad basenem i stukam w klawiaturę.
Jerry był umówiony na oglądanie meczu z kolegami w centrum Coconut Grove. Umówiliśmy się w barze na miejscu. Wzięłyśmy prysznic i poszłyśmy na spacer. Łaziłyśmy i podziwiałyśmy wille i ogrody. Widziałyśmy oczywiście ocean, zjadłyśmy rytualnego pierwszego hamerykańskiego hamburgera I poszłyśmy na piwo do tego baru sportowego. Nasz gospodarz został dłużej w centrum, a my wróciłyśmy do domu.
Teraz jest dość wcześnie - 8 rano, a ja nie śpię już od jakichś trzech godzin. Jerry zaraz będzie jechał do pracy. My jedziemy do Key Biscayne, a potem do Miami Beach. Wieczór planujemy spędzić w dzielnicy Little Havana.
Jestem zaskoczona, że nie jest aż tak upalnie. Tzn. już teraz rano jest ponad 30 stopni, ale słońce jest za lekką mgiełką i wieje przyjemny wiaterek.
Trzymajcie się! Jak już mówiłam, foty będę umieszczać na facebooku.
Aśka
Hej, co tam? Mamy za sobą kolejne niesamowite dni na Florydzie.
W poniedziałek, czyli po pierwszej nocy, około 9 wyjechałyśmy na zwiedzanie. Zaczęłyśmy dzień od rytualnej kawy w Starbucks, w naszej dzielnicy - Coconut Grove. Starbucks jest miejscem świętym dla amerykańskich kawoszy, którzy bez tekturowego kubka czują sie rano jak bez ręki.
Niestety z każdą minutą robiło się coraz goręcej. I gdy dojechałyśmy do parku stanowego Key Biscayne, który jest na małym półwyspie na południe od Miami, już się z nas lało. Przeszłyśmy się plażą i doszłyśmy do latarni morskiej. Latarnia jest jedną z wizytówek Miami. Z góry był niesamowity widok na ocean, Miami Beach i Miami. Po zejściu na dół postanowiłyśmy wejść na chwilę do wody, żeby się nieco ochłodzić. Plaża bardzo nam się podobała, bo była strzeżona, częściowo zacieniona i praktycznie pusta - być może z powodu wczesnej pory. A woda cudownie turkusowa i wzburzona. Niestety - ciepła jak herbata. Tak czy siak, było cudownie. Byłyśmy w trakcie "ponawydurniania się jeden z drugim", gdy grupka ludzi pływająca nieopodal zaczęła wymachiwać rękami i krzyczeć "look, there's a shadow over there! a shadow!" I pokazywali miejsce w wodzie jakieś 10 metrów koło nas. My - sruuu z wody. Przerażone, zziajane. A kilka osób z brzegu - maski na mordy i sruuu do wody! Stworzenie wynurzyło pyska (niepodobne zupełnie do nikogo). Ludzie z plaży nam mówili, że to była krowa morska.
Następnie pojechałyśmy do Miami Beach, czyli kurortu na wyspie na wysokości Miami. Tamte plaże mniej zachęcały do kąpieli, bo było znacznie tłoczniej niż na Key Biscayne, mimo, że ciągnęły sie kilometrami. Ale nie taki był nasz cel, bo chciałyśmy zobaczyć architekturę, która jest jedyna w swoim rodzaju (znów - niepodobna zupełnie do niczego). Piszą, że to art deco i śródziemnomorski neorenesans. Nie znam pojęć branżowych, żeby je opisać, ale zdjęcia są już na facebooku. Ciekawe było też oglądanie ludzi. Latynoski i murzynki (zawsze chodzą stadami), dupiaste, cycate i odstawione jak na odpust, mimo strasznego upału.
Do domu wróciłyśmy około 19 i pojechałyśmy z naszym gospodarzem do dzielnicy Little Havana. Zaproszenie go na kolacje miało być podziękowaniem za goszczenie nas przez dwie noce. Dzielnica sama w sobie nie zrobiła na nas specjalnego wrażenia. Ale jedzenie w restauracji kubańskiej - o tak!!! Miejsce było bardzo szykowne, wyglądało wręcz ekskluzywnie. Jedzenie - niebo w gębie. Każdy z nas wziął strartera i jakieś danie główne, do tego napoje i alkohol, a za nas wszystkich zapłaciłyśmy tyle, co za dwie sałatki, które miałyśmy na lunch! Byłyśmy w szoku. Na tym polega kolejna zaleta couchsurfing - poznajesz lokalnych ludzi, którzy wskażą miejsca godne odwiedzenia.
W środę rano wyruszyłyśmy na Key West. Florida Keys to archipelag ponad 300 wysp ciągnących się na południe od półwyspu. Większe z nich układają się w idealny łuk, który wygina się w stronę zachodnią. Wyspa najbardziej wysunięta na południe to właśnie Key West. Od pierwszych lat naszej ery (dzieje po Kolumbie), miejscowi żyli tam z napadów na statki, ewentualnie z trzymania kciuków, że te łaskawie same się rozbiją o przybrzeżne rafy. Potem miejscową specjalnością stało się zwijanie cygar. Na Kubę jest tylko 90 mil...
Teraz ten archipelag jest połączony fantastycznymi mostami. Nigdy nie myślałam, że widoki morskie mogą być takie ciekawe. Po drodze robiłyśmy bardzo częste przystanki, bo krajobrazy po obu stronach co chwila się zmieniały. Coś jak z pustyniami, przez które jechałam w zeszłym roku. Na jednym z przystanków widziałyśmy żółwia morskiego :)
Do Key West zajechałyśmy na 15. Zostawiłyśmy auto pod domem Kate (gospodyni) i walnęłyśmy z kopyta w stronę centrum. To miasto znane jest z luzu, hipisowskiego stylu życia i absolutnej tolerancji. Najsławniejszym mieszkańcem był Ernest Hemingway.
Mijałyśmy mniejsze i większe drewniane domki, przez drogę przebiegały nam stada kur i kogutów, i pozdrawiałyśmy wylegujących się na hamakach "czarnoskórych różnej maści". Niestety energii nie starczyło nam na długo. Zboczyłyśmy na plażę i walnęłyśmy się pod palmą. Wreszcie było chłodniej, bo odczuwalny był wietrzyk znad oceanu. A wokół - raj na ziemi.
Dopiero po jakichś dwóch godzinach poszłyśmy dalej. Knajpki, sklepiki, kramy z cygarami i alkoholem, więcej turystów, ale wciąż było tak leniwie i sielsko. Największą atrakcją jest tam "Celebration of the sunset". Na placu przy zachodnim krańcu wyspy codziennie przed 20 zbiera się tłum, żeby podziwiać zachód słońca. Przez jakieś pół godziny siedziałyśmy i gapiłyśmy się w jednym kierunku cykając masę zdjęć. Za naszymi plecami zbierało się coraz więcej ludzi. Pięknie, zdjęcia tego nie oddadzą. Potem odwracamy się, a plac zmienił się w targowisko. W międzyczasie miejscowi porozkładali się z swoimi kramikami i zaczął się odpust. Była to idealna okazja aby wypić moje imieninowe zdrowie (butelki oczywiście owinięte szczelnie w papier – zgodnie z przepisami).
Do Kate wróciłyśmy po 23. Po raz kolejny gospodyni okazała się być fantastyczną i gościnną osobą. Następnego dnia dała nam na pożegnanie muszelki.
W środę znowu ruszyłyśmy dość wcześnie. Do samego Miami jechałyśmy tą samą drogą, ale przystanki robiłyśmy w innych miejscach. Objechałyśmy miasto i dalej jechałyśmy wybrzeżem. Nasz kolejny gospodarz, Kevin, mieszka w Lake Worth. Wioska jak każda inna - nadmorski kurort, ale czymś się wyróżnia. Mieszka tu największe skupisko Finów na całym świecie, poza Finlandią oczywiście. Kevin nie wiedział, kiedy ta emigracja się zaczęła, ani dlaczego. Ale to bardzo rzucało sie w oczy, gdy spacerowaliśmy wieczorem po deptakach i mijaliśmy wielkich ludzi. Świat karaibskich ludzików zmienił się nagle w świat elfów.
Kevin jest już trzecim dowodem na to, że couchsurfing był najlepszym pomysłem, na jaki mogłyśmy wpaść. Nasza znajomość w błyskawiczny sposób minęła fazę zapoznawczą i przeszła w ciepłą, nieskrępowaną serdeczność. Kolejną noc spędzamy w motelu, czego bardzo żałuję, bo przebywanie z gospodarzami i ich towarzystwem jest wartością dodaną tego wyjazdu.
Po kolacji w restauracji (jak zwykle fantastyczna), poszliśmy do baru napić się miejscowego narkotyku o nazwie cava (nie mylić z kawą). Cava jest karaibską rośliną zawierającą szereg różnych dziwnych substancji, po których czuje się szereg różnych dziwnych rzeczy. Jest z gatunku tych, które relaksują i usypiają. W smaku paskudna, śmierdzi i wygląda jak woda bagienna, więc po każdym łyku zagryza się ananasem. W Polsce jest zakazana. Niestety - mało skuteczna, bo od 5 nad ranem piszę.
Jutrzejszy dzień będzie bardzo podobny do dzisiejszego, bo dalej jedziemy wschodnim wybrzeżem Florydy na północ. Ale wiele przygód po drodze nas spotka. Więc nie przegapcie kolejnego odcinka.
Trzymajcie się, Aśka
PS. Wieczorem na dłużej połączę się z siecią i załaduję kolejną porcję zdjęć na facebooka. Tym razem to będzie naprawdę spektakularne.
Hej, dawno nie pisałam, bo tyle się dzieje.
Po opuszczeniu domu Kevina na wschodnim wybrzeżu Florydy, ruszyłyśmy na północ. Miałyśmy do pokonania naprawdę długi odcinek do Jacksonville (Floryda), więc zrobiłyśmy po drodze tylko jeden przystanek w Palm Beach. Jest ekskluzywny kurort, gdzie swoje rezydencje mają najbogatsi z amerykańskich dynastii. Jeździłyśmy i trochę spacerowałyśmy po alejkach miasta, polach golfowych i oczywiście brzegiem morza. Zbieranie muszelek staje się naszym ulubionym sportem.
Trochę się amerykanizujemy, tzn. spajamy się w jedno z naszym autem. Gdy mijamy po drodze jakąś piękną rezydencję, ujęcie ustawiamy z perspektywy pasażera, szyba w dół i zdjęcie. Nawet nie wysiadamy, bo gorąco jest jak w piekle.
Do Jacksonville jechałyśmy po części autostradą, a po części sławną US1, która wiedzie przez całe wschodnie wybrzeże. Noc spędziłyśmy w Motel 6. Wieczorem cały czas leciał weather channel, bo jadąc na zachód pakowałyśmy się w same oko cyklonu. Na kolejny dzień zapowiadali burze i silne wiatry w Georgii i Alabamie, z dużym prawdopodobieństwem tornad. Do tego Mississippi wylała, jest powódź stulecia, więc musimy nieco zmienić trasę. Zażartowałam, że brakuje nam tylko pożaru, bo na Florydzie jest rekordowa susza. Teraz już wiem, żeby nie wzywać anomalii pogodowej nadaremno... Ale o tym później.
W hotelu najpierw zmagałyśmy się z publiczną pralnią, a potem z owocem, który znalazłyśmy na polu golfowym w Palm Beach. Wyglądał jak niedojrzały kokos i jestem prawie pewna, że to istotnie kokosem był. Jako jedyne narzędzie miałam żyletkę, ale udało mi się owoc pokonać, za co ten uroczo mnie obrzygał sporą ilością cieczy i glutów.
Następnego dnia przekroczyłyśmy granicę z Georgią. Zaczął się fantastyczny dzień pełen przygód. Pojechałyśmy do rezerwatu Okefenokee Swamps, gdzie można podziwiać bagienną roślinność i aligatory. Trafiłyśmy bez problemu, ale musiałyśmy skorzystać z objazdu z powodu... pożaru bagien. Na miejscu okazało się, że wycieczki łódką są odwołane z powodu niskiego poziomu wody. Musiałybyśmy czekać do 13 na wycieczkę pociągiem po lasach. Doszłyśmy do wniosku, że lasy objedziemy autem, bo widziałyśmy wiele dróg gruntowych odchodzących na boki. Zjechałyśmy z głównej trasy. Las był przecudny - mieszanina roślinności tropikalnej, bagiennej i dużo jakiś dziwnych drzew iglastych. Widziałyśmy też gigantyczne magnolie. Do tego mchy, pnącza i zwisające porosty. Czasami droga prowadziła do osad ludzi z bagien, ich pól uprawnych, a nawet kościołów. Nasz gps oszalał. Kluczyłyśmy około godziny, gdy zapaliła się rezerwa paliwa. Włączył nam się instynkt przetrwania. Byłyśmy w środku olbrzymiego lasu, gdzie sygnał satelity nie dochodzi. Zdane tylko na siebie i łaskę boską. Tak czy siak, udało nam się wrócić do cywilizacji dzięki podstawowym zasadom szkoły przetrwania. Do stacji benzynowej dotoczyłyśmy się na metanowych oparach z bagien.
Następnie pojechałyśmy dalej na północ. Georgia zafundowała nam kolejną przygodę w postaci rzęsistej letniej ulewy. Schroniłyśmy się w fantastycznej lokalnej knajpie, gdzie zjadłyśmy lunch w towarzystwie szalonego farmaceuty. Facetowi nie dało się odmówić, bo był niezwykle serdeczny, więc odwiedziłyśmy po drodze jego aptekę. Dostałyśmy mnóstwo wskazówek odnośnie naszego kolejnego punktu podróży - wysp Golden Isles na południowym wybrzeżu Georgii. Wybrałyśmy wycieczkę na Jekyll Island. Po drodze dogoniłyśmy naszą burzę, więc spacer po pierwszej plaży odbywał się w deszczu, pod ręcznikowym parasolem. Gdy podjechałyśmy na inny kraniec wyspy i wyszłyśmy na spacer, pogoda już się zmieniła. Moim zdaniem, była to najpiękniejsza plaża na trasie całej naszej wycieczki. Zdjęcia są oczywiście w odpowiednim folderze na facebooku. Po jakiejś godzinie ruszyłyśmy do auta. Szłam sobie wąską drewnianą kładką i prawie potknęłam sie o wygrzewającego się węża. Zauważyłam go dopiero będąc w locie, więc po prostu dałam stumilowego kroka. Kasia miała znacznie gorzej, bo musiała to samo zrobić ze świadomością, że to może być jej krok ostatni. Na szczęście to nie nam bił dzwon tego dnia. Wąż ani drgnął, tylko potem z godnością pomaszerował w krzaki.
Na obu plażach nie spotkałyśmy żywej duszy.
Tego dnia miałyśmy jeszcze w planie zwiedzenia Savannah. Jak wiecie, nie nastawiałyśmy się specjalnie na zwiedzanie miast, a te duże omijamy szerokim łukiem (z małymi wyjątkami). Ale byłyśmy zgodne, że Savannah jest warta odwiedzenia. Usiąść na przystanku, gdzie Forrest Gump jadł czekoladki - bezcenne :). Niestety nie starczyło nam na to czasu przez to zgubienie się w lesie i przeczekiwanie ulewy w knajpie.
Późnym popołudniem zajechałyśmy do Statesboro, gdzie miałyśmy nocleg u trójki studentów. To był najfajniejszy wieczór ze wszystkich. Nasi gospodarze mieszkają na osiedlu akademickim, w czymś w stylu komuny. Przyszła jeszcze cała grupa ich kolegów, trochę poimprezowaliśmy i bawiliśmy się w karaoke. Było genialnie.
Następnego dnia ruszyłyśmy na zachód. Georgia jest zupełnie inna niż Floryda. Zarówno, jeśli chodzi o roślinność, krajobrazy, jak i miasta. Tu się mieszka, a nie tylko wypoczywa. Ludzie są niezwykle serdeczni, na każdym kroku zagadują i pytają, co dwie turystki robią na głębokim południu. "Południowa gościnność", to nie tylko puste słowa, o czym przekonałyśmy sie nie tylko w Georgii, ale także w Alabamie.
Jechałyśmy na zachód lokalnymi drogami, mijając po drodze urocze miasteczka. Grałyśmy w grę, że brałyśmy oddech tylko wtedy, gdy mijałyśmy baptist church. Potem zabawa stała sie zbyt łatwa, więc gdy kościół był po prawej robiłyśmy wdech, a po lewej - wydech.
Cały kraj przygotowywał sie do Memorial Day, czyli dnia pamięci weteranów, który obchodzony jest w poniedziałek. Wszędzie powiewały flagi, chociaż może tu jest tak zawsze. Najciekawszym miastem na naszej trasie było Plains - miejsce urodzenia i dorastania Jimmy'ego Cartera. Gościu wiąż żyje, mieszka w Plains i otaczany jest prawdziwym kultem. Zwiedziłyśmy farmę jego dzieciństwa, kwaterę główną sztabu wyborczego i pojechałyśmy szlakiem zabytkowych południowych willi. Było jak w filmie "Przeminęło z wiatrem".
Po południu dojechałyśmy do parku Providence Canion. Widok oczywiście "osom". Zrobiłyśmy masę zdjęć na szlaku wiodącym wzdłuż krawędzi kanionu, a potem zeszłyśmy na dno. Kanion miał kształt dłoni z rozczapierzonymi palcami. Do każdego z tych palców prowadziły wąskie ścieżki wśród skał i krzaków. Dnem płynęła leniwa rzeczka o głębokości około 5 cm. Ale płynęła, do tego dość wartko. Kolor dna kanionu był fascynujący - jaskrawo-ceglasty. Specjalnie szłam środkiem i zapadałam się w pomarańczową maź. Nasz trzymilowy spacer trwał około dwóch godzin.
Na wieczór zajechałyśmy do Clolumbus - małego miasteczka studenckiego nieopodal granicy z Alabamą. Naszą gospodynią była sympatyczna panna, ale komitet powitalny składał się z gromady Dżordżian. Byłyśmy wyczerpane, ale wypiłyśmy kilka piwek.
Rano przekroczyłyśmy granicę z Alabamą, jadąc oczywiście małą drogą lokalną. Krajobraz stawał się coraz bardziej pagórkowaty. Naszą drogę wyznaczał chyba jakiś pijany Konfederat, bo zygzakowałyśmy wśród wzgórz. Teren był typowo rolniczy. Mijałyśmy po drodze plantacje bawełny, kukurydzy, a także winnice. Zabudowania stanowiły głównie farmy, a mijane wioski miały niezwykle senny klimat południa. Na każdym przystanku ktoś nas zagadywał. Miałyśmy przyjemność poznać między innymi park rangera, który dumnie strzegł brzegu rzeki i pilnował wędkarzy.
Gwoździem programu miały być covered bridges (drewniane, zabudowane mosty), których kilkanaście zachowało się w Alabamie. Pamiętałam je z filmu "Co sie wydarzyło w Madisson County" i strasznie mi zależało, żeby je obejrzeć. Pierwszy z nich (Waldo bridge) był bardzo zniszczony. Ostała się tylko połowa i nie dało sie na niego wejść. Ale rzeka była cudownie chłodna i można było zrobić urocze foty.
Drugi most, Kymulga bridge, zachował się w lepszym stanie. Obok był młyn wodny, zupełnie jak ten w Rudce. Znowu zrobiłyśmy masę zdjęć. Aparazzi zaliczył glebę i bałam się, że dokonał swojego żywota, bo wygiął się obiektyw. Na szczęście udało mi się go naprawić (w sposób jedynie właściwy – na siłę), bo czekała nas jeszcze długa i ciekawa droga przez Alabamę, aż do Mississippi.
Po drodze minęłyśmy miasto Tuscaloosa, które jakieś dwa tygodnie temu spustoszyło tornado. Nieuprzątnięte tereny wyglądały przerażająco.
Nie mogę powiedzieć, że krajobraz się zmienił po wjeździe do Mississippi. Generalnie, im bardziej na zachód od Atlantyku, tym biedniej. Ale tak jak w Alabamie, tak i tutaj widuje się zarówno wille, które pamiętają wojnę secesyjną, jak i osiedla przyczep kempingowych.
Nocleg miałyśmy w Starkville (Mississippi). Umówione byłyśmy z Ernestem - około czterdziestoletnim profesorem uniwersyteckim pochodzącym z Peru. Ernest zrobił nam psikusa. Wyjechał na weekend, a klucze oraz specjalne poruczenia zostawił koledze. Aż ciężko jest mi uwierzyć, że obdarzył nas takim zaufaniem. Z kolegą naszego hosta umówiłyśmy się na 20. Przyjechał punktualnie, oczywiście z całym komitetem powitalnym. No cóż, Ernest jest bogaty. Po raz pierwszy spałyśmy w prawdziwej piętrowej willi. Wszędzie były pamiątki z dalekich wypraw i książki. Gospodarz zapewnił nam super warunki. Trochę głupio się przyznać, ale ucieszyłyśmy się, że będziemy same, bo mogłyśmy zrobić parę babskich rzeczy.
Gdy komitet powitalny nas opuścił, pojechałyśmy do restauracji oraz oczywiście po alkohol. Podczas kolacji przysiadł się do nas blusmen, który nostalgicznie opowiadał o Old Times i pytał o nasze przeżycia. W pewnej chwili kelnerka podeszła do Kasi i powiedziała, że ktoś chce przekazać jej bilecik. Mówiła, że jest tylko posłańcem. Kasia spojrzała na mnie spod oka i powiedziała: "Idziemy". Okazało się, że pani ze stolika obok ostrzegała nas, żebyśmy nie zadawały się z obcymi ciemnoskórymi mężczyznami, a w szczególności nie opowiadały o szczegółach dalszej trasy. Następnie zaczepiła mnie kelnerka mówiąc, żeby się nie przejmować, bo ona zna tego gościa i on jest spoko. Ale to świadczy o wciąż trwających uprzedzeniach rasowych na południu.
Przed wyjazdem na kolację ucięłyśmy sobie krótką pogawędkę z sąsiadem Ernesta. Ben jest w moim wieku i stanowi ucieleśnienie typowego południowego rednecka. Przyszedł do nas na taras, gdy wróciłyśmy z kolacji. Przyniósł ze sobą gitarę, śpiewaliśmy i piliśmy do późnej nocy. Zabawa była genialna. Okazało się, że Ben prowadzi z ojcem ogromną farmę pod Starkville. Mają połacie ziemi, 300 krów, że o parku maszynowym nie wspomnę. Banks służył w navy i zjeździł z armią pół świata. Teraz kończy studia rolnicze. Zaprosił nas na farmę rodziców, gdzie pojechałyśmy dziś rano (poniedziałek). Po nocy spędzonej w tak komfortowych warunkach u Ernesta, byłyśmy rano wypoczęte jak skowronki.
Takie niby nic, jak wizyta na farmie, okazała się wprost fascynująca. Najpierw podjechałyśmy pod dom, a właściwie rezydencję rodziców Bena. Ze wzgórza dostrzegłyśmy gigantyczne silosy i zabudowania gospodarcze. Naszego Misisipczyka zastałyśmy przy pracy, ale bardzo ucieszył się, że nas zobaczył. Przedstawił nas swojemu ojcu, potem także matce. Zrobiliśmy rundkę po całej jego farmie. Chciałabym napisać, że przyjmowałam poród cielaka, albo że robiłam coś jeszcze bardziej ekscytującego. Mimo braku takich atrakcji nasz pobyt na farmie, a potem zwiedzanie luksusowej rezydencji właścicieli był fantastyczny.
Teraz jedziemy sobie przez Mississippi i za każdym zakrętem czeka na nas kolejna przygoda.
Pa!
God bless y'all!
Nie spodziewaliście sie tak szybkiego maila ode mnie. Pewnie będziecie początkowo zawiedzeni, gdy napiszę, że zwolniłyśmy nieco tempo. Postanowiłyśmy zostać dłużej w Jackson (Mississippi), bo rozładowały się nam baterie. Zrobiłyśmy to kosztem zwiedzenia Lafayette (Luizjana), bo świetnie się bawiłyśmy. Ekipa couchsurferów, u której się zatrzymałyśmy była ... legendary. Bez zbędnej przesady powiem, że jeśli miałabym się znaleźć w filmie "Dzień świstaka", to chcę, aby powtarzały mi się te dwa dni spędzone w Mississippi.
Ale od początku. Maila do was zaczęłam produkować od opuszczenia farmy Bena w Starkville (Mississippi). To był poniedziałek. Jechałyśmy na zachód do miasta Vicksburg. Miałyśmy w planie jechać drogą absolutnie okrężną aby zobaczyć region The Delta. (Miejscowi używają przedrostka, żeby nie mylić z faktyczną deltą rzeki w zatoce). "Didelta" jest na północnym zachodzie stanu. Składa się praktycznie z samych rozlewisk, bagien i komarów. Aż trudno uwierzyć, że to tam zrodziła się muzyka... Mieszkańcom tych terenów zawdzięczamy bluesa, jazz, gospel, które to gatunki rozprzestrzeniły się potem na okoliczne stany i na cały świat.
Wiedziałyśmy, że będziemy jechać nieutwardzanymi drogami i wcale się tego nie bałyśmy. Bardziej mnie niepokoiło, że nie zdołamy trafić "na szlak", bo tych dróg nie ma na mapach papierowych, a nawet najbardziej szalony gps z własnej woli by nas tamtędy nie poprowadził.
Ludzie nam wcześniej powiedzieli, że rzeka wylała i jej poziom jest najwyższy od lat 30-tych ubiegłego wieku. Radio nadawało o zamykanych kolejnych odcinkach dróg do Vicksburga, a także o totalnych wyprzedażach w sklepach i hurtowniach wszelkiego gatunku. Nie opłaca się ratować towarów przed nadchodząca falą powodziową, lepiej sprzedać nawet za 10% wartości. Ja wiem jedno: wczorajszo-dzisiejszych przeżyć nie zamieniłabym na nic.
Więc jedziemy sobie spokojnie, a tu blokada drogi. Nasz gps wyznaczył nam trasę przez sam środek Didelty. Droga do Vicksburga była fantastyczna. Tym razem miałyśmy pełen bak paliwa, ale dreszczyk emocji był taki sam, jak na Okefenokee. Bałam się o zawieszenie naszego autka. Większość trasy prowadziła przez piaskowe drogi w środku lasów. Co jakiś czas wjeżdżałyśmy do osad tubylczych, gdzie bieda aż piszczała.
Po jakichś dwóch godzinach dotarłyśmy do Vicksburga, który jest stolicą regionu. Podczas wojny secesyjnej stanowił ważny punkt obrony konfederatów, którzy za wszelką cenę chcieli zachować ten port. Szkoda, że nie oddali miasta bez walki. Mogłybyśmy wtedy podziwiać nie kilkanaście, a kilkaset rezydencji sprzed wojny. Ale miasto zrobiło na nas i tak świetne wrażenie. Najbardziej nam się podobało, że na reprezentacyjnych deptakach miasta zakamuflowane były głośniki, z których leciał jazz. Ruch w mieście był zerowy, bo na zewnątrz nie dało się wytrzymać dłużej niż kilka minut. Z powodu przeraźliwego upału i robactwa. Po zwiedzeniu miasta pojechałyśmy w miejsce, gdzie Mississippi jest najszersza. Ledwie widać było przeciwny brzeg, gdzieniegdzie smutno sterczały drzewa. Domów nawet nie było widać spod lustra wody. Przejechałyśmy przez rzekę, więc "technically" byliśmy w Luizjanie.
I szczerze mówiąc, myślałyśmy, że atrakcje się skończyły. Okazało się, że ekipa powitalna była bezbłędna. Nasi gospodarze składali się z dwóch braci - Allana i Clarca, oraz dwójki kolegów. Już podczas obiadu w restauracji okazało się, że nadajemy na tych samych falach. Mimo, że godzina była już późna, postanowiliśmy pojechać do ich daczy na bagnach.
Już sama droga przez las nieco nas przeraziła. Latały świetliki, grały świerszcze i co jakiś czas rozlegało się muczenie. Okazało się, że to jakiś specyficzny gatunek ropuchy. Dacza była tak super, że zostaliśmy tam na coś w rodzaju nocy. Piszę "coś w rodzaju", bo akcja działa się w sumie non stop. Najpierw popłynęliśmy łódką wypatrywać aligatory. Atmosfera była niesamowita. Panowały grobowe ciemności. Każdy trzymał pod brodą ogromną latarę i wodził promieniem światła po brzegu. Co jakiś czas w polu widzenia pojawiała sie para czerwonych oczu, nic więcej nie było widać. Ale wyobraźnia działała. Starczyło, że łódka otarła sie o jakiś konar, zaszeleściło coś w krzakach albo ryba wzburzyła wodę, a po plecach przechodziły mi ciarki. Płynęliśmy podobno jakieś dwie mile w jedną stronę i udało nam sie kilkanaście razy wypatrzeć te czerwone oczy. W ciągu następnych dwóch dni widziałam aligatory za dnia. Ale nocna wyprawa była nie do pobicia.
Kolejną atrakcją tej nocy był spacer przez las na brzeg pobliskiej rzeki. Musieliśmy się wcześniej spryskać śmierdzącym środkiem na owady, bo inaczej zaatakowałyby nas kleszcze giganty. Środek na owady rozpuścił mi lakier na paznokciach. Spacerek był niczego sobie. Gdy patrzyłam na tą „ścieżkę” następnego dnia, nie wierzyłam, że udało nam się zapuścić w tak gęste chaszcze.
Poza tym po raz pierwszy w życiu strzelałam z broni na ostrą amunicję. Koleś, który nas uczył obchodzić sie z bronią, podchodził do tematu z tak grobową powagą, że w pierwszej chwili chciałam zrezygnować. Wrażenia były naprawdę silne. W ten sposób zleciała cała noc. Nad ranem cykaliśmy foty i wreszcie mogłam zobaczyć jezioro, po którym płynęliśmy łódką. Wreszcie zobaczyłam żywego pancernika. Piszę żywego, bo wcześniej wiele z nich widziałam przy drodze potrąconych przez auta.
W czasie dnia wróciliśmy do Jackson, w sumie tylko po to, żeby wziąć czyste ciuchy i coś zjeść. Wieczorem wyskoczyliśmy na browar i wróciliśmy do tej daczy nad jeziorem. Działo się w sumie to samo, co dnia poprzedniego.
W środę musiałyśmy nadgonić trochę z planem podróży. Pierwszą atrakcją był przejazd Natchez Trace. Jest to długa droga, która wiedzie z Nashville (Tennessee) do pięknego miasteczka Natchez (Mississippi). Ten szlak istniał od zarania dziejów. My jechałyśmy tylko krótkim odcinkiem tej drogi - z Jackson. Trasa biegła przez las, parki, pola. Co jakiś czas były przystanki, gdzie znajdowały się tablice z objaśnieniami i miejsca piknikowe.
Moje samopoczucie tego dnia określiłabym jako hmmm.... dziwne. Ospałość to za mało, śpiączka - lekka przesada. Prowadziła tylko Kaśka, bo ja byłam "w płytkiej wodzie" (ponoć tak jej odpowiedziałam, gdy spytała, czy śpię). Na którymś przystanku na trasie Parkway miałam obdukcję w celu znalezienia kleszczy na moim ciele. Podejrzewałyśmy, ze mam boreliozę, bo objawy się zgadzały.
Potem zwiedziłyśmy miasto Natchez (ciekawe, podobne do Vicksburga) i ruszyłyśmy wzdłuż rzeki Mississippi w stronę Nowego Orleanu. Najciekawsze widoki na rzekę były po przekroczeniu granicy z Luizjaną. Tam odbiłyśmy nieco na wschód, aby zahaczyć o kolejną ciekawą trasę - Bayou Byway, wiodącą przez krainę rzeczek, mokradeł i Cajunów (nasi koledzy z Mississippi pieszczotliwie ich zwali "coonass-ami").
Niestety, do Nowego Orleanu zajechałyśmy, gdy było już ciemno, więc niewiele widziałyśmy.
Dziś mamy już dzień następny, zaraz idziemy zwiedzać miasto z naszym obecnym gospodarzem, a wrażenia opiszę w kolejnym mailu.
Czuwaj!
Przysyłam wszystkim najserdeczniejsze całusy!!!
Niestety moje samopoczucie w Nowym Orleanie się nie poprawiło. Skoro obdukcje nic nie wykazały, uznałam, że zmęczenie jest naturalną reakcją po dwóch nocach imprezowania w daczy nad jeziorem bez minuty snu. Nawet w moim przypadku.
Nasz nowoorleański host, Steve, pracuje w szołbiznesie. Jest kamerzystą. Pierwszego wieczoru wypiliśmy morze piwa i gadaliśmy sobie w jego domu. Następnego dnia zabrał nas na zwiedzanie miasta.
Jestem pewna, że tydzień by nie wystarczył, żeby poczuć atmosferę tego miejsca. Ludzie mówią, że Nowy Orlean jest najmniej amerykański ze wszystkich amerykańskich miast. To nie jest typ miasta-spontonu. Widać, że jest dziełem zdolnych planistów. Bardzo rzuca się w oczy bogactwo zieleni parkowej i szerokie aleje wiodące pośród drzew. Dzielnica francuska to prawdziwa perełka. Tak samo Jackson Square i French Market. Naturalnie jest to typowo turystyczna część miasta, ale jej piękno jest niepowtarzalne. Poszliśmy też nad brzeg rzeki, żeby zobaczyć port i nasze ukochane mosty. Mijały nas słynne tramwaje zwane pożądaniem. Dokładnie, akcja sztuki i filmu miała miejsce w Nowym Orleanie. Potem pojechaliśmy na drugą stronę jeziora Pontchartrain. Most, przez który jechaliśmy, jest drugim co do długości mostem wiodącym nad wodą na świecie. Najdłuższy mają oczywiście Chińczycy. Tak czy siak, mierzy ponad 42 kilosy. Widok był niesamowity, ale ja niestety znowu byłam "w płytkiej wodzie".
Na miejscu poszliśmy skosztować miejscowego przysmaku - snowballs. Jest to kubek drobno kruszonego lodu, który jest polewany owocowymi syropami, skondensowanym mlekiem, toffi lub czekoladą. Znacznie lepsze niż sorbet, ale niestety strasznie zapychające. Porcja dziecięca wydawała nam się niepozorna, wiec poszliśmy w LARGE. Tylko Kaśki snowball został zjedzony w całości, bo wszyscy chcieliśmy spróbować, jak smakuje "E.T.", "I don"t know" i "Whatever".
Dzień miał się już ku końcowi. W drodze do domu zajechaliśmy jeszcze na jeden z nowoorleańskich cmentarzy. Bardzo specyficzne, ogromne grobowce. Niektóre wzniesione są na palach, co ma zapobiegać podmywaniu w razie powodzi.
Wieczorem mieliśmy pójść na kolację. Wystroiłyśmy się z Kasią jak do najlepszej restauracji. Cały czas miałyśmy czyste białe sukienki, w których miałyśmy paradować po Savannah (gdzie jak wiadomo nie byłyśmy, bo zgubiłyśmy się w lesie na bagnach). Steve dostał wiadomość z namiarami na "secret pizza place". Ponoć raz w miesiącu grupa sąsiadów organizuje uliczne party, gdzie sprzedają pizzę i inne domowe wyroby. Jak się okazało na miejscu, trafiliśmy w serce nowoorleańskiej bohemy. Ludzie byli ubrani w najdziwniejsze stroje świata, większość była wytatuowana od stóp do głów i nosiła masę żelastwa we wszystkich widocznych otworach ciała. Za siedzenia służyły deski i wiadra, a pizza serwowana była na kawałkach tektury. Z innych domowych wyrobów można było zamówić m.in. absynt, bimber i skręty z przydomowej plantacji. Party nie było tak do końca uliczne, bo całość działa się za wysokim płotem, na którym napisane było "don't blog about it". Dodam jeszcze, że przygrywały nam rewelacyjne jazzowe kapele. Bawiłyśmy się świetnie, gdy już przywykłyśmy, że każdy się podejrzliwie przygląda dwóm laleczkom wystrojonym w "Savannah dresses".
Nasza wieczorna przejażdżka była ciekawa także dlatego, że "secret pizza place" znajdowało się w dzielnicy, gdzie, w przeciwieństwie do pięknie odbudowanej dzielnicy francuskiej i innych rejonów willowych, wciąż widać było zniszczenia po Katrinie.
Następnego dnia opuściłyśmy Nowy Orlean obdarowane koralikami, które rzucane są w czasie karnawałowych parad panienkom, które pokażą białe cyce.
Pojechałyśmy na południe, żeby zobaczyć rozlewiska w delcie rzeki Mississippi. Coś, co u nas nazywa się drogą, prowadziło tylko do portu Venice. Po obu stronach z rzadka pojawiał się jakiś większy kawałek stałego lądu; wokół same bagna i rozlewiska. W Venice zjadłyśmy pyszny lunch (owoce morza oczywiście) i porobiłyśmy zdjęcia barkom, w których mieszkają miejscowi rybacy. A potem pojechałyśmy dalej na południe po czymś, co u nas nie nazywa się drogą, a raczej strumykiem. Warto było, bo krajobraz był niesamowity. Widziałyśmy też całe stada ptactwa rozmaitego. Oczywiście wygłupiałyśmy się po drodze - prowadziłam auto siedząc w otwartym oknie, bez nogi na gazie (automat powoli się sunie nawet gdy jest "na luzie"). Ale ruchu praktycznie nie było, bo jaki głupek chciałby wykąpać silnik. Gdy woda sięgała kolan, musiałyśmy zawrócić.
Następnie kierowałyśmy się na portowe miasto Gulfport w stanie Mississippi. Najprościej byłoby wrócić tą samą drogą do Nowego Orleanu, ale wolałyśmy wbić w gps trasę alternatywną. Jakież było nasze zdziwienie, gdy gps doprowadził nas nad brzeg kanału i na pomoście wydał komendę "wjedź na prom". Spojrzałyśmy na siebie i wrzasnęłyśmy: "na prom?!" Przeprawa była fantastyczna. Oprócz nas płynęli sami miejscowi (tu chyba mogłam napisać coonassy), więc patrzyli się z politowaniem, gdy robiłyśmy na dziobie tytanika. Nasze auto do tej pory śmierdzi rybami.
Dalsza podróż była nie mniej ciekawa – mijałyśmy m.in. domy na kilkunastometrowych palach. Żałowałyśmy, że tak mało czasu miałyśmy na Luizjanę.
Do naszych kolejnych hostów zajechałyśmy wieczorem. Nasz wybór gospodarzy (tym razem małżeństwo - D&D) po raz kolejny był strzałem w dziesiątkę, bo oni aż przytłaczali swoją gościnnością. Po raz pierwszy miałyśmy się zatrzymać u ludzi starszych od nas o pokolenie. Wieczorem zabrali nas na potańcówkę i festyn w stylu hawajskim. Poznałyśmy tam ich znajomych, pierwszych stereotypowych amerykanów, czyli ludzi zadających dziwne pytania. Dowiedzieli się, że mamy w Polsce Coca-colę i piwo, i że znamy Elvisa, i Beach Boys, ale nie przestali wołać kolejnych ludzi, żeby ci zobaczyli dziewczyny z Polski… Reagowałyśmy grzecznie, a gospodarze później przepraszali za zachowanie swoich kolegów.
D&D opracowali dla nas plan na cały kolejny dzień. Wyprowadzili z garażu swoją "uć" motorową i popłynęliśmy na Gulf Islands. Z tego, co zrozumiałam, kiedyś były tam tylko dwie duże wyspy. Po Katrinie część została zalana, a część podzielona na mniejsze wysepki. Po drodze widzieliśmy delfiny. Myślę, że były to najpiękniejsze plaże, jakie do tej pory widziałyśmy. Co najważniejsze, było zupełnie pusto. W drodze powrotnej siedziałyśmy na dziobie łodzi. Wiatr urywał nam głowy.
Po południu pojechaliśmy do kasyna. Na mnie nie zrobiło to specjalnego wrażenia, bo w końcu byłam w Vegas, ale Kasi bardzo się podobało (mimo, że przegrała parę dolców).
Prosto z kasyna ruszyłyśmy w dalszą drogę. Kolejne dwa noclegi miałyśmy mieć w Pensacoli na Florydzie. Po raz kolejny żałowałam, że nie mamy noclegu w Alabamie. Przez to, że nie poznałyśmy żadnych miejscowych ludzi, z Alabamą nie wiążą się dla mnie żadne specjalne wspomnienia.
W Pensacoli czekało na nas dwóch żołnierzy (lotników), dwa psy (jeden głuchy, jeden ... - niedopowiedzenie), jedna laska i domowa pizza. Ten wieczór spędziłyśmy z latarkami przy brodzie, dokładnie jak nad jeziorem w Mississippi. Tym razem, zielonymi oczami świeciły pająki w ogrodzie.
Następnego dnia (niedziela) pojechaliśmy wszyscy zwiedzać miasto i wybrzeże. Byliśmy też na targu rybnym, gdzie kupiliśmy mnóstwo pyszności (lub paskudztw) na wieczorny piknik. Piknik był tylko dodatkiem do głównej atrakcji - łowienia ryb. Wybraliśmy się w tym celu na całkowicie wyludnioną plażę w bazie wojskowej. Ryby brały co chwila. Właściwie same catfish (słownik mówi, że to sumy, ale jakieś niepodobne). Kaśka dała niezły popis, bo złapała sporą płaszczkę! Był straszny kłopot z jej oswobodzeniem, bo oczywiście nie wolno ich łowić. Po powrocie do domu, przez pół nocy kontynuowaliśmy nasz piknik, lecz już przy innym asortymencie.
Opis kolejnych przygód już wkrótce! Na tapetę wróci jeszcze Alabama, ale to już zupełnie inna historia.
Aśka
Ahoj przygodo! Jutro wracamy do domu. Nie mogę uwierzyć, że minęły już trzy tygodnie. Ale zanim złożę główkę do snu, podzielę się jeszcze z wami wrażeniami z naszej wycieczki po zachodnim wybrzeżu Florydy.
W poniedziałek rano googlowałam z całych sił, aby znaleźć jakąś ciekawą atrakcję na południu Alabamy. Zdecydowałyśmy się pojechać do miasteczka Orange Beach, czyli w praktyce na plażę. Czy już pisałam, że z chłopa z Mazur zmieniam się powoli w plażowicza?
Warto było odwiedzić Orange Beach. Nie dlatego, że znajduje się ona w niedopieszczonej przez nas Alabamie, ale dlatego, że jest tam jakiś chłodny prąd morski. Woda była odczuwalnie chłodniejsza, niż na jakiejkolwiek innej odwiedzonej przez nas plaży. Do tego powiększyłam moją kolekcję muszli o kilka pięknych okazów.
Kolejną atrakcją dnia były źródła Ponce De Leon, znajdujące się w parku stanowym o tej samej nazwie. Na Florydzie bije najwięcej źródeł w całych Stanach, dlatego trzeba było odwiedzić przynajmniej jedno. Dojechałyśmy na miejsce i zrobiłyśmy mały spacer po lesie. Strumyk płynął sobie z wolna i wił się przez las aż do sporego zbiornika, czegoś w stylu sztucznego stawu. Można było do niego zejść po drabince, ale podłoże było już naturalne. Pływało tam mnóstwo ryb i żółwi. Było potwornie gorąco i woda bardzo zachęcała do kąpieli. Powinnyśmy były sprawdzić, ile wynosi 68 stopni F po naszemu. Bo 20 stopni Celsjusza to jak zamrażarka, gdy temperatura powietrza to ponad 40. Ale byłyśmy twarde i dałyśmy nura. Gdy przyzwyczaiłyśmy się do chłodu, było prawie przyjemnie.
Dalsza podróż minęła bez przygód. Przystanek na nocleg miałyśmy w Tallahassee, które to miasto jest stolicą Florydy, o czym chyba nikt nie wie. Naszymi gospodarzami była przesympatyczna męska para. Strasznie żałowałyśmy, że nie możemy zostać z nimi dłużej, ale wspólna kolacja i śniadanie musiały wystarczyć na zapoznanie.
Następnego dnia Kaśka nie mogła znaleźć swojej komórki. Przeszukanie torebek, toreb, auta, domu i restauracji, gdzie jedliśmy kolację poprzedniego dnia nie dały żadnego rezultatu. Nie musze chyba pisać, że dzwonek nie był nigdzie słyszalny, a sygnał był ...dziwny. Kasia zadzwoniła do swojego ojca z mojej komórki i kazała mu zastrzec kartę. Temat jednak nie dawał nam spokoju i na jednym z postojów jej walizka została poddana tak dokładnej obdukcji, jaką kilka dni wcześniej przechodziłam ja w poszukiwaniu kleszczy. W tym przypadku rezultat był zadowalający. Komórka się znalazła. A po co ja o tym wszystkim piszę? Żeby mieć przyjemność przytoczenia smsa od jej ojca, który napisał jak odblokować kartę w komie: "Zeby tej był czynny wlacz nie wroc wylacz telefon i powtornie wlacz zaloguj i po kwadrans dziala". Bezcenne!!!
Tego dnia miałyśmy do pokonania najdłuższy odcinek drogi - prawie 700 kilosów. Część prułyśmy autostradą, ale potem zjechałyśmy na nacjonalki i jechałyśmy przepięknym zachodnim wybrzeżem Florydy. Zatrzymywałyśmy się kilka razy na krótkie spacerki po plaży.
Zapomniałam wspomnieć, że miałyśmy umówiony nocleg u couchsurferki w mieście Naples, które leży naprzeciwko Miami, po stronie Zatoki Meksykańskiej, a nie oceanu. Bardzo zależało nam na tej lokalizacji. Po pierwsze, wszystkie nasze przewodniki zgodnie polecały to miasto, jako prawdziwą perełkę. Kurort pierwszej klasy. Po drugie, jest to doskonały punkt początkowy na zwiedzanie dwóch parków narodowych, które chciałyśmy zaliczyć w drodze do Miami: Big Cypress i Everglades. Oba parki są dokładnie po drodze.
Spotkała nas bardzo smutna niespodzianka. Dziewczyna napisała, że zdiagnozowano u niej raka i przechodzi teraz ciężką terapię. Dała nam numer telefonu do kumpla, który też jest couchsurferem. Napisałyśmy jej maila z podziękowaniem i życzeniami powrotu do zdrowia, a potem sprawdziłyśmy na portalu, komu się zwalimy na łeb tym razem. No tak... z własnej woli nie wysłałabym do niego requesta. Na oko czterdziestoletni lowelas o fizjonomii agenta Tomka. Jego zdjęcia to jak kadry ze "Słonecznego patrolu". Opis też był interesujący, delikatnie mówiąc. Agent Tomek jest tantrystą, naturystą, jedynym hipisem w okolicy, z wykształcenia artysta, z zawodu - nauczyciel właściwego oddychania. W życiu przeszedł kilka przemian, po ostatniej praktycznie nie jada, tylko oddycha i się afirmuje. W wolnym czasie lubi tańczyć nago i grać na flucie :) Przez telefon brzmiał całkiem sympatycznie, poza tym kilka osób za niego ręczyło na portalu. Uznałyśmy więc, że koleś jest nieszkodliwy, tylko lekko ekscentryczny. I że nie będzie kosztowny - skoro tylko oddycha, nie zapłacimy nic za jego kolację.
Dom i kilka palm wokoło było z udekorowane kolorowymi wstążkami i draperiami. Wnętrze domu też było jak tęcza. Do tego przy wjeździe wisiały transparenty z hasłami typu: "jestem wiecznym szczęściem, jestem wieczną miłością". Osoby podatne na tego typu filozofię byłyby pewnie odurzone pozytywną energią. My pokładałyśmy się ze śmiechu. Szczególnie, gdy na podjazd wjechał gospodarz. Na kolorowym bicyklu, gdzie pedałuje się będąc w pozycji ginekologicznej.
Stwierdziłyśmy, że najlepiej bliżej się poznać w miejscu publicznym. Okazało się, że on jednak jada, sporo i drogo. Do tego istotnie jest nieszkodliwy, tylko nieco irytujący. Była to pierwsza osoba podczas naszej wycieczki, która nie zadała nam żadnego pytania. On cały czas tylko gadał. O sobie oczywiście, o przemianach duchowych, swojej filozofii itp. Potem się zamknął, ale tylko po to, żeby pograć nam na fulcie. Grał bardziej do rzeczy. Gdy spacerowaliśmy później po plaży, flutowa melodia zgrała się z szumem fal :)
Spałyśmy nadzwyczaj dobrze i z samego rana rozstałyśmy się z naszym hipisowskim znajomym. Zwiedziłyśmy Naples i poszłyśmy na plażę. Znalazłyśmy tam najpiękniejsze okazy do kolekcji naszych muszli. Niestety - pech Kaśki. Wypatrzyła muszlę wielkości dłoni, ale jakiś facet to przyuważył i kazał ją wrzucić z powrotem do morza. Nie wolno zabierać muszli z "wkładką". Przyznam się, że znalazłam tam trzy muszle "nie wszystek umarnięte".Teraz grzecznie sobie śmierdzą zawinięte w walizce. W Polsce zostaną potraktowane obcęgami, jeśli wciąż uparcie będą dychać.
Następnie wyruszyłyśmy do parków narodowych. Big Cypress i Everglades to jedyny obszar subtropikalny w USA. W Big Cypress widziałyśmy piękne lasy cyprysowe, faunę namorzynową, masę ptaków, aligatorów i gigantycznych owadów. Everglades to bardziej jednostajny krajobraz bezkresnych traw i trzciny. Niestety pochowały się wszystkie pantery i czarne niedźwiedzie. Za to komarów było sporo! Wybrałyśmy się w ten rejon o niewłaściwej porze, bo generalnie zwiedza się go w porze suchej. Co więcej, gady i ptaki nie robiły już na nas specjalnego wrażenia. Aligatory widziałyśmy już w Mississippi w znacznie bardziej pasjonujących okolicznościach. Wąż się napatoczył w Georgii, a najpiękniejsze ptaki miałyśmy na wyciągnięcie ręki na rozlewiskach w Luizjanie. Więc rezerwatowe okoliczności przyrody niekoniecznie przypadły nam do gustu.
Następnie jechałyśmy dalej w kierunku Miami. Śpimy u Jerrego & spółki, w tym samym miejscu, gdzie przez pierwsze dwie noce.
No tak, nastrój mam niefajny, bo jutro wracamy. Więc do zoba!
Aśka.
Ludzie,
Jeśli czytacie tego maila, to znaczy, że włączony laptop przy starcie samolotu nie zakłócił działania tych tam różnych systemów.
Wczoraj myślałam, że nasza przygoda dobiegła końca. Wylot miałyśmy tuż przed 19, więc czasu niby całkiem sporo. Około 16 planowałyśmy zdać auto i stawić się na lotnisku. Wcześniej chciałyśmy pożegnać się z oceanem i wreszcie pojechać do jakiegoś centrum handlowego.
O naiwności! Około 8 rano usłyszałyśmy chichot losu. Rob, jeden z naszych gospodarzy, nam doniósł, że sąsiadka przywaliła w nasze auto. Ale mamy się nie martwić, bo ona jest potulna, ubezpieczona i sama załatwi problem.
Nie martwiłam się, gdy zobaczyłam aveo staranowane przez pojazd pancerny. Nasze autko, które dzielnie pokonało 6000 kilosów w trzy tygodnie, osuszało bagna, nurkowało przez rozlewiska, cały czas będąc narażone na moją ciężką stopę, wyglądało jak półksiężyc. Strona kierowcy była wklęsła. Nie martwiłam się, gdy zobaczyłam sąsiadkę, tak bardzo maleńką i bezbronną, że nie wyglądała na osobę zdolną do rozwiązywania problemów. Nie martwiłam się nawet, gdy przez gardło nie mogło mi przejść słowo na "ka".
Zmartwiłam się dopiero, gdy sąsiadka (po rozmowie z mężem) oświadczyła, że nasze auto było zaparkowane w niedozwolonym miejscu, więc ona odwołuje wszystko, łącznie z przeprosinami. Sekundował jej ochroniarz, który zapewniał mnie, że wielokrotnie na osiedlu miały już miejsce takie sytuacje i że racja jest po jej stronie. Paranoja! Nasi koledzy zaczęli się z nimi kłócić, że przy ulicy nie ma żadnego zakazu postoju. Istotnie, pod co drugim domem stało jakieś auto, zaparkowane w taki sam sposób.
Wykupiłyśmy pełne ubezpieczenie, ale dopiero teraz sięgnęłyśmy do ogólnych warunków. Cztery strony drobnym druczkiem. Generalnie, niewłaściwe zaparkowanie nie widniało wśród okoliczności wyłączających ochronę. Ale ubezpieczenie działało tyko wtedy, gdy załączony zostanie raport policyjny. I tak byśmy wezwały policję, bo sytuacja była wręcz kuriozalna. Podczas oczekiwania na policjanta (dwie godziny), otworzyły mi się w żołądku wszystkie wrzody. Koledzy mi tylko poradzili, żebym była miła, bo policjanci to lubią. Nie musiałam jednak postępować wbrew mojej naturze, bo policjant ani myślał traktować poważnie argumentów sąsiadki. Dostała mandat, a my - korzystny dla nas raport. Teoretycznie wszystko dobrze się skończyło, ale my straciłyśmy nasz ostatni dzień. Pisanie raportu trwało długo i musiałyśmy stawić się wcześniej w wypożyczalni aut, żeby sporządzić protokół szkody.
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Nie jest to moja próba usprawiedliwienia się za nieprzywiezienie wam żadnych prezentów…
Do dziś! Aśka
Dodane komentarze
Paweł&Krysia 2017-10-12 18:41:12
Jedziemy w podobną trasę za rok we wrześniu. Ktoś chętny?Smok-1 2011-06-27 10:31:47
A z Everglades polecam rejs stateczkiem wśród wysepek na Zatokę Meksykańską. Po drodze skaczące delfiny, czasem manaty, mnóstwo ptaków, fajne przeżycieSmok-1 2011-06-18 15:33:59
I wyciąłbym te wszystkie wstawki z facebooka, poza tym trochę skrócił, a poza tym generalnie jest ok, w tym roku też udało mi się skorzystać z couchsurfingu, popieram w całej rozciągłościSmok-1 2011-06-17 11:32:49
Ja na Twoim miejscu podzieliłbym to etapy, lepiej by się czytało, pozdrawiamPrzydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.