Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

‘Ćaj, ćaj garam!”. Indie. Z dziennika podróży - część I > INDIE


ewarad ewarad Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

W sierpniu 2006 roku spędziłam trochę czasu w Indiach. To była moja pierwsza podróż do tego wspaniałego kraju. Pojechałam sama. Byłam uczestnikiem i obserwatorem, co znajdziecie prawdopodobnie w opisie...

Ewa Radomska
‘Ćaj, ćaj garam!”
Indie. Z dziennika podróży.

Moskwa, 8 sierpnia (wtorek) 2006 r.
Jestem w restauracji Tag Majal na pierwszym piętrze lotniska. Mocna herbata Twinings of London. Kraków – Warszawa – Moskwa. Wkrótce wsiadam do kolejnego samolotu.

Delhi, 9 sierpnia (środa) 2006 r.

W samolocie siedziałam między Nadią, 39-letnią Rosjanką uczącą się od dwóch lat tańca hinduskiego w Delhi a około dziesięć lat młodszym Hindusem, który z mamą i siostrą wracał z krótkiego pobytu w Rzymie.
Lotnisko w Delhi. Odprawa paszportowa, bagaż, wymiana pieniędzy w State Bank of India. Opóźnienie naszego lotu o kilka godzin spowodowało, że niewielu spodziewało się wychodzących z lotniska podróżnych, właśnie o tej porze. Podeszłam do małej budki. Wewnątrz, na ścianie żółta tablica a na niej wypisana lista różnych miejsc w Delhi (hotele, ulice, główne zabytki) i cena przejazdu. Pre-paid taxi. Wykupiłam kurs do Hotelu Ajanta w pobliżu dworca kolejowego New Delhi. Dostałam pokwitowanie, kawałek wilgotnej karteczki z numerem taksówki, którą miałam pojechać. Taksówka. Zbyt wiele powiedziane. Z pewnością nie była odpowiednikiem taksówek spotykanych na ulicach np. miast europejskich. Później, wracając z Agry do Delhi, jadąc na lotnisko z dworca kolejowego Nizamuddin miałam się przekonać, że taksówki jednak istnieją i mają nawet klimatyzację.

Wyjeżdżając z parkingu przy wyjściu z lotniska kierowca zatrzymał się jeszcze na chwilę przy mężczyźnie nachylonym nad grubą księgą. Jego praca polegała na wpisywaniu do niej numerów rejestracyjnych wyjeżdżających taksówek oraz miejsca docelowego. Podobnie, jak w Egipcie zauważyłam „sztucznie” tworzone miejsca pracy. Każdy zajęty był przypisaną mu czynnością chociaż jedna osoba mogłaby swobodnie zająć miejsce kilkunastu osób i poradzić sobie z obowiązkami.

Zmęczona przyglądałam się dowolności w traktowaniu zasad ruchu ulicznego. Na poboczach wyczekujący na autobusy, które zatrzymywały się, jeśli jeszcze było trochę miejsca wewnątrz a często zwyczajnie przejeżdżały obok, chyba, że ktoś chciał wysiąść. Duszno. 29 stopni C.
Kobiety ubrane w kolorowe sari. Barwniej w porównaniu do Egiptu i czadorów Arabek. Hindusi są zwykle czysto, schludnie ubrani. Kobiety w tradycyjnych strojach, mężczyźni „po europejsku”. Zadziwiające zwłaszcza w konfrontacji z otoczeniem w jakim żyją.
Wszechogarniający brud, nieład i brak troski o estetykę, czystość. Na lotnisku – brudne szyby, podobnie w Hotelu Ajanta. Obsługa pokazała mi najdroższy pokój. Elegancki wystrój, czysta łazienka, klimatyzacja, ciepłe oświetlenie. W pokoju była nawet lodówka pełna butelek whisky. Szyby w oknach wychodzących na taras kleiły się od brudu.

Olbrzymie natężenie ruchu, korki, wszyscy zmierzali do centrum miasta. Oszołomiona przyglądałam się wszystkiemu i stan ten nie opuszczał mnie przez kolejne dni. „Przełom” nastąpił dopiero w Waranasi. Otoczenie stało się naturalne a może to ja odnalazłam się w nim? Po obu stronach drogi za dworcem kolejowym New Delhi niskie budynki a w nich sklepy, agencje turystyczne. Mnóstwo ludzi. Wjechaliśmy w wąską uliczkę, po około 100 metrach taksówka zatrzymała się przy budynku z szyldem hotel Ajanta.

Chyba tylko widok cudzoziemców a także już odczuwalne zmęczenie spowodowały, że zdecydowałam się wyjść. Liczna obsługa hotelowa. W recepcji pracowało około 6 osób. Hinduska w błękitnym sari powiedziała, że nie ma miejsc. Spojrzałam jej w oczy. Po chwili zmieniła zdanie. Obejrzałam jeden, później drugi wolny pokój. Łóżko, szafka z lampką nocną, wysoka, wąska szafa we wnęce, fotel, telewizor, okno z ciemnymi zasłonami, lustro, kosz na śmieci. Niewielka łazienka. Ważne, że jest. Wiatrak nad łóżkiem przymocowany do sufitu. Klimatyzacji nie było ale dodatkowy wiatrak na wodę, który w każdym z kolejnych hoteli wyłączałam (zbyt głośny). Wykąpałam się i położyłam. Spałam osiem godzin. Było już ciemno, gdy się obudziłam. Zeszłam kupić wodę. Jedynym oświetleniem na uliczce były neony hotelowe czy żarówki w sklepikach zlokalizowanych we wnękach budynków. W procesie zakupu butelki wody uczestniczyło co najmniej pięć osób. Około 14-letni chłopiec wziął ode mnie pieniądze, dał sprzedawcy, który rozmawiał przez telefon a po chwili gdzieś znikł. W między czasie kolejny chłopak poszedł po butelkę schłodzonej wody. Wrócił, podał butelkę kolejnemu a ten mnie. Kilka innych osób przyglądało się.

Mało przestrzeni, dużo ludzi. Nie ma mowy o jakiejkolwiek prywatności w „naszym, europejskim rozumieniu”. Wróciłam do hotelu. Zapłaciłam za noclegi. Zajrzałam do hotelowej restauracji. Młode małżeństwo Włochów kończyło jeść kolację, przy innym stoliku – liczna hinduska rodzina jadła, głośno o czymś rozmawiając, śmiejąc się. Koło mnie usiadło dwóch młodych Hindusów i Amerykanka. Zamówili Coca Colę. Nie zamienili ze sobą ani słowa. Przez cały ten czas wysyłali sms-y ze swoich telefonów komórkowych. Poprosiłam kelnera o kawę z mlekiem i bez cukru. Otrzymałam kawę ze słodkim mlekiem.
Ze smutnym Hindusem zajmującym się transportem umówiłam się, że następnego dnia rano przed hotelem czekać będzie na mnie autoriksza, którą dojadę do Czerwonego Fortu.

Delhi, 10 sierpnia (czwartek) 2006 r.

Siedzę na zacienionej ławce przy jednej z alejek rozległego kompleksu Humayun`s Tomb (Mauzoleum Humajuna). Upał, jedynie wiejący wiatr daje poczucie ulgi. Mauzoleum zbudowano w połowie XVI wieku na polecenie Hudżi Begam, pochodzącej z Persji żony drugiego mogolskiego cesarza – Humajuna. Dzięki wysokim arkadom budowla wydaje się lżejsza. To charakterystyczny element wczesnego okresu architektury mogolskiej – oprócz kopuł i ogrodów. W obrębie kompleksu, w budowli z czerwono – białego (szarego) piaskowca i żółto – czarnego marmuru spoczywa także żona cesarza. W klasycznym perskim ogrodzie znajdują się inne grobowce, m.in. cesarskiego fryzjera.
Spokój, słychać jedynie kraczące wrony i odgłosy przejeżdżających pociągów. W pobliżu mieści się dworzec kolejowy Nizamuddin. Po trawie biegają zwinne małe, prążkowane wiewiórki. Przyjechałam tutaj z Old Delhi.

Rano...
Śniadanie w restauracji hotelowej. Jogurt, świeże kawałki mango, herbata masala i sok ananasowy. Autoriksza na mnie nie czekała. Smutny Hindus zapomniał. Nie wydawał się szczególnie przejęty a ja wiedziałam, że po przejściu kilku metrów pojawią się chętni aby zawieźć mnie „gdzie tylko będę chciała”. Poszłam na dworzec kolejowy New Delhi.
Bieda... „Są (wciąż jeszcze) na świecie ludzie tak głodni, że Bóg nie może im się objawić inaczej niż w postaci chleba” – zauważył kiedyś Mahatma Gandhi.

Obskurny hol dworca. Biuro rezerwacji biletów dla obcokrajowców znalazłam na pierwszym piętrze. Przed ósmą. Chwila aby przyjrzeć się tablicy na której wypisane były wszystkie ważniejsze pociągi, ich numery, nazwy, stacje docelowe, godziny odjazdu i przyjazdu. Przydatne informacje do wypełnienia formularza bez którego nie jest możliwe kupno biletu. Pracownicy biura siedli przy swoich biurkach, włączyli komputery. Za nimi półki uginające się od teczek, stert papierów. Widok jak na fotografii „Indyjscy biurokraci” Holendra – Jana Banning`a, które widziałam podczas wystawy World Press Photo`2004 w krakowskim Bunkrze Sztuki. Wtedy zwycięzcą konkursu został francuski fotografik Jean – Marc Bouju z The Associated Press. Jego fotografia pokazuje pojmanego irackiego mężczyznę trzymającego w ramionach swego czteroletniego synka w centrum przesiedleńczym POW, niedaleko Najafu w Iraku. Fotografia została zrobiona 31 marca 2003 roku.

Usiadłam w fotelu czekając na swoją kolej. Po chwili zawołał mnie chłopak, spojrzał na formularz: Jaisalmer, JSM exp. Narysował mi kilka możliwości jakie dają hinduskie pociągi, wagony z kuszetkami 6 i 4 osobowymi z klimatyzacją. Słuchałam przez grzeczność. Nigdy dotychczas nie jechałam pociągiem w Indiach. Wybrałam przedział 4 – osobowy. Wyjazd z dworca kolejowego Old Delhi. Oznacza to konieczność wygospodarowania co najmniej dwóch godzin na dojazd w godzinach natężonego ruchu ulicznego. – „Pierwszy raz widzę przewodnik po Indiach w języku polskim” – powiedział biorąc go do ręki. –„Byłem w Europie” – dodał. Nie było trudno zgadnąć.
W Wielkiej Brytanii. –„Gdyby Pani potrzebowała jakiejkolwiek pomocy – jestem. Proszę nie mieć oporów – pomogę” – dał mi kartkę ze swoim imieniem, nazwiskiem i numerem telefonu. Uśmiechnęłam się.

Czekając na rozmienienie pieniędzy usiałam obok dziewczyny opartej o nieduży plecak. Miała przymknięte powieki. – „Spóźniłam się na poranny pociąg jadący do Khajuraho, następny mam za trzy godziny” – rozpoczęła rozmowę w j. angielskim. Akcent wskazywał na to, że pochodzi z francuskojęzycznego kraju. Sophie urodziła się w Paryżu, tam też skończyła studia. –„Znudziła mnie ta „pusta europejska cywilizacja”. Od półtora roku mieszkam na Reunion. Uczę muzyki. Przyjechałam do Indii korzystając z urlopu. W Khajuraho zamierzam spędzić parę dni, później jadę do Waranasi” – powiedziała. Chłopak przyniósł mi kilkadziesiąt rupii reszty za kupno biletu. Życzyłyśmy sobie dobrej podróży. Przed budynkiem dworca, na krawędzi chodnika siedział szczupły, blady chłopak nerwowo palący papierosa. Kupował przede mną bilet. Niemiec. Zauważyłam, że trzęsły mu się dłonie. Spojrzał na mnie. –„Boję się” – usłyszałam. Zgasił niedopalonego papierosa. Odszedł szybkim krokiem.

Zaczęłam rozmawiać z jednym z kierowców autorikszy. Po chwili pojawiło się kilku kolejnych. Zawyżone ceny przejazdu. Pomiędzy mężczyznami rozgorzała dyskusja, kto ma mnie zawieźć do Czerwonego Fortu za „tak niską stawkę” jaką udało mi się wynegocjować. Czekałam.
Im bliżej celu przejazdu tym więcej policji, wojska. Ze względu na przygotowania do obchodów Dnia Niepodległości (15 sierpnia) – Fort był niedostępny dla zwiedzających.

Zdecydowałam się pójść do Jama Masjid (Wielkiego Meczetu). Weszłam w gwarną Chandni Chowk, główną ulicę Old Delhi mijając po drodze Digambara Jain – dżinijską świątynię. Obecnie działa w niej ptasi szpital prowadzony przez mnichów. Poboczem iść tzn. nie dać się przejechać licznym pojazdom. Towarzyszą temu zaciekawione spojrzenia przechodniów, właścicieli sklepików i straganów, zakładów naprawy rowerów. Skręciłam w Esplanade Rd. dochodząc do Meena Bazaar, gdzie wywołałam spore zainteresowanie grupki małych chłopców. Przyglądali się swoimi dużymi czarnymi oczami dziwiąc się, że można wyglądać inaczej niż ci, wśród których się wychowują, żyją, których znają.

Weszłam do meczetu od strony południowej – szerokie schody prowadzą do imponującej bramy. Zapłaciłam za bilet (muzułmanie wchodzą za darmo). Zostawiłam obuwie. Rozgrzany dziedziniec meczetu, olbrzymi, może zmieścić 25 tysięcy osób. To największy meczet w całych Indiach. Budowany był w latach 1644 – 1658. Jest ostatnią kosztowną budowlą szacha Dżahana. Piękne cebulaste kopuły. Trzy wielkie bramy, cztery narożne wieże i dwie 40 – metrowe minarety. Ciekawe rozwiązanie architektoniczne Edwina Lutyensa. Projektując New Delhi umieścił w jednej linii: Wielki Meczet, Connaught Place i gmach parlamentu (Sansad Bhavan). Można to zobaczyć z południowego minaretu.

Wokół dziedzińca rodziny z dziećmi. Każdy szuka odrobiny cienia. Malcy nie odstępowali mnie na krok. Przegonił ich strażnik wywijając groźnie kijem bambusowym.
Po wyjściu na gwarną ulicę przed meczetem zatrzymałam się szukając wzrokiem wolnej autorikszy. Zjawił się wątły chłopak z rikszą rowerową. Dwóch chłopców robiło mi zdjęcia telefonami komórkowymi. Malcy, widząc, że mogą się przydać podbiegli usiłując wyjaśnić chłopakowi gdzie chcę dojechać. Wiedziałam, że do New Delhi riksze rowerowe nie mogą wjeżdżać. Podeszli policjanci. Przywołali autorikszę dwukrotnie powtarzając, że mam zapłacić kierowcy nie więcej niż 40 rupii. Zanotowali numer rejestracyjny pojazdu. Pomachali mi na pożegnanie uśmiechając się szeroko.

W Humayun`s Tomb i ogrodach było wspaniale. Olbrzymia różnica wobec chaosu Old Delhi. Kolejną autorikszą pojechałam do Lodi Garden. Do ogrodów weszłam od strony Mueller Marg. Obejrzałam Bonsai Garden, grobowiec Sikandera Lodi (XVI w.) a tuż za nim – interesujący architektonicznie Bara Gumbad Masijd (ze stiukową dekoracją). Spokojnie, czysto, niewiele spacerujących osób.

Przy wyjściu „wynajęłam” autorikszę na dalsze zwiedzanie Delhi. Przemiły kierowca. Zatrzymywał się od czasu do czasu – albo napić się dźal dźira (orzeźwiający napój z sokiem z limonki, kminkiem, miętą i solą sprzedawany w glinianych naczynkach) albo porozmawiać przez telefon. Wytłumaczył mi później, że jest nieco zdenerwowany – „Żona jest w szpitalu, będziemy mieli bliźniaki”. Pojechaliśmy dalej Lodi Rd do grobowca Safdarjanga (XVIII w.). Grobowiec ten jest jednym z ostatnich przykładów budownictwa mogolskiego. Niedługo potem nastąpił upadek państwa wielkich Mogołów. Przy wejściu podbiegła do mnie czwórka dzieci. Jasne, niewinne spojrzenia. Znalazłam już nieco rozpuszczony batonik czekoladowy, który dała mi Nadia w samolocie. Dzieci były zachwycone.

Kierowca z autorikszy, w między czasie „uciął sobie pogawędkę” z kolegą ale kiedy mnie zobaczył zostawił go, podszedł z uśmiechem. Jadąc Safdarjang Rd zatrzymaliśmy się przy Indira Gandhi Memorial. Taki napis jest widoczny od strony ulicy ale ani słowa nie było o muzeum. Policjant pomógł mi wskazując wejście. Interesujące miejsce, bogate w rozmaite pamiątki po I. Gandhi, w tym: zdjęcia z rodziną, gabinet pełen książek, pokój, w którym przyjmowała gości, polityków z całego świata, jadalnia. W szklanej gablocie: sari, buty i torebka, które miała na sobie w dniu zabójstwa. To był 1984 rok. Pamiętam, bo mama kilka dni później wylatywała do Indii.

Czym tłumaczy się zamordowanie I. Gandhi? To był „odwet za wcześniejszą nieprzemyślaną decyzję wysłania armii indyjskiej w celu usunięcia ze Złotej Świątyni w Amnitsarze uzbrojonych radykałów sikhijskich”. Domagali się oni własnego państwa, które nazywałoby się Khalistan. W walkach między sikhami a wyznawcami hinduizmu zginęło ponad trzy tysiące osób (głównie sikhów, którzy padli ofiarą linczu). Ochroniarze I. Gandhi, którzy ją zamordowali byli właśnie sikhami.

Zatrzymałam się na polityce, bo ciąg dalszy mojego zwiedzania New Delhi właśnie z nią był związany. Rajpath (Droga Królewska). Na szerokiej arterii – co roku, 26 stycznia (Święto Republiki, uchwalenie konstytucji) odbywa się parada. Przejechaliśmy obok Rashtrapati Bhavan – pałacu prezydenckiego łączącego architektonicznie styl mogolski i europejski. W oddali widok łuku triumfalnego – India Gate. Na Bramie Indii umieszczono 85 tys. nazwisk żołnierzy indyjskich poległych w czasie pierwszej wojny światowej oraz wojny angielsko – afgańskiej (1919 r.). Obejrzałam Sansad Bhavan – budynek parlamentu (rotunda otoczona kolumnadą).

Wjeżdżając na Connaught Place poprosiłam kierowcę abyśmy zatrzymali się przy Rajiv Chowk i tam też się rozstaliśmy. Zajrzałam do United Coffee House, typowo hinduskiej restauracji, Willis (sklep z odzieżą). Wracając do hotelu Ajanta minęłam kino Plaza, weszłam w Chelmsford Rd mijając dworzec kolejowy New Delhi, idąc pomiędzy ludźmi, rikszami rowerowymi, autorikszami, autobusami, krowami, choć tych jest tutaj coraz mniej. Czy zadziałała decyzja sądu z Delhi (2005 r.), że władze miejskie będą płacić za schwytanie krowy i odprowadzenie ich do specjalnych podmiejskich schronisk około 2000 rupii?

Delhi, 11 sierpnia (piątek) 2006 r.

Święto Niepodległości to cztery dni wolnego dla Hindusów. W prasie oferty wyjazdów weekendowych. Wyspałam się choć huk wiatraka zaczął mi przeszkadzać i wyłączyłam go około 5 nad ranem. Spakowałam się, zaniosłam plecak do przechowania, do czasu przejazdu na dworzec kolejowy Old Delhi. Ulica rozgrzana od upału. Zamieciona Chelmsford Rd.

Trędowaci. Na poboczu spał chłopak z kikutami nóg. Przez przypadek znalazłam cafejkę Barista przy Connaught Place. Przejrzałam gazety, odetchnęłam od gorąca mimo, że w cafejce nie było klimatyzacji tylko wiatraki. Przy Janpath Rd zajrzałam do magazynu Central Cottage Industries Emporium. Kupiłam balsamy i olejki do ciała z drzewa sandałowego a także kaszmirską herbatę. Za trzy godziny wyjeżdżam do Jaisalmeru.

Radżastan, 12 sierpnia (sobota) 2006 r.

W pociągu już prawie 17 godzinę. Poznałam podróżujących samotnie: Petera ze Stanów Zjednoczonych i Monique z Francji. W Jaipurze na stacji wsiadło małżeństwo Holendrów.

Na dworzec kolejowy Old Delhi dojechałam autorikszą, zmieniając na kolejną po tym, jak kierowca pierwszej po drodze zmienił zdanie i zażądał nieprawdopodobnej ceny z przejazd. Przy wejściu bramki, kontrola. Czysto.
Czekając na pociąg (spóźniony) usiadłam pod tablicą informującą o przyjazdach i odjazdach pociągów. Wokół mnie po chwili znalazło się kilkanaście osób wpatrując się, nie spuszczając wzroku. Meczące. Peron 18. Wagon III klasy, za metalowymi prętami w oknach widziałam tłum pasażerów. Przeszłam dalej. Na wydruku przytwierdzonym do wagonu znalazłam swoje imię i nazwisko a także numer kuszetki.

Jaisalmer, po południu

Miasto robi nieprawdopodobne wrażenie, jak z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Przyjechaliśmy po czternastej zaskoczeni, że napis na stacji kolejowej to nasza stacja docelowa. Pożegnałam się z Holendrami, Monique i Peterem. Wyszłam przed budynek dworca. Co za różnica wobec Delhi! Autoriksze ustawione w kolejce, w pobliżu stojący w równym rzędzie właściciele lub pracownicy hoteli z tablicami informującymi o nazwie. Porządku pilnuje policja.

Podeszłam do jednego policjanta pytając o Jaisal Palace. Wskazał na człowieka z tablicą, który okazało się później był właścicielem hotelu. Koledzy, konkurenci klepali go po plecach a ten wydawał się zadowolony. Mężczyzna wrzucił mój plecak z tyłu auta. Usiadłam obok dwóch dziewczyn z Anglii. Menedżer zaskoczony: Wielka Brytania? Polska? –„Ostatnio mamy „inwazję” Włochów i Hiszpanów”- powiedział. Każdy samochód wyjeżdżający z parkingu przy dworcu musi uiścić opłatę. Złożyłyśmy się. Przy wejściu do fortu droga biegła w dół, wkrótce byliśmy już przed hotelem z żółtego/ złotego piaskowca. Obejrzałam kilka pokoi. Wybrałam 109 z łazienką, balkonem i widokiem na fort. Menedżer pokazał nam taras na dachu, wspaniałe widoki na miasto, pustynię. Zeszłam do recepcji spełnić zadość hinduskiej biurokracji. Wykąpałam się. Od czasu do czasu zaglądam przez okno na zewnątrz, puste, pustynne krajobrazy z drzewkami gdzieniegdzie.

Z przewodnika: Jaisalmer założony został w XII w. (1156 r.). Leżał wtedy na szlaku karawan z Indii do Azji Środkowej. Dzięki temu szybko się bogacił. Kupcy i mieszkańcy zbudowali tutaj wiele wystawnych domów i rezydencji. Powstanie portu w Bombaju, rozkwit żeglugi morskiej – stały się przyczyną powolnego spadku znaczenia Jaisalmeru. Podział Indii na stany i zlikwidowanie szlaków handlowych przez Pakistan spowodowało jeszcze większe zubożenie mieszkańców. Brak wody pitnej ale także wojny między Indiami a Pakistanem (1965 r. I 1971 r.) wpłynęły na zmniejszenie znaczenia strategicznego Jaisalmeru.

W forcie.
Zbudowany w 1156 r. przez radżpuckiego władcę Dżajsala, a następnie umocniony przez jego sukcesorów – znajduje się na szczycie 80 metrowego wzgórza Trikuta. ¼ mieszkańców (spośród około 58 tys.) ma swoje mieszkania w obrębie murów, przy których jest aż 99 bastionów. Jestem w restauracji Ristorante Italiano La Purezza z widokiem na zachodnią część miasta i pustynię. Mieści się na końcu wąskiej uliczki, za świątynią Surya. Strome schody, ciemne korytarze. Uchylone drzwi. Małe pomieszczenie, bez okna. Na ścianie obrazki a pod nimi włączony telewizor i dzieci wpatrzone w jego ekran. Siedziały na betonie. Łóżko. Nic więcej. Miniaturowa, ciasna zabudowa. Tak żyje większość. „Czuć” wpływy arabskie.
Idąc tutaj, w pobliżu targu owocowego i warzywnego Shatia Market spotkałam właściciela hotelu. Wspomniał o safari.

Cudowne miasteczko, przez swój spokój. Niebo nieco zachmurzone, w oddali słychać klaksony autoriksz. Architektura „koronkowa”, nigdy dotychczas czegoś podobnego nie widziałam. Wałęsające się po ulicach krowy, jakby uśpieni mieszkańcy, nie nagabują zajęci swoimi sprawami.
Pokazałam kelnerowi, że restauracja rekomendowana jest w przewodniku Pascala. Funkcjonuje od dziesięciu lat. Powstała jako „efekt” licznych podróży właściciela po krajach europejskich. Pierwszy ciepły posiłek od wczoraj. Właściwie nic nie jadłam oprócz migdałów Petera w pociągu, którymi hojnie mnie częstował.

Peter. Pełen entuzjazmu i ciepła emanującego wokół – doktor, asystent profesora w naukach społecznych w BMCC – Borough of Manhattan Community College w The City University of New York. Pomaga także studentom w ramach działającego przy Uniwersytecie – centrum psychologicznego. – „Uwielbiam swoją pracę za niezależność jaką mi daje i ... długie wakacje podczas których podróżuję”. Pisze wiersze i eseje z podróży.
W Indiach uwielbia Ledah i Waranasi, gdzie znajduje „prawdziwe życie ludzi”. Kiedy – podczas podróży – o drugiej w nocy Holendrzy świecili nam po twarzach latarką szukając swoich miejsc – bez chwili namysłu zabrał swoje rzeczy, pościel i przeniósł się na miejsce Monique (ona spała na jego).

Od samego rana Peter biegał zadowolony po wagonie, notował, czytał „Rozwój i wolność” Amartya Sen, Noblisty. Sen urodził się w Indiach lecz mieszkał w Wielkiej Brytanii. Został wyróżniony za wkład w tzw. ekonomię dobrobytu. Kilka jego pomysłów udało się z dobrym skutkiem wprowadzić w życie w Indiach. Monique. Pracuje w szkole architektury w Paryżu, tam też mieszka. Już wielokrotnie wcześniej podróżowała po Indiach. Z Jaisalmeru, gdzie zamierzała zatrzymać się kilka dni jechała do Bombaju spędzić czas z przyjacielem, producentem filmowym.

Rozmawialiśmy o Europie Środkowej. Nie byli w Polsce. Peter zna jednak i to dość dobrze twórczość Czesława Miłosza A Monique: filmy Andrzeja Wajdy. W rozmowie pojawił się także Jan Paweł II. Uznali, że „Solidarność” odegrała olbrzymią rolę dla zmian politycznych w Europie Środkowej. Peter nie miał wyrobionej opinii o Polsce. Zadawał mi wiele wnikliwych pytań. Monique, mająca znajomą, której rodzice są Polakami uznała: „Jesteście religijni”. Z takim stwierdzeniem mam kłopot, bo zauważam zmiany w Polsce. Wskazywaliśmy na podobieństwa i różnice między krajami europejskimi starając się znaleźć wyjaśnienie: co to znaczy być Europejczykiem? Monique dość krytycznie wyrażała się o muzułmanach mieszkających we Francji. –„Nie adoptują się, nie chcą. Noszenie chust przez dziewczynki czy kobiety dojrzałe to dla mnie prowokacja” – nie pogłębiała tematu.
Peter. Monique. Inteligentni, świadomi siebie i swoich celów.

Jaisalmer, 13 sierpnia (niedziela) 2006 r.

Negocjacje przy zakupie patchworków w patio przepięknego Patwon-ki-Haveli. Uzasadnieniem wysokich cen była „doskonała jakość”, jak zapewniali sprzedawcy częstując mnie masala tea i rozkładając dziesiątki pledów. Siedząc w patio w oczekiwaniu na zmniejszenie jednej z narzut, która mi się spodobała a wydała się za duża - przyglądałam się wchodzącym i wychodzącym grupkom Włochów, rozmawiałam z przewodnikami. „Polityczne pytanie” – uśmiechnął się jeden z nich. Stwierdzenie wiązało się z moim pytaniem o konflikt pakistańsko – indyjski. Usłyszałam, podobnie jak kiedyś w Egipcie (chodziło o konflikt egipsko – izraelski): - „Ludzie są w porządku. To: polityka, władza, media”. Przeszliśmy do dyskusji o Sonii Gandhi (jest ceniona w Indiach). Wspomniałam o wizycie w Delhi – Indira Gandhi Memorial Museum. Mężczyzna znał dokładną datę i okoliczności śmierci pani premier.

Tematy też „lżejsze”. Dzieci, studenci zaczynają wakacje w połowie kwietnia. Trwają około półtora miesiąca. W dużej mierze determinowane jest to pogodą. Wtedy w Radżastanie, temperatura powietrza dochodzi do 50 stopni C. Drugi mężczyzna, przystojny Hindus - przysiadł się po chwili. Manish jest przewodnikiem po Jaisalmerze w j. włoskim i j. francuskim. Zajmuje się również handlem, eksportuje produkty indyjskie na rynki: włoski i francuski. –„Lubię swoją pracę. Poznaję ludzi, różne kultury i zwyczaje”. Zaprosił mnie na herbatę do domu swoich rodziców.

W restauracji na dachu hotelu Jaisel Palace wypiłam lassi szafranowe i kawę. Menedżer hotelu przysiadł się rozrysowując na serwetce plan safari, m.in. do Khuri słynącej z pustynnych wydm i domków z gliny i piasku. Manish uznał, że „nie warto”. Byłam już na safari w Egipcie. Nie pojechałam. Menedżer spoglądał wokół. –„Jadę na dworzec, za chwilę przyjedzie Jaisalmer Exp. Codziennie to samo. Konkurencja jest duża” – powiedział.

Wzmocniona kawą zanurzyłam się w wąskie uliczki u podnóża fortu. Szłam śladami małej grupki Francuzów do Nathmal-ki-Haveli, rezydencji z końca XIX w., należącej kiedyś do premiera. Wejścia strzegą słonie z piaskowca oraz Hindusi siedzący na schodach. Na uliczkach: krowy a przy wejściach do mieszkań - piorące kobiety. Poszłam dalej. Patwon-ki-Haveli przypomina koronkową konstrukcję z piaskowca w kolorze miodu. Budowla powstała w I połowie XIX w. (1800 – 1860 r.) z inicjatywy pięciu dżingijskich braci, którzy wzbogacili się na handlu biżuterią i delikatnymi brokatami. Z dachu haveli – wspaniały widok na fort. Francuz zrobił mi zdjęcie. Miasto jak z piasku powstałe.

Odpoczywam ale za chwilę wybieram się zobaczyć trzecią ze słynnych haveli – Salim Singh-ki-Haveli, zbudowaną około trzysta lat temu, w pobliżu wejścia do fortu. Kim był Salim Singh? Pełnił funkcję premiera, gdy w Jaisalmer była stolicą stanu książęcego. Dach zdobią podpórki w kształcie pawi. Później zajrzę do pałacu byłego maharadży, w forcie. Jego część jest udostępniona zwiedzającym.

Wieczorem w forcie
Spędziłam trochę czasu w hotelu. Kiedy wyszłam ulice mokre były od padającego wcześniej deszczu. Nie mogło to trwać długo. Nic nie słyszałam. Niebo jest zachmurzone. Niespodzianka. Po obejrzeniu kukiełek radżastańskich, za bramą spostrzegłam idącego z przeciwnej strony Petera. Usiedliśmy na murku. Oboje z Monique zamieszkali w obrębie fortu. Monique w Jaisal Castle usytuowanym na wale obronnym z widokiem na pustynię a Peter w Killa Bhawan.

Zdecydował się przenieść do Jahwas Niwas Palace, pałacu z piaskowca, około 1 km od fortu. –„Tutaj jest zbyt duszno. Tam mam chociaż basen i pływanie nabiera innego znaczenia” – żartował. Poszliśmy do sklepiku, gdzie Monique wybierała patchworki. Peter znalazł sobie barwną chustę ale nie był przekonany do tego typu zakupów. Do safari także nie. Pokazał mi wyrysowaną trasę, poza szlakami turystycznymi. Nie miał zbyt wiele czasu. Parę dni i wracał do Delhi skąd od razu miał samolot do Nowego Jorku. Przemiły człowiek. Wesoły, otwarty, ciekawy świata, doskonały rozmówca i uważny słuchacz.
Rozmawiając w pociągu czułam jego głębokie zainteresowanie sprawami społecznymi zwłaszcza w krajach słabo rozwiniętych i rozwijających się. Wymieniliśmy się adresami mailowymi, gdyby nie udało się nam spotkać. Monique nadal negocjowała ceny. Pożegnaliśmy się. Zastanawiam się, jak dojadę do Jodhpuru. Mam kilka możliwości, przede wszystkim: autobus lub pociąg i żadnej rezerwacji.

W hotelu recepcjonista obiecał, że obudzi mnie przed szóstą rano, będzie także czekała autoriksza przed hotelem, którą dojadę na dworzec kolejowy. Do Jodhpuru będę jechać w III klasie lokalnego pociągu zatrzymującego się na każdej stacji. Nowe doświadczenie. W Jodhpurze mam być o 14.30. Większa część dnia w ścisku, upale, bez klimatyzacji. Przypomniała mi się podróż z wyspy Phuket do Nikhon si Thammarat w Tajlandii ale wtedy była to jazda lokalnym autobusem.

Po rozstaniu z Peterem i Monique poszłam zwiedzić siedmiopiętrowy pałac. Mnóstwo „zakamarków”, okna a z nich widok na miasto, na pustynię i jezioro Gadi Sagar niedaleko dworca kolejowego. Wokół nie ma żadnej zabudowy oprócz Jaisalmer Folklore Museum i Titon-ki-Pot. Ze szczytu pałacu – wspaniały widok. Zaczął padać deszcz. Intensywnie. Krótko. Na prośbę obsługi wpisałam się do księgi gości. Przejrzałam kilka kartek wcześniej. Żadnego śladu Polaków. Podszedł do mnie chłopak. Zaczęliśmy rozmawiać. Jego ojciec jest lokalnym artystą. Pokazał mi sygnet, który po bliższym przyjrzeniu się zachwycał ilością symboli i precyzją wykonania. Praca nad jednym takim sygnetem trwa dwadzieścia dni. Nawet nie pytałam o cenę, żartując „szkoda, że nie jestem żoną maharadży...”

Odwiedziłam także sklepik, gdzie dzień wcześniej kupiłam pocztówki. –„Nie ma wujka, teraz ja jestem właścicielem sklepu” – zastrzegł od razu uroczy 12 – letni chłopiec. Oglądając ręcznie robione zeszyty z ekologicznego papieru i ozdobnymi okładkami z materiału z wyszytymi wzorami rozmawialiśmy. Cała rodzina chłopca mieszka w Jaisalmer oprócz siostry, która po wyjściu za mąż przeprowadziła się do Jodhpuru. –„Chodzę do prywatnej szkoły dlatego mogę rozmawiać w j. angielskim. Dzisiaj mam wolne i cały dzień jestem w sklepie. Zwykle przychodzę tutaj po lekcjach pomóc wujkowi. Zachęcam cudzoziemców aby zatrzymali się przy naszym sklepiku, weszli do środka. Mam duże sukcesy” – powiedział z dumą. Przyniósł mi herbatę a ja pomyślałam o dzieciach w jego wieku z przeciętnej europejskiej, polskiej rodziny. Chłopiec doskonale zna j. angielski dzięki kontaktom z cudzoziemcami, posiadł sztukę komunikacji i negocjacji, świetnie liczy.

Zobaczyłam wiele w Jaisalmer. To spokojne miasto żyjące w dużej mierze z turystyki. Podróżujący kupują haftowane materiały, radżastańskie lusterka, pledy, koce, stare wyroby z kamienia oraz antyki. Baza hotelowa i restauracyjna jest dość bogata.
Najwięcej cudzoziemców widziałam – nie w typowo hinduskich barach czy restauracjach ale w tych „bardziej” europejskich, np. na tarasie Monica Restaurant (vis a vis głównego wejścia do fortu, na początku wąskiej uliczki prowadzącej do Salim Singh-ki-Haveli), w 8th July Restaurant (przy centralnym placu w forcie), w Refreshing Point Rooftop Restaurant (gdzie mieści się także mała niemiecka piekarnia ze specjalnością: rogaliki nadziewane czekoladą) czy we włoskiej restauracji La Purezza. W centrum Cabarete na Dominikanie była piekarnia i cukiernia francuskie. Sandwiche z bagietek, croissanty, „prawdziwa” kawa. Wszystko to przyciągało cudzoziemców jako bardziej znajome niż „niepewne” lokalne restauracyjki.

W Jaisalmer znajduje się Bhang Shop mający rządową licencję na produkowanie wyrobów z dodatkiem marihuany (bhang). Można więc tu wypić lassi z dodatkiem marihuany czy zamówić ciastka i inne słodycze bhang.
L`Usine w Genewie. Zdziwiona byłam wysoką ceną apetycznie wyglądających ciastek. Koledzy śmiali się podając powód.

Co można zjeść w restauracjach Jaisalmeru? Radżastańskie thali, kurczaka w sosie imbirowym, ziemniaki z groszkiem curry, sangwala z baraniny z kremem szpinakowym, mięsne tandoori thali, momos (knedle). Co wypić? Oprócz wszechobecnej coli czy pepsi, wodę mineralną, lassi: bananowe, szafranowe, z miodem (ect), masala tea. Herbata jest popularna w Indiach. Kawę mało kto pije a ta „po hindusku” jest dla wielu podróżujących zbyt słodka. Alkoholu raczej nie widziałam, podobnie: nietrzeźwych ludzi także nie.

Jaisalmer – Jodhpur, 14 sierpnia (poniedziałek) 2006 r.

W pociągu. Bilet kupiłam za niecałego 1 USD w okienku na dworcu kolejowym. Na peronie niewiele osób, kobiety w barwnych sari, dzieci. Wschodzi słońce. W wagonie – na siedzeniach, warstwa piachu. Jestem na skraju pustyni Thar.

Nie spałam dobrze ostatniej nocy. Wstałam około piątej rano. Zanim zgasło światło zdążyłam się wykąpać, spakować. Przestały działać wiatraki. Zrobiło się duszno. Otworzyłam drzwi balkonowe. Jeszcze ciemno. Po przeciwnej stronie ulicy siedziała trójka dzieci tylko w majtkach, z rozczochranymi, od dawna nie czesanymi włosami. Przyglądały się z zainteresowaniem. Na półce szafki z telewizorem znalazłam świeczkę, co oznacza, że braki w dostawie prądu zdarzają się często. Kwadrans przed szóstą zapukał do drzwi chłopak z obsługi aby mnie obudzić, tak jak wcześniej się umawialiśmy.
Poprosiłam go o szklankę gorącej wody. Herbata brzoskwiniowa dodała mi energii. W recepcji zostawiłam wiadomość dla Petera, informując go o wyjeździe do Jodhpuru, dziękując za wspólnie spędzone chwile. Pod hotelem czekała autoriksza. Puste i zaśmiecone uliczki Jaisalmeru. Przy bramie wejściowej do fortu zatrzymaliśmy się. Kierowca zawołał kolegę. Przesiedliśmy się do jego autorikszy. Pojechaliśmy inną drogą, krótszą. Fruwające papiery, inne odpadki zalegające na ulicach, stada krów, gdzieniegdzie siedzący mężczyźni, popijający herbatę. Na dworzec kolejowy dojechaliśmy na czas.

Siedzę w wagonie przy oknie z poziomymi prętami zamiast szyb. Za nim, mężczyzna wpatrujący się w każde słowo, które piszę. Znajomy trzech radżastańskich kobiet, które usiadły naprzeciwko. Dzieci z pomalowanymi na czarno oczami, co ma chronić je od słońca i chorób. Tak tłumaczyła dzień wcześniej kobieta siedząca ze swoim miesięcznym dzieckiem przed wejściem do fortu, sprzedająca ozdoby.

Kobiety, w swoich strojach i z ozdobami, wyglądają niesamowicie. Hindus zza okna zniknął, ale od czasu do czasu pojawiają się inni, zatrzymują się, nic nie mówią tylko patrzą.
Czteroletni chłopczyk nie odrywa ode mnie wzroku. Spogląda dużymi czarnymi oczami. Na szyi ma zawieszony amulet (tzw. rakhi).
Starsza kobieta żegnając się położyła dłonie na głowach kobiet i dzieci. Pociąg powoli rusza.

Jodhpur

Ponad ośmiogodzinna podróż okazała się nie lada wyczynem. Po przybyciu do stacji docelowej, wysiadł tłum ludzi ze mną, mokrą od potu zmieszanego z piaskiem pustyni. Przejście wiaduktem nad torami do głównego holu dworca. Po drodze całe rodziny proszące o pieniądze. Kupiłam wodę i gorące ćapati, które dostałam zapakowane w gazetę. W holu siedzący, leżący. Po jednej stronie kasy biletowe, po drugiej International Tourist Bureau i choć powinno pracować od czwartej rano do północy, drzwi były zamknięte. Wyszłam na zewnątrz.
Zamiast autorikszy – nieco większe tempo, hałaśliwe pojazdy trójkołowe. Podeszłam do jednego z kierowców, po chwili pojawiło się trzech. Zmęczona popatrzyłam na nich mówiąc, że właśnie rozmawiam. Nie ruszyli się z miejsca. Wąskie, brudne uliczki. Wjechaliśmy w ulicę handlową High Court Rd, stamtąd na Sador Market z Wieżą Zegarową i dalej w uliczkę do Shivam Paying Guest House.
Po mnie przyjechali dziewczyna z chłopakiem, prawdopodobnie Brytyjczyków. Weszliśmy. Nikogo. Kierowca pobiegł na górę. Na „niby” recepcji zjawił się chłopak. Jego wyraz twarzy wskazywał na zdziwienie. Zapytałam o wolny pokój. –„Boli mnie żołądek” – odpowiedział i więcej go już nie zobaczyłam. Kierowca zszedł mówiąc, że za pięć minut przyjdzie właściciel, który spał właśnie. Miejsce „widmo”. Dziewczyna ze swoim chłopakiem Fredem wyszli ze mną. Przy Makarana Mohalla, przed Haveli Guest House kierowca zatrzymał tempo. Były wolne miejsca. Kiedy weszłam do recepcji, w pokoju obok, przy stole siedziało czterech mężczyzn. Pili herbatę, czytali gazety i nie wykazywali żadnego zainteresowania, że właśnie ktoś przyszedł. Z holu korytarza podszedł do mnie chłopak z obsługi. Obejrzałam kilka pokoi.

Wybrałam pokój nr 8, tuż poniżej restauracji na dachu. Zza moskitiery usłyszałam: „Przepraszam panią. Wyłączę na chwilę wiatrak aby napełnić go wodą”. Nie lubię tych wiatraków, więcej szumu robią niż dają schłodzone powietrze. Wykąpałam się, położyłam na dwie godziny. Ciemno już było, gdy weszłam po stromych schodkach na dach.
Tutaj mieści się restauracja, dwupoziomowa, zadbana, ze wspaniałymi widokami na miasto. Para Niemców, grupka starszych Włochów, Amerykanka czytająca książkę. Uśmiechnęłam się, gdy zamiast filiżanki kawy dostałam cały dzbanek. Lassi bananowe, uwielbiam. Niebo – zachmurzone, w oddali – błyski. Dzieci puszczały latawce stojąc na dachach domów. Podświetlony, imponujący w swojej wielkości – fort Meherangarh stojący na skalnym wzgórzu. Powoli zaczęły zapalać się światła w domach. Z różnych stron miasta – azan, nawoływanie muzzeinów do wieczornej modlitwy. Poczucie, jakbym była w jakimś kraju muzułmańskim.

Już wiem, jaka to budowla zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, kiedy dojeżdżaliśmy do pierwszej stacji Raika Bagh w Jodhpurze. W oddali. Umaid Bhawan. Ogromny pałac Umaida Singh – maharadży. Nazywany jest także pałacem z Chitar – ponieważ oprócz marmuru – do jego budowy użyto piaskowca z Chitaru. Budowę, według projektu prezesa Brytyjskiego Królewskiego Instytutu Architektów – rozpoczęto w 1929 r. Przez 15 lat pracowało na niej około trzech tysięcy robotników. Mieli zajęcie podczas suszy, jaka wtedy panowała. W 1947 r. zmarł maharadża Umaid. Jego następca zajmuje aktualnie część zabudowań.
Pozostałe przeznaczono na hotel, kryty basen, kort tenisowy, salę bilardową, dwie restauracje. W zespole pałacowym mieści się także muzeum. Można w nim zobaczyć przedmioty należące kiedyś do maharadźy, m.in. broń, stare zegary, zegarki na łańcuszkach, trofea myśliwskie, porcelanę.

Jodhpur. Na skraju Wielkiej Pustyni Thar. „Błękitne miasto”. U podnóża fortu – pomalowane na niebiesko domy. Mieszkają w nich bramani ale także przedstawiciele innych kast ozdabiają tym kolorem fasady domów. Ponoć kolor niebieski „odbija światło a także odstrasza komary”.
Kolory... Błękitny indygo to kolor Kryszny, pasterskiego boga – człowieka, to odcień „dopiero co uformowanych chmur, niosący mrok deszczu”. W innych źródłach przeczytałam, że to kolor Wisznu.

Kolory indyjskiej flagi także mają swe symboliczne znaczenie. Szafrnowy (pomarańczowy) to kolor hinduizmu. „Uosabia płomień, w którym giną wszelkie nieczystości, jest barwą joginów, którzy się wyrzekają przyjemności i żyją wstrzemięźliwie”. Pomarańczowe turbany mają sadhu. Pomarańczowe są nagietki z których Hindusi robią naszyjniki kwiatowe. Często są nimi ozdobione bóstwa w świątyniach. Jak w filmie Miry Nair „Monsunowe wesele”. W indyjskiej dzielnicy w Bangkoku widziałam na straganach mnóstwo takich kwiatowych naszyjników.

Pada intensywnie deszcz. Strumienie płyną przez okienko przy suficie w łazience. Nad pokojem jest jedna z sal restauracji, deszcz nie dostanie się raczej.

Jodhpur, 15 sierpnia (wtorek) 2006 r.

Przez całą noc była burza, grzmiało i kilkakrotnie wyłączane było światło, wiatraki. Grupa Włochów, wieczorem – dość szybko poszła do swoich pokoi niosąc świeczki. Do południa kropił deszcz a że większość mniejszych uliczek nie jest pokrytych asfaltem można sobie wyobrazić po czym i wokół czego się chodzi. Zajrzałam do sklepiku z ręcznie robioną biżuterią. Chłopiec pokazał mi zdjęcia rodziny przy jej wytwarzaniu.
Wsiadłam do tempo. Umówiłam się z kierowcą, że po podwiezieniu na dworzec, zaczeka na mnie a ja w tym czasie kupię bilet i wrócimy na Sadar Market. Wtedy też miałam mu zapłacić. Nie spotkaliśmy się jednak więcej. Okazało się, że na dworcu, pod napisem International Tourist Bureau kryje się jedynie poczekalnia natomiast rezerwacja biletów jest w innym, wolno stojącym budynku w pobliżu poczty. Kiedy wróciłam, kierowcy już nie było.

Azan. Meczety muszą być zlokalizowane w różnych częściach miasta gdyż nawoływania na modlitwę słyszę ze wszystkich stron. Jestem w restauracji, na dachu Haveli Guest House. Niebo szare, nie ma słońca. Nieprawdopodobnie duszno. Widok na fort, Wieżę Zegarową, Umaid Bhawan Palace, kopułki zaniedbanych świątyń hinduskich i dżinijskich, minarety i morze niebieskich budynków mieszkalnych. Latawce, odgłosy klaksonów.

W centrum rezerwacji i kupna biletów spędziłam dwie godziny. Do jednego okienka (dla cudzoziemców i kobiet) ustawiły się dwie kolejki. Klienci obsługiwani są „na przemian”. Agresywny i pewny siebie, około 50-letni Irlandczyk prowokował młodego Hindusa krzycząc na niego. Tylko dlatego, że ten zajął miejsce starszej pani, prawdopodobnie matce. Stał w kolejce dla kobiet. Chłopak się nie odzywał. Z wypełnionym wcześniej druczkiem podeszłam do okienka. Nieco dalej doszło do bójki dwóch mężczyzn. Natychmiast zjawiła się policja. Kupiłam bilet do Jaipuru w II klasie Madhopur Intercity Exp. Miejsca numerowane ale czy pociąg będzie się różnił standardem od tego, jakim przyjechałam do Jodhpuru z Jaisalmeru?

Spacer do High Court Rd przez Nai Sarak na Sadar Market. Stragany z owocami, warzywami, przyprawami, tekstyliami. Oszołomiona wonią kadzidła o zapachu drzewa sandałowego.
Chodząc po ulicach hinduskich miast, obserwując ludzi – wciąż zadaję sobie pytania: Dlaczego jest tu tak biednie? Czy nic nie można z tym zrobić? Czy nie można jakoś pomóc tym ludziom? W większości żyją aby przetrwać, z dnia na dzień. Trudno wymagać czegokolwiek więcej.

Dwa słowa o podróży pociągiem z Jaisalmeru do Jodhpuru. W pewnym momencie policzyłam osoby wokół siebie: 24. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Rodziny lub nieznajomi. Chyba nikt nie ma kontroli nad ilością sprzedawanych biletów bo podróżujących było wielokrotnie więcej niż powinno. Konduktorzy także nie przechodzili wiedząc pewnie, że i tak nie byłoby możliwe przeciśniecie się przez tłum. Na stacji w Pokaran (albo w Phalodi) wsiadł sadhu z małym tobołkiem i laską bambusową. Stał się niewątpliwą atrakcją, nie tylko dla mnie ale także dla moich współpasażerów. Znalazło się dla niego miejsce. Na górnym łóżku przy przejściu. Odprawiał niezrozumiałe dla mnie rytuały, palił, śpiewał, pił wodę, wypluwał ją na pasażerów. Poruszenie ale i dobrotliwe śmiechy.

Na każdej stacji, z okien wagonów pociągu wystawały ręce z butelkami po napojach i okrzykami – prośbami o napełnienie ich wodą. Pod oknami zjawiali się sprzedawcy pakory, ćiapati, orzeszków i paluszków w mieszance ziołowej (masala). Na większych stacjach – grupki widzów. Miałam wrażenie, że przyszli tu jedynie po to aby poobserwować wysiadających, wsiadających. Kobiety z dziećmi na rękach podchodziły do okna za którym siedziałam. Prosiły o pogłaskanie ich dzieci. Na szczęście. Wysiadła także kobieta z chłopcem, którzy towarzyszyli mi w podróży od samego Jaisalmeru. Jej koleżanka (siostra?) jechała dalej. Na twarzach obu kobiet zauważyłam płynące łzy. Pożegnanie.

O ile konduktorów nie było o tyle problemów z chodzeniem od wagonu do wagonu, nie mięli sprzedawcy grzebieni, bzyczących muszek, herbaty, paluszków ziołowych. Pasażerowie, albo drzemali albo rozmawiali ze sobą. Nikt nie miał telefonu komórkowego, książki, gazety.
Moją uwagę zwrócił chłopczyk, który od Jaisalmeru wpatrywał się we mnie dużymi, smutnymi oczami. W koszulce miał kieszonkę a w niej swoje „skarby”: ciastko, kilka orzeszków. Kiedy wysiadł z mamą na stacji a ta kupioną foliową torebkę orzeszków włożyła do torby podróżnej, otworzył ją, wsypał garść do swojej kieszonki. Matka nie zajmowała się nim raczej. Był już duży. Tylko te najmniejsze dzieci, do około trzech lat – przytulane są, całowane, rozpieszczane przez rodziców.

Siedzę nadal w restauracji na dachu. Zjadłam koftę wegetariańską. Smażone kuleczki wypełnione ryżem z curry i rozdrobnionymi warzywami. Do tego sos. Wychodzi słońce zza chmur. Także jakby więcej latawców pojawiło się na niebie. Kobiety piorą, gotują. Mężczyzna z kilofem pracuje przy swoim domu. Od czasu do czasu siada zmęczony, pociera czoło dłonią.

Słońce świeci coraz mocniej. Z Wieży Zegarowej – dźwięk dzwonu. Na dachu restauracji i hotelu Maharani – grupka cudzoziemców fotografuje się. W Shivam Guest House Restaurant jeszcze nikogo nie ma. Dzieci wróciły na dachy ze swymi latawcami.

Jodhpur – Jaipur, 16 sierpnia (środa) 2006 r.

Za kwadrans ma czekać na mnie przed hotelem tempo. Przed szóstą mam pociąg do Jaipuru. Wstałam przed czwartą, dopakowałam plecak. Poprzedniego dnia, wieczorem poprosiłam obsługę o wyłączenie wiatraka zewnętrznego na wodę. Zeszłam na dół zapłacić za noclegi i jedzenie w restauracji. W pokoju obok recepcji, przy jasno oświetlonym stole siedziała tęga Hinduska w sari, z czerwonym bindi na czole. Zaczęli pojawiać się inni goście hotelowi. Znowu padał deszcz, nad miastem przeszła burza. Tym razem, tylko raz zgasło światło, przestał chodzić wiatrak. Nad ranem, przez chwilę była woda w kranach. Zdążyłam się umyć.

Jaipur
Co czuję? Przepełnia mnie dobra energia, lekkość. Taka ulotna chwila szczęścia. Życie składa się z takich momentów. Jest ich wiele każdego dnia. Wystarczy zatrzymać się. Dostrzec je.
Siedzę w restauracji na dachu Atithi Guest House. Cudowny zachód słońca, niebo jest pomarańczowe. Nawoływania mezzuinów do modlitwy, Śpiewy ze świątyń hinduskich. Mrok. Miasto rozświetlone jasnymi światłami, szum pojazdów na ulicach. Posiłek wegetariański, kawa. Absolutne wyciszenie. Więcej napiszę z pokoju, niewiele już widzę.

W Jodhpurze, o piątej rano - przed Haveli Guest House czekało na mnie tempo. Zostawiłam klucz do pokoju w recepcji. Nikogo nie było. Wiem już, że na pytanie „Ile zapłacę za przejazd?” odpowiedź jest często: „Ile Pani da”. Tym razem nie widziałam potrzeby negocjacji. Negocjacje są jak gra a ta bywa zabawna jeśli tylko ma się wystarczająco dużo cierpliwości. Przejeżdżaliśmy przez ciemne, uśpione uliczki Jodhpuru. W okolicach dworca kolejowego zauważyłam śpiących na poboczach ulicy sadhu a już przed samym wejściem na dworzec, w holu i na peronach – tłumy śpiących, siedzących ludzi. Tempo zatrzymało się przy krawężniku, gdzie spał mężczyzna. Wysiadając, za bardzo nie miałam gdzie stanąć – olbrzymia kałuża albo mężczyzna. Wybrałam kałużę w której zanurzyłam się po kostki.

Przeszłam przez halę dworcową spoglądając na tablicę wyświetlającą numery i nazwy pociągów oraz godziny ich odjazdów i numery peronów. Wszystko w języku angielskim i w hindi. Na peronie pierwszym stał już Madhopur Intercity Exp. Zapach wymieszanego moczu, potu i zmęczenia. Obudzeni podchodzili do kranów z wodą aby obmyć twarz lub napełnić puste butelki. Kupiłam dwa placki z warzywami w środku (na ostro, o czym przekonałam się później, łzy wypełniały mi oczy) i czarną, gorącą herbatę bez cukru. Hindusi piją najczęściej herbatę z mlekiem, słodką – w małych glinianych pojemniczkach albo plastikowych kubeczkach. W pociągu płacili za nią czterokrotnie mniej niż cudzoziemcy.

„Przeskakując” przez śpiących (nie było możliwości przejścia obok), dzięki pomocy Hindusa znalazłam wagon S1 i swoje miejsce: 21. Intercity exp. Wygląda jak pociąg osobowy w Polsce. Brudna podłoga, jaskrawe światło. Żadnych przedziałów, siedzenia obite jakimś materiałem (w klasie III były to zwykłe drewniane ławki). Cena biletu z miejscówką to jakby cena przestrzeni, którą ma się tylko dla siebie w czasie podróży. Ważne, zwłaszcza tutaj, w zwykle zatłoczonych hinduskich pociągach. Na kolejnych stacjach dosiadali się inni, ale widocznie jest zabronione zajmowanie miejsc w przejściu, gdyż tłoczyli się przy wejściach. Wokół sami Hindusi oprócz siedzącego naprzeciwko Koreańczyka. Jego plecak był prawie takiej samej wielkości jak on. O pierwszej w nocy, z Delhi miał samolot do Korei. Wracał po miesięcznej podróży po Indiach. Niepokoił się czy dotrze z Jaipuru do Delhi na czas.

Wykładowca fizyki. Zaimponował mi, nie tyle znajomością nazwiska Marii Skłodowskiej – Curie, co doskonałą wiedzą o przemianach w Europie Środkowej po upadku Muru Berlińskiego. Opowiedział mi o sytuacji, która mu się przydarzyła jadąc nocnym pociągiem z Jaisalmeru do Jodhpuru. Ukradli mu plecak. Nie przymocował go. –„Myślałem, że jak jest tak duży i ciężki, nikt go nawet nie podniesie. Usnąłem” – powiedział. Po przyjeździe do Jodhpuru zgłosił kradzież na policji. Po dwóch godzinach miał go z powrotem. Policjanci nie wyjaśnili niczego więcej.
Podróż do Jaipuru trwała niecałe sześć godzin. Nie było opóźnienia. Podczas podróży Koreańczyk spał. Pół godziny przed dotarciem do stacji docelowej, stanął w przejściu, przeciągał się a później usiadł w bezruchu. Wyłączył się. Medytował. Hindusi szeptali patrząc na niego, uśmiechali się. Podobnie jak Koreańczyk – stosuję tę samą metodę na „przywrócenie ciała i ducha do życia”.

W czasie podróży przez wagon przeszli: sprzedawcy herbaty, orzeszków wprost z wiadra, kanapek (chleb tostowy z kotletem warzywnym w środku). Trędowaty chłopiec, nie mogący chodzić, wycierał podłogę, dotykał delikatnie stóp pasażerów prosząc o pieniądze. Mała dziewczynka w pełnym makijażu dała nam pokaz przechodzenia przez metalowe kółko. Z miseczką na pieniądze. Niewidomy mężczyzna szedł powoli opierając się o laską bambusową Za nim, drobna, pomarszczona staruszka. Na dłużej zatrzymała się kobieta śpiewająca w hindi pieśń religijną. Na szyi miała zawieszoną walizeczkę, otwierany ołtarzyk z figurką Parvati wokół pomarańczowych nagietek, palącymi się kadzidłami i pojemniczkiem z czerwonym proszkiem kumkum. Dotknęła mojego czoła recytując sanskryckie wersy, mające zapewnić pogodę ducha i przychylność świata. Zostałam pobłogosławiona. Inni przyglądali się z zaciekawieniem mojej reakcji. Uśmiechałam się, dałam kobiecie kilka rupii. Pasażerowie spali, jedli, rozmawiali. Mężczyźni żuli batel (owoce nerkowca i jego liście, często z dodatkiem wapna), kobiety przeglądały kolorowe czasopisma. Dżija, 6-letnia dziewczynka podbiegała do mnie od czasu do czasu - śmiejąc się głośno.

Dworzec w Jaipurze. Czysto. Wyszłam na zewnątrz mrużąc oczy od intensywnie świecącego słońca. Zapytałam policjanta, jak dostać się do hotelu Pearl Palace. Wskazał na małą budkę w pobliżu, której wcześniej nie zauważyłam. Pre-paid taxi. Pojawił się przy mnie chłopak. Powiedział mężczyźnie w budce, że on mnie zawiezie. Kierowca autorikszy. Rozmowny. Okrężną drogą zawiózł mnie do dzielnicy domków jednorodzinnych i hoteli w ogrodach. Pokazał mi zeszyt z wpisami cudzoziemców, których wiózł. Podał swój numer telefonu, gdybym chciała aby obwiózł mnie po mieście. Odjechał. Poszłam do recepcji. Brak wolnych miejsc. Miałam zanotowane nazwy dwóch innych hoteli. Wybór padł na Atithi Guest House pomiędzy Station Rd. i Mirza Ismail Rd, „pomiędzy” dworcem kolejowym a murami fortu. Pokój na drugim piętrze, przestronny, czysty, nieco niżej restauracja na dachu. Na dole, przy recepcji jest druga. Najlepszy pod względem standardu hotel, w jakim dotychczas nocowałam w Indiach. Wokół więcej nowoczesnych architektonicznie budynków, eleganckich hoteli.

Zanim doszłam do poczty głównej przy Mirza Ismail Rd. kilkanaście razy dziękowałam kierowcom autoriksz, riksz rowerowych za chęć podwiezienia mnie. Na poczcie wysłałam pocztówki napisane jeszcze w Jaisalmerze. Znaczki „z tygrysem”. Wykorzystałam klej z olbrzymiego pudełka leżącego na stole obok dwóch mężczyzn wypełniających formularze CV. –„Moja siostra stara się o pracę” – usłyszałam od jednego z nich. Dwie Francuzki dokupowały znaczki. Śpiewy ze świątyni hinduskiej. Trwa święto na cześć Lakszmi. Mirza Ismail Rd to ulica handlowa. Natężenie ruchu i spalin przewyższa chyba kilkakrotnie dopuszczalne normy. Budynek słynnego kina Raj Mandir. Po przejściu przez Ajmer Gate do fortu byłam już zmęczona. Miasto jest ponoć najbardziej zatłoczone i zanieczyszczone ze wszystkich miejsc w Radżastanie. Starówkę częściowo otaczają zakończone blankami mury z siedmioma bramami. Szerokie aleje dzielą „Różowe Miasto”, jak nazywany jest Jaipur na równe prostokąty. W każdym z nich zlokalizowane są różnego rodzaju sklepy.
Różowe? To bardziej kolor ceglanej czerwieni. Miał rację Peter, który zwrócił na to uwagę. Uznał dodatkowo, że dla niego to „zbyt turystyczne” miasto. Trudno się z tym nie zgodzić. Od Tripoli Bazaar więcej zaułków. Po obu stronach alei – podcienia, sklepik przy sklepiku. Ruch, energia, mnóstwo ludzi. Jaipur jest przeludniony (2,32 mln mieszkańców).

Iswari Minar Swarga Sal (Minaret Przeszywający Niebo) był częściowo widoczny z Tripoli Bazaar. Świątynia powstała z rozkazu Iswari, syna Dżaj Singha. „Ten waleczny mąż wolał zadać sobie śmierć, niż stawić czoła przeważającej armii Marathy, a jego 21 żon i konkubin spłonęło dobrowolnie na stosie pogrzebowym” – przeczytałam w przewodniku.

Dzieci z woreczkami mithai, miętówek otoczonych w cukrze, towarzyszyły mi w drodze do City Palace. Minęłam Jantar Mantar (obserwatorium). Było już późno aby je zwiedzić. Zbliżał się czas zamknięcia. Zdecydowałam się wejść do miejskiego kompleksu pałacowego, stanowiącego mieszankę architektury radżastańskiej i mogolskiej. Wchodząc na plac z Mubarak Mahal (Pałacem Powitań z XIX w.) podeszło do mnie kilku przewodników oferujących swoje usługi (nie skorzystałam). Przeszłam w kierunku Pałacu Maharani. Przy bramie powitali mnie strażnicy ubrani na biało, w czerwonych turbanach.
Spore wrażenie – poprzez swoją harmonię - robi Diwan-i-Khas (Sala Audiencji Prywatnych) z galerią wykładaną marmurami. Imponujące żyrandole, dwa srebrne naczynia (wysokie na 1,6 m), w których maharadża Madho Singh II przewoził świętą wodę z Gangesu do Anglii. Syn dawnego maharadży wraz z rodziną mieszka w otaczającym dziedziniec Chandra Mahal ze wspaniałymi czterema bramami, w tym Pawią Bramą.
Liczne, zorganizowane grupy turystów z Włoch i Japonii. Niestrudzeni fotografowie.

Wychodząc, weszłam jeszcze na piętro Mubarak Mahal. Pałac Powitań powstał z inicjatywy maharadży Sanaja Madho Singha II dla dygnitarzy odwiedzających Radżastan. Obecnie jest tutaj Muzeum Maharadży Sawaja Mana Singha II (Maharaja Sawai Mansingh II Museum) z kolekcją m.in. ubiorów królewskich. Niewielkie pomieszczenia. Nieprawdopodobnie duszne.
Maharadża miał ... 108 żon.

Po wyjściu z kompleksu pałacowego chciałam pójść do Hawa Mahal (Pałacu Wiatrów) ale... Niebo stawało się coraz ciemniejsze. Zaczął padać deszcz. Tak intensywnie, że po chwili spływała strumieniami po ulicach. Za bramą znalazłam schronienie. Z pobliskiego placu, gdzie odbywały się właśnie obchody jednego ze świąt szybko szły kobiety w sari, dzieci, mężczyźni, wyjeżdżały autoriksze.
Właściciele riksz rowerowych nie byli w stanie jechać. Ciągnęli je więc a siedzący na nich pasażerowie byli już zupełnie przemoczeni. Obok mnie, na ziemi spali dwaj mężczyźni. Inny – ciągnął pled z leżącą na nim trędowatą kobietą. Bliżej muru aby nie padał na nią deszcz. Nie miała nóg, kikuty obwiązane były brudnymi szmatami. Odsłonięty brzuch był cały w ranach nad którym fruwały muchy. Mężczyzna podłożył kobiecie plastikowy pojemnik pod głowę i odszedł. Kilku sikhów w białych turbanach, młode Hinduski, mężczyzna z nogami chudymi jak zapałki.

Oczekując na zmniejszenie opadów – rozmawiałam z przemiłym chłopakiem. Ciepło i dobrotliwe spojrzenie oczu aż promieniały wokół. Był, jak pozostali na placu, świętować. Ubrany na biało. Lakszmi ukończył informatykę w Delhi, jest inżynierem. – „Jestem jedynym informatykiem, który tutaj pozostał. Wszyscy wyjechali do Bangalore” – żartował. Pracuje jako nauczyciel na uczelni w Jaipurze. Ma trzech braci. Mieszka z rodzicami. –„Jak wyobrażasz sobie swoją przyszłość?” – zaskoczył mnie pytaniem. Do końca podróży, każda rozmowa z Hindusami dotyczyła „życia”, „szczęścia”, „przyszłości”. Lakszmi uznał, że rozsyłam wokół „dobrą energię i dobro”, sprawiam wrażenie szczęśliwej osoby. Wzmacniające słowa J

Przestało padać. Podwinęłam nogawki dżinsów. Przeszliśmy z powrotem pod pałac. Lakszmi zatrzymał autorikszę. Pożegnaliśmy się serdecznie. Autoriksza miała dwóch kierowców: ojca i jego niepełnosprawnego, około dwudziestoletniego syna. Niby wiedzieli gdzie mamy jechać ale na rondzie, przy wyjeździe z Tripoli Bazaar zatrzymali się przy policjancie. Ten podszedł. Zamienili ze sobą kilka słów w hindi. Policjant spojrzał na mnie pogodnie mówiąc –„Oni nie wiedzą, gdzie Panią zawieźć”. W połowie drogi... Ruszyliśmy dalej a z nami (przed, za, obok) setki innych pojazdów. Chandpol Rd Bazaar przebiegały stada małych osiołków. Na kilku siedzieli mężczyźni. Zatrzymaliśmy się na rogu Sansar Chandra Marg i Mirza Ismail Rd. Chłopak wysiadł także. Uśmiechnął się, uścisnęliśmy sobie dłonie. Tyle biedy. Pomóc, przygarnąć, zadbać – chciałby człowiek wiedząc jednak, że takich ludzi są tysiące.

Wracając do hotelu kupiłam wodę, zatrzymywałam się przy bogato udekorowanych świątyniach hinduskich, malutkich jakby przydomowych. Girlandy, płonące światełka, zapach kadzideł, girlandy z nagietków i płatków róż. –„Rozmowa z kimś, kto jest Hindusem, zna tradycję, kraj – daje czasami więcej niż obejrzenie kilku budynków zaznaczonych w przewodniku. Oczywiście, pod warunkiem, że kogoś interesuje naprawdę poznanie odwiedzanego kraju a nie tylko zewnętrzna fasada” – usłyszałam. Kilka godzin rozmawialiśmy pijąc herbatę i jedząc rava dosa - cienkie, chrupiące placki, przyrządzone z kaszy mannej, cebuli i papryki chili. Zaskoczył mnie pytaniem - stwierdzeniem: - „Wszyscy mówią o brutalnym islamie. Czy religia katolicka nie jest fanatyczna? Zobacz, co dzieje się w Irlandii Północnej. Konflikt wcale nie jest tam zażegany”.

- „W Indiach współistnieją bez konfliktów różne religie, pomijając oczywiście Pendżab” – powiedział. Chyba nie jest to jednak tak jednoznaczne. Czy czasami tych konfliktów „jawnych lub ukrytych” między wyznawcami hinduizmu a muzułmanami nie jest jednak coraz więcej w ostatnim czasie?

Kiedy słyszę śpiewy z hinduskich świątyń i nawoływanie mezzuinów z minaretów mam poczucie symbiozy, istniejącej harmonii między wyznawcami obu religii. Czy to „zewnętrzna fasada”?

Widziałam już wcześniej świątynię Govind Devji w pobliżu pałacu miejskiego. Przed wejściem, jak wszyscy zdjęłam buty, weszłam po schodach na nieduży dziedziniec. Mężczyźni i kobiety zawieszali girlandy z nagietków i listków jakiegoś drzewa.
Hindusi podchodzili do barierki, za którą ustawione były bóstwa hinduskie. Pochylali głowy, robili jakieś znaki. Symbole, znaki, kody, nie są mi jeszcze znane. Uczę się rozumieć.






Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl