Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
GRUZJA I ARMENIA Z NAMIOTEM > GRUZJA



Pierwszy fragment dziennika podróży po Gruzji i Armenii, którą odbyłem z przyjacielem w maju i czerwcu bieżącego roku. Opisuję w nim wydarzenia pierwszego tygodnia. Drugi fragment zamieszczę w serwisie 22 września a ostatni na przełomie września i października.
16 maja 2014 (piątek)
Wstałem po 5-tej. Deszcz zacinał jak w listopadzie. Bilet kupiłem poprzedniego dnia więc posiedziałem chwilę w hall`u a potem poszedłem na peron. Ludzie chronili się przed deszczem pod zadaszeniami ale było to mało skuteczne. Megafon zaskrzeczał, ale zamiast zapowiedzi pociągu usłyszałem informację o opóźnieniu. Trochę się zmartwiłem, bo na przesiadkę miałem mało czasu. Kiedy w końcu wsiadłem do wagonu, zapytałem konduktora o szanse na punktualny dojazd, a ten mnie uspokoił, że nawet jeśli będzie poślizg, to zadzwoni i "przytrzyma" odjazd InterCity. W Katowicach, na sąsiednim torze stał pociąg do Gdyni przez Warszawę. Sądząc, że to nasz, nerwowo rozglądałem się za moim towarzyszem podróży. Usłyszałem dzwonek telefonu, w słuchawce odezwał się kolega. Jego pociąg też miał opóźnienie. Kilkanaście minut później wtoczył się właściwy skład. Namierzyliśmy się telefonicznie i rozpoczęliśmy wspólną wyprawę. Byłem skostniały z zimna, ale pomału odzyskiwałem właściwą temperaturę. Droga do Warszawy upłynęła nam na pogawędkach przerywanych drzemkami. Zmieniliśmy peron po 20-tu minutach jazdy wysiedliśmy na Okęciu. Kiedy trafiliśmy na halę odlotów odnaleźliśmy właściwy punkt odprawy, zapakowaliśmy plecaki do worków i po odstaniu w kolejce oddaliśmy je obsłudze. Do odlotu było sporo czasu więc usiedliśmy na ławce na poziomie zerowym. Wyciągneliśmy kanapki. W trakcie jedzenia odniosłem wrażenie, że wywołano moje nazwisko. Komunikat nie został powtórzony, ale już przy zdawaniu plecaka spodziewałem się kłopotów związanych z nabojami gazowymi, które sądząc po piktogramach, były na liście zakazanych przedmiotów. W informacji potwierdzono, że taki komunikat miał miejsce, ale nikt nie umiał powiedzieć kto go zlecił. Najpierw poszedłem do "strefy bezpieczeństwa", potem ponownie do informacji. Ostatecznie dotarłem do punktu z bagażami ponad formatowymi, gdzie również nic nie wiedziano. Miałem już odejść, kiedy z drzwi obok wyszedł mężczyzna w uniformie i gumowych rękawiczkach. Znał sprawę. Tak jak przypuszczałem chodziło o nasz gaz do kuchenki. Bez cienia pretensji wytłumaczył konieczność usunięcia go z bagażu. Kiedy to zrobiłem ponownie prześwietlił plecak i skierował go taśmociągiem we właściwe miejsce. Przeszliśmy kontrolę, ze wszystkimi jej rygorami i poszliśmy do poczekalni. Kiedy wyświetlono nasz lot, dopełniliśmy formalności i poszliśmy do autobusu. Współpasażerowie byli w większości młodzi a niektórzy, już podpici. Miejsca były nienumerowane, więc usiedliśmy na pierwszych wolnych w okolicach skrzydła. Obok nas usiadła młoda kobieta, która - jak się później okazało - jest Gruzinką i razem z mężem, Polakiem prowadzą hostel w Tbilisi. Moja sąsiadka od początku lotu była nagabywana przez podpite towarzystwo ale odpowiadała na wszelkie pytania z niesłabnącym uśmiechem na ustach. Przysłuchując się rozmowie robiłem notatki, a kiedy na moment dano jej spokój sam zapytałem o interesujące mnie rzeczy. Zanotowałem też numery telefonów i adres hostelu. Lot przez Rumunię i Turcję trwał dwie godziny, ale ze względu na przesunięcie czasu, w Kutaisi była już 22:00 i panowały egipskie ciemności. Odprawa i odbiór bagażu zajęły sporo czasu. Kiedy mieliśmy to już za sobą poszliśmy szukać znajomej przyjaciela. Tak jak napisała w mailu, była w punkcie sprzedaży biletów autobusowych. W. przywitał się i wręczył jej "Krówki" o których była mowa w ich korespondencji. Dziewczyna przedstawiła nam swojego męża i oboje zapewnili, że dowiozą nas do hostelu a nazajutrz udzielą wszelkich informacji i pomocy. Niestety, w tłumie zgubiliśmy go i trzeba było wrócić do hall`u. Pani oświadczyła, że małżonek zapewne pojechał z innymi, ale pokazała nam Gruzina, który miał o nas zadbać. Wyszliśmy przed terminal i zgodnie z zaleceniem czekaliśmy na transport. Niestety, Gruzin też się gdzieś zawieruszył, a my co chwila byliśmy nagabywani przez liczne grono kierowców oferujących transport. Godzinę później znany nam mężczyzna pojawił się i nieśpiesznie podprowadził nas do samochodu, w którym siedziała grupka zdezorientowanych Polaków. Powiedział, że kierowca odwiezie ich na dworzec, a potem podrzuci nas do hostelu. Wjechaliśmy w mrok. Droga wydawała się bardzo długa. W końcu dojechaliśmy do miasta. Kierowca wskazał na stojące autobusy i powiedział, że jesteśmy na dworcu. Naszym współpasażerom chodziło jednak o kolej, ale nie mówili po rosyjsku, więc wytłumaczyłem kierowcy w czym problem. Pojechaliśmy dalej. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy pod właściwy dworzec. We dwóch pojechaliśmy dalej. Znowu jechaliśmy bardzo długo. Odniosłem wrażenie, że kierowca nie zna drogi. Upewniłem się co do tego, kiedy wypytywał przechodniów. Wjechaliśmy na jakieś wzgórze, gdzie kierowca przystanął, żeby po raz kolejny zapytać o drogę. Wyglądało to groteskowo. Czas płynął a my nadal siedzieliśmy w samochodzie. W końcu zatrzymał się przed słabo oświetlonym budynkiem i powiedział, że jesteśmy na miejscu. Nic na to nie wskazywało, ale zabraliśmy plecaki i poszliśmy w stronę wejścia. Przy schodach siedział jakiś brzuchaty jegomość. Istotnie, był to hostel, ale nie zgadzała się ani nazwa ani adres. Podane przez nas dane nic mu nie mówiły, lecz zadeklarował, że za niewielką opłatę dowie się i nas tam zawiezie. Obawiając się, że znowu objedziemy całe miasto, podziękowaliśmy mu i wyszliśmy na ulicę. Teraz to my wypytywaliśmy przechodniów i sklepikarzy. W końcu ktoś nam powiedział jak dojść do ulicy Gorkiego. Po 15-tu minutach marszu znaleźliśmy ją i hostel przed którym stał...mąż pani z lotniska. Na nasze pretensje odpowiedziała z uśmiechem, że wiozący nas kierowca jest nowy i dostanie "ochrzan" a my, w ramach przeprosin, po piwie. Zaprowadził nas do 6-cio osobowego, ale bardzo obszernego pokoju i wyszedł. Nigdy więcej go nie widzieliśmy.
17 maja 2014 (sobota)
Było dobrze po północy więc rozpakowaliśmy plecaki, umyliśmy się (w bardzo dobrze wyposażonej łazience) i położyliśmy się spać. Budziłem się kilkakrotnie, w końcu wstałem o 6-tej czasu miejscowego (czyli 4-tej polskiego). Oprócz nas w pokoju był jeszcze jeden chłopak. Założyłem, że to Słowak, o którym wspomniał poprzedniego wieczora właściciel, ale na moje "ahoj", tylko się skrzywił i przewrócił na drugi bok. Chwilę potem pojawił się trzydziestolatek w mocno wygniecionym garniturze. Zapytał czy jest wolne łóżko i poszedł się umyć. Korzystając z kuchni hostelu zalałem "mleczny start" wrzątkiem. Dołączył do nas ów przybysz. Powiedział, że jest właścicielem biura turystycznego i od 2 lat oprowadza turystów po Gruzji. Jego ostatnia grupa nie odleciała do Polski ma problem jak im zagospodarować czas. Skorzystaliśmy z okazji i dzieląc się kaszką wypytywaliśmy o miejscowe warunki i kierunki zwiedzania. Tomek był bardzo rozmowny. Obiecał nam, że wieczorem przyniesie mapy i zasugeruje dalszą marszrutę, bo nasz plan wygląda raczej nierealnie. Po śniadaniu posprzątaliśmy z grubsza nasze rzeczy, wywiesiliśmy pranie i z małymi plecakami poszliśmy się rozejrzeć po okolicy. Na początku chcieliśmy kupić karty do telefonów i zdobyć mapy z punktu informacji turystycznej. Dotarcie do miasta okazało się proste, ale znalezienie czegokolwiek w nim już nie. Każdy zagadnięty udzielała chętnie informacji, niestety sprzecznych z poprzednikiem. Wymieniliśmy w kantorze pieniądze i klucząc natrafiliśmy na salon Beeline – lokalnego operatora telefonicznego. Niestety, w sobotę salon otwierano dopiero o 10-tej więc poszliśmy dalej. Znaleźliśmy postój marszrutek do Gelati, które było na naszej "top liście". Przed chwilą odjechała jedna z nich a następna miała "adprawljenie" o 11-tej. Wróciliśmy parkiem w okolice salonu i usiedliśmy na ławce. Chwilę po tym przysiadła się do nas staruszka. Ze zdziwieniem zauważyłem, że robi w naszą stronę znaki krzyża i coś mruczy po gruzińsku. Zapytałem o co chodzi a ona odparła, że nas błogosławi. Chwilę później przysunęła się bliżej i zaczęła opowiadać o sobie. Smutne, sieroce dzieciństwo, szkoła, studia w instytucie chemii i praca dydaktyczna w tymże do teraz. Nie wyglądała na wykładowcę uniwersyteckiego, ale tu nic nie wyglądało na to, czym jest. Posiedzieliśmy razem do otwarcia salonu a potem poszliśmy załatwić karty. Obsługa mówi dobrze po angielsku więc wytłumaczyłem, o co nam chodzi i po pokazaniu paszportów i wpłacie po drobnej kaucji dostaliśmy gruzińskie numery. Równie symboliczna kwota doładowała je, pozwalając na rozmowy miejscowe i SMS-y do kraju. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy wróciliśmy na postój marszrutek. Wsiedliśmy już do pełnego pojazdu a za nami weszło jeszcze kilka dodatkowych osób. Stłoczeni ruszyliśmy w drogę. Dwanaście kilometrów dzielące nas od Gelati pokonywaliśmy dosyć długo, po bardzo krętej i stromej drodze. Za drzewami pojawiły się charakterystyczne dachy.
Monastyr został ufundowany w 1106 przez króla Dawida IV Budowniczego (1089-1125). Legenda mówi, że król osobiście brał udział w jego budowie. Po śmierci został tu pochowany. Przez długi czas monastyr był jednym z głównych kulturalnych i intelektualnych ośrodków w Gruzji. Znajdowała się w nim Akademia, która skupiała największych gruzińskich naukowców, teologów i filozofów. Wielu z nich działało wcześniej w różnych prawosławnych monasterach poza granicami (między innymi w Konstantynopolu). Wśród nich byli m.in. Petritsi i Arsen Ikaltoeli. Z powodu rozległej i wszechstronnej działalności Akademii Gelati, współcześni jej ludzie nazywali ją „nowa Grecja” lub „drugie Athos”. Do dzisiejszych czasów w monastyrze przetrwało wiele fresków i manuskryptów pochodzących z XII-XVII w. W 1994 Monastyr Gelati został, razem z Katedrą Bagrati w Kutaisi, wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Rozległy zespół klasztorny wybudowano na skalnej półce w połowie góry. Powyżej pasło się stado krów, skutecznie przeszkadzając w robieniu zdjęć. Przez ponad godzinę zwiedzaliśmy wszystkie obiekty kompleksu, ciesząc się widokami.
Niedaleko, bo jakieś 5 km dalej, ulokowany jest mniejszy ale równie cenny zespół sakralny - Motsametta. Również pod egidą UNESCO.
Jest to niewielki klasztor, malowniczo usytuowany na szczycie klifu, powyżej zakola Rzeki Tskhaltsiteli (Czerwonej). Nie chciało się nam czekać na marszrutkę, więc ruszyliśmy piechotą wzbudzając zdziwienie miejscowych. Szliśmy na skróty, ale okazało się to niezbyt szczęśliwym rozwiązaniem, więc wróciliśmy na szosę. Po chwili zatrzymał się zdezolowany samochód i starszy pan zaproponował nam podwiezienie. Przezornie zapytałem o cenę, ale ten tylko się obruszył. W środku siedział kilkuletni chłopak. Podjechaliśmy jakieś dwa kilometry po czym kierowca zatrzymał się i powiedział, że skręca, ale mamy już niedaleko. Podziękowaliśmy i poszliśmy we wskazanym kierunku. Najpierw drogą, potem ścieżką, w końcu torami zawieszonymi nad rzeką. Chwilę później zobaczyliśmy autobusy i bramkę za którą jest ścieżka do klasztoru. W urokliwym wnętrzu odbywała się jakaś ceremonia. Wchodzący kupowali świece i zapalali je w sobie znanej intencji. Po wyjściu na parking okazało się, że nie mamy żadnego transportu do miasta, więc poszliśmy drogą w kierunku skrzyżowania licząc na jakąś okazję. Chwilę potem zagadnął nas taksówkarz. Uzgodniliśmy cenę i pojechaliśmy do Kutaisi. Było zbyt wcześnie, żeby wracać do hostelu, więc zaczęliśmy wypytywać o rezerwat Sataplia. Niestety, do najchętniej odwiedzanej jaskini już nic nie jechało, ale dowiedzieliśmy się od starszego jegomościa, że możemy "łamańcem" przedostać się pod jaskinię Prometeusza - drugą co do wielkości i urody jaskinię w rezerwacie. Znaleźliśmy odpowiednią marszrutkę i pojechaliśmy. W Skaltube miał być autobus, ale nie było wystarczająco dużo chętnych i go odwołano. Mieliśmy wracać, kiedy czekający na ten sam autobus muzyk zaproponował nam wspólne wynajęcie taksówki. Przystaliśmy na to i po chwili jechaliśmy dalej. Na miejscu kupiliśmy bilety i weszliśmy do środka z grupą Rosjan. Młody przewodnik mówił po rosyjsku, a dla nas po angielsku. Jaskinia jest bardzo rozległa, długa na 1400 m i malownicza, choć miejscami podświetlenie ociera się o kicz. Wyjście jest kilkaset metrów od wejścia, do którego dowieziono nas busem. Niestety, publiczny transport do Skaltube czy Kutaisi o tej porze był nierealny. Poszliśmy drogą, licząc na szczęśliwy traf. Po przejściu około kilometra zobaczyliśmy samochód-betoniarkę, z której kierowca wylewał resztki betonu i wodę wprost na trawnik. Zażartowałem, że może nas zabierze a kolega, bez chwili namysłu podszedł do kierowcy. Najwyraźniej go przekonał, bo kiwnął na mnie i wgramoliliśmy się do pojazdu. Wygodnie w nim nie było, miał tylko dwa siedzenia ale nie mogliśmy grymasić. W Skaltube, gdzie mieliśmy wysiąść okazało się, że kierowca jedzie do Kutaisi, więc pojechaliśmy z nim dalej, tłukąc się po strasznych wertepach. Wysiedliśmy na peryferiach miasta i poszliśmy w kierunku, który uznaliśmy za właściwy. Mój plan miasta niestety nie obejmował tego miejsca, więc zapytaliśmy o drogę młodego chłopaka, który szedł z przeciwnej strony. Ten, bez słowa, machnął ręką i poszedł z nami. Myślałem, że chce nam pokazać jakieś pobliskie skrzyżowanie, ale on dziarsko szedł przed siebie a my za nim. Po kilkunastu minutach zobaczyłem znajome okolice więc podziękowałem przewodnikowi, a ten kiwnął głową i zawrócił. W okolicy Czerwonego Mostu natrafiliśmy na grupkę muzykujących mężczyzn. Potem wspięliśmy się kamienistą drogą, którą rano schodziliśmy. Na wzniesieniu postanowiliśmy jeszcze zwiedzić widoczne z daleka kościoły. Jeden był zamknięty, ale drugi, pięknie położony, okazał się być cennym zabytkiem - katedrą Bagrati.
Znajduje się ona na szczycie wzgórza Uk’imerioni nad rzeką Rioni. Została zbudowana na początku XI wieku za panowania króla Bagrata III (od niego wzięła swoją nazwę). Na północnej ścianie znajduje się inskrypcja, która mówi że budowę świątyni zakończono w 1003 roku.
Ze wzgórza roztaczała się piękny widok na miasto z dziesiątkami innych kościołów. Wraz z zachodzącym słońcem wróciliśmy do hostelu. Wykąpaliśmy się, przepraliśmy rzeczy i zrobiliśmy sobie jedzenie.
18 maja 2014 - niedziela
Wstaliśmy o 6-tej. Przy śniadaniu dołączył do nas Tomek przepraszając za nocne hałasy. Tak jak obiecał poprzedniego dnia, obszernie opisywał miejsca, które powinniśmy zobaczyć. Krytycznie odniósł się do naszego planu wyjazdu do Użguli. Wprawdzie miejsce uważał za godne zobaczenia, ale stwierdził, że jeśli chcemy pokonać trasę przez Armenię to jadąc na północ stracimy zbyt wiele czasu. Spakowaliśmy plecaki, zapłaciliśmy jakiemuś Gruzinowi za nocleg (właściciel się nie pokazał) i wyruszyliśmy w drogę. Najpierw marszrutką dojechaliśmy do dworca, który mieści się na tyłach placu budowy. Tam znaleźliśmy autobus do Chaszuri, gdzie mieliśmy się przesiąść. Pogoda, początkowo słoneczna, gwałtownie się popsuła. Na szczęście, kiedy się przesiadaliśmy przestało padać. Z mapy wynikało, że pojedziemy przez Borżomi. Zastanawialiśmy się, czy tam nie wysiąść, bo w okolicy było kilka ciekawych obiektów do zwiedzenia, ale pogoda nadal była kiepska. Wjechaliśmy w góry i co chwila przechodziła fala deszczu. Po godzinie jazdy kierowca oświadczył, że jesteśmy na miejscu. Byłem pewien, że to Borżomi a zapłaciliśmy do Achalciche więc usiłowałem odzyskać nadpłatę. Do dyskusji włączył się taksówkarz i wówczas okazało się, że jesteśmy w Achalciche. Byliśmy trochę zdezorientowani bo zakładaliśmy, że przyjedziemy trochę później i zadbamy jedynie o miejsce na rozbicie namiotu. Mogliśmy też od razu jechać do Armenii, bo obok stał bus do Gyumri ale postanowiliśmy zostać. Taksówkarz zaproponował nam, że za 50 GL zawiezie nas do Wardzi a po drodze pokaże kilka innych ciekawych miejsc. Przyjaciel oponował lecz ja, może trochę pochopnie, przekonałem go i już po chwili ładowaliśmy plecaki do starego Moskwicza. Michno, bo tak miał na imię nasz kierowca, okazał się niezwykle interesującą postacią. Sześćdziesięcioletni Ormianin, absolwent instytutu gospodarstwa rolnego, specjalista od drobiu, a prywatnie miłośnik kabały, lingwista i mistyk. Żona także Ormianka, dzieci w Rosji. Przez całą drogę barwnie dowodził wyższości Ormian i powiązań wszystkich języków z armeńskim. Był bardzo przekonywujący. Kiedy przeszliśmy na politykę, okazało się, że jest zwolennikiem Putina i wielkomocarstwowej Rosji. Być może z jego punktu widzenia było w tym sporo racji, ale generalnie trudno było się z nim zgodzić. Kilkukrotnie się zatrzymywał, popisując się wiedzą. Najpierw zrobiliśmy zdjęcia w ładnym zakątku wśród skał, potem w bardzo starej winnicy, którą w czasach radzieckich zdewastowano a teraz przywraca się do życia. Tam też Michno przyznał się, do swoich objawień. Mówił o tym z taką pasją i przekonaniem, że trudno było mu nie wierzyć. Następny postój zaplanował pod twierdzą Chertwisi - dwunastowiecznym zamku Carycy Tamary.
Jest to jedna z najstarszych fortyfikacji w regionie Samcche-Dżawachetia w południowej Gruzji. Budowę twierdzy rozpoczęto w II wieku przed naszą erą. Kościół na jej terenie powstał w 985 roku, a obecny kształt uzyskał po przebudowach w 1354 r. Jak głosi legenda Chertwisi została zniszczona przez Aleksandra Macedońskiego. W X i XI w. był to jeden z najważniejszych ośrodków Samcche-Dżawachetia. Chertwisi w XIII w. zniszczyli Mongołowie, swoje poprzednie znaczenie odzyskało dopiero w XV w. W XVI w. południową Gruzję najechali Turcy, Chertwisi przez trzy stulecia było pod ich władaniem. Pod koniec XIX w. twierdza stała się częścią Imperium rosyjskiego.
Pięknie położona na skalistym wzgórzu, w wąskim kanionie, przy zbiegu rzek Kura Dżawachecka i Kura Artaauska. Jej system obronny opierał się na stromych i grubych murach oraz czterech wieżach. W późniejszym okresie twierdzę powiększono o wzmocnione wieżami i zewnętrznym obwarowaniem skrzydło zachodnie. Od wschodu do rzeki Kury Dżawacheckiej prowadzą dwa przejścia, które służyły do dostarczania wody i łączności ze światem zewnętrzny w przypadku oblężenia. Wewnątrz obwarowania twierdzy części wschodniej i zachodniej, wznoszą się dwie wieże, wzniesione w XII w. przez królową Tamarę.
Na dziedzińcu pasły się dwa osły a za murami kilka cieląt. Kiedy wróciłem na parking, kierowca i mój kolega zajadali przywiezioną z Polski kiełbasę, którą zagryzali chlebkiem Szoti i popijali winem. Menu dopełniały kupione w pobliskim sklepiku pomidory. Z zapałem przyłączyłem się do nich bo wędrówka po murach wymagała sporo wysiłku. Resztkami obdzieliliśmy psy, które wpatrywały się w nas z błaganiem w oczach. Po tym zaimprowizowanym posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę. Kilka kilometrów dalej były ruiny Karawanseraju. Zrobiliśmy trochę zdjęć i pojechaliśmy dalej. Pogoda znowu się psuła. Michno palił papieros po papierosie, więc nie mogłem się doczekać kolejnego postoju. Stawaliśmy jeszcze kilkukrotnie, żeby zrobić zdjęcia lub przepuścić stada krów, które samotnie wracały na noc do obór. W końcu dotarliśmy do skalnego miasta opisywanego we wszystkich przewodnikach po Gruzji.
Wardzia, skalne miasto-klasztor usytuowane jest na zboczu góry Eruszeli w południowej Gruzji, niedaleko miasta Aspindza. Wardzię zaczęto budować za panowania Jerzego III w 1185 roku, natomiast ukończono pod rządami jego córki, królowej Tamary. W średniowieczu Wardzia służyła jako schronienie podczas najazdów mongolskich; mogła pomieścić od 20 do 60 tys. osób. Zawierała klasztor, salę tronową oraz ponad 3 000 komnat umieszczonych na 13 kondygnacjach. W mieście zainstalowano skomplikowany system nawodnień pobliskich pól uprawnych. Jedyny dostęp do klasztoru zapewniało kilka dobrze ukrytych tuneli blisko rzeki Kura. W Wardzii królowa Tamara błogosławiła swoją armię przed walką z sułtanem Rukhuddinem, a także witała Dawida Sosłana i jego armię po odniesionym zwycięstwie.
Trzęsienie ziemi w Samcche w 1283 roku zniszczyło około dwóch trzecich miasta, odkrywając jego komnaty oraz niszcząc kompletnie system nawodnień. Persowie pod dowództwem szacha Tahmaspa I najechali miasto w roku 1551, łupiąc je z wszystkiego co cenne, także z ikon. Zakończyło się to upadkiem monastyru, część mnichów została zabita, pozostali uciekli, pozostawiając Wardzię opuszczoną.
Zatrzymaliśmy się na parkingu. Michno został, a my ruszyliśmy w górę. Kasy były zamknięte, ale droga otwarta. Plątanina współczesnych schodów przylega do skały. Wewnątrz, wykute w skale stopnie i przejścia pomiędzy poziomami kuszą tajemniczością. Wyjątkowej urody cerkiew, także wykuta w skale, ma piękne polichromie, ale niestety, nie wolno je fotografować. Niezwykłości miejsca dopełniły grzmoty i rozrywające granatowe niebo błyskawice. Deszcz wisiał w powietrzu. Na parkingu zastaliśmy zamknięty samochód. Kierowcy nigdzie nie było. Odczekaliśmy dłuższą chwilę zanim się pojawił z wędką w jednej ręce i butelką z kilkoma małymi rybkami w drugiej. Zapytał czy chcemy wykąpać się w gejzerze. Pora była późna, ale byliśmy ciekawi, więc podjechaliśmy kawałek dalej. Przy rzece stoi brzydki, betonowy barak. Wewnątrz nie było światłą więc z trudem wyłuskaliśmy z ciemności basenik z mętną, ciepłą wodą i kilka drewnianych ławek. Ochota na skorzystanie z tej wątpliwej, jak się później okazało płatnej atrakcji, błyskawicznie odeszła. Ruszyliśmy w drogę powrotną, zastanawiając się jednocześnie czy to ma sens, ponieważ w okolicy zamku wiedzie droga do Armenii. Rozważaliśmy rozbicie tam namiotu i „załapanie” się na jutrzejszy bus, ale deszcz padał co raz mocniej i było zupełnie ciemno. Michno rozstrzygnął problem, proponując nocleg w jego mieszkaniu. Przystaliśmy na to chętnie, bo była to okazja do zobaczenia Gruzji od prywatnej strony. Kiedy dojechaliśmy do miasta deszcz nadal padał, ale trochę się rozjaśniło. Podjechaliśmy jeszcze pod twierdzę, żeby zrobić kilka zdjęć, ale było mokro, zimno więc ograniczyliśmy się do kilku ujęć zza murów. Zaraz potem pojechaliśmy do mieszkania, które mieści się w centrum, w starej kamienicy. Zostaliśmy przedstawieni tęgiej, jowialnej żonie gospodarza, którą przeprosiliśmy za najście. Mieszkanie jest malutkie. Składa się z przedpokoju, kuchenki, dwóch przechodnich pokoików i wygospodarowanej z korytarza, bardzo małej łazienki. Umyliśmy w niej ręce i usiedliśmy na kanapie. Daliśmy gospodyni trzy czekolady, "Michałk"i i resztę kiełbasy. Gospodarze postawili na stole kawę, pomarańcze, ciasto i brzoskwinie w syropie. Kawa parzona po turecku była wyjątkowo smaczna. Brzoskwinie także, choć były bardzo słodkie. Ciasto trochę podsuszone i chyba nie pieczone w domu - takie sobie. Po chwili Michno zaproponował nam koniak domowej roboty. Dominował w nim ulotny smak orzechów z nutką wanilii. Poprosiliśmy o przepis, który okazał się bardzo prosty, choć z zaskakującym dodatkiem - przegród z łupiny orzecha włoskiego. W trakcie jedzenia mój przyjaciel nieopatrznie przyznał się, że lubi ryby. Natychmiast zaproponowano mu trzy niewielkie okazy, podobne do tych, które Michno złowił w Wardzi. Z rozmowy wynikało, że należy je zjeść w całości. Kolega nie mógł zdecydować się na "schrupanie" głowy, ale resztę dzielnie zmógł. Kiedy go później zapytałem o wrażenia powiedział, że ryby nie były złe, ale woli je bez ości i kręgosłupa. W miłej atmosferze rozmawialiśmy o rodzinach, sytuacji na świecie, doświadczeniach życiowych. Wkrótce jednak Michno wrócił do spraw kabały i swoich objawień. Pokazał nam też wiszące w sypialni obrazy. Wszystkie o cechach malarstwa naiwnego, ale interesujące w swej szczerości i bezpretensjalności. Szczególnie wizja Maryi z pasmem siwych włosów. Robiło się późno a gospodarze najwyraźniej czuli się w obowiązku bawić nas rozmową, mimo widocznego na ich twarzach zmęczenia, więc sami powiedzieliśmy, że po tylu wrażeniach chcemy się już położyć. Zamierzaliśmy rozłożyć karimaty, ale zostało to oprotestowane. Uparliśmy się jednak przy śpiworach, które wzbudziły zainteresowanie i zdziwienie gospodyni. Wkrótce po wyłączeniu światła, z sąsiedniego pokoju bez drzwi, usłyszeliśmy pochrapywanie gospodarzy.
19 maja - poniedziałek
Wstaliśmy przed 6-tą. Na śniadanie dostaliśmy ten sam zestaw co wieczorem, lecz (co zrozumiałe) bez koniaku. Chcieliśmy się jakoś zrewanżować za nocleg, ale mieliśmy banknot 100 GL i jakieś drobne. Głupio było prosić o wydanie z setki. Ostatecznie daliśmy gospodyni wszystkie uzbierane „drobniaki” i atrakcyjniejsze wiktuały z naszych zapasów. Pożegnaliśmy się serdecznie i wyszliśmy na ulicę. Chwilę postaliśmy przy samochodzie, w końcu Michno zdecydował, że nas podrzuci do miejsca, gdzie umówił nam transport do Armenii. W trakcie oczekiwania wskazał na niemłodego już człowieka i powiedział "to wasz rodak, pogadajcie z nim." Zawołał go, a kiedy ów podszedł, przedstawił nas. Mężczyzna nie mówił po polsku. Z jego dość nieskładnej opowieści wynikało, że od urodzenia mieszka w Gruzji. Nie zna nikogo w Polsce i nigdy tam nie był. Nazwisko istotnie brzmiało swojsko, ale równie dobrze mógł być Rosjaninem. Nasze dociekania przerwał przyjazd busa. Wewnątrz było sporo ludzi. Przywitaliśmy się po rosyjsku i zajęliśmy ostatnie wolne miejsca. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać ze sobą, odwróciła się do nas sympatyczna dziewczyna i przywitała po polsku. Okazało się, że jest Polką mieszkającą w Szkocji. Właśnie skończyła studia, znalazła ciekawą pracę i zrobiła sobie wolne na samodzielną podróż po Gruzji, Armenii i ...Kirgistanie, dokąd zamierza polecieć z Turcji. Strome, ponure góry Gruzji ustąpiły miejsca zielonym i jasnym płaskowyżom. Granica gruzińska wygląda jak prowincjonalna stacja paliw. Szybko przeszliśmy odprawę. Kawałek dalej, równie niepozorna, stoi placówka pograniczników Armenii. Mundurowych zaintrygował mój kij trekingowy. Nie rozumieli do czego służy, a podczas oglądania skutecznie go rozkręcili. Długi czas jechaliśmy po porośniętych trawą, płaskich i łagodnych wzgórzach. Małe i zdewastowane osady pojawiały się stosunkowo rzadko. Czasami widoczne były stada owiec a w jednym miejscu natrafiliśmy na tryskające wprost z trawy gejzery. Początkowe zainteresowanie przeszło w senność. Spory kawałek przedrzemałem. W końcu zatrzymaliśmy się na błotnistym dworcu autobusowym w Gyumri. Zapłaciliśmy za przejazd i w trojkę poszliśmy szukać banku, żeby wymienić pieniądze. Miasteczko przypomina jeden wielki bazar. Na ulicy wszyscy handlują wszystkim. Po dokonaniu wymiany zwiedziliśmy czarny kościół, potem jeszcze jeden i wróciliśmy na plac z autobusami. Pożegnaliśmy się z nową znajomą i wsiedliśmy do marszrutki jadącej do Erywania. Droga była monotonna, a w samochodzie panował upał. Znowu drzemałem. Około 13-tej, zobaczyliśmy olbrzymie miasto, a za nim ośnieżony szczyt Araratu. Byliśmy w stolicy Armenii. Po opuszczeniu busa rozłożyliśmy mapę i zastanawialiśmy się jak przedostać się w interesujący nas region. Od taksówkarzy dowiedzieliśmy się, że jest tu pięć równorzędnych dworców autobusowych, a każdy obsługuje inny region. Do Wagharszapat, gdzie chcieliśmy dojechać, odjeżdżały autobusy z przeciwległego końca miasta. Zanim jednak poszliśmy szukać transportu, wstąpiliśmy na pobliski dworzec kolejowy, żeby zapytać o pociąg do Tbilisi. Okazało się, że takowy jedzie raz na dwa dni, ok. 21-szej. Po rekonesansie wsiedliśmy do zatłoczonego busa. Po drodze dosiadali się kolejni pasażerowie, tak że z trudem przychodziło nam oddychanie. Z ulgą wysiedliśmy na właściwym dworcu. Zapytani o autobus kierowcy wysłali nas do dyżurnego ruchu, który okazał się być wielce sympatycznym człowiekiem. W wyszukanych słowach zadeklarował sympatię do Polaków (przez powinowactwo żony Rosjanki). Udzielił nam wyczerpujących informacji, podał swój prywatny numer telefonu zapewniając, że pomoże o każdej porze dnia i nocy, jeśli tylko zadzwonimy. Podziękowaliśmy wylewnie i poszliśmy do wskazanego pojazdu. Po kilkunastu kilometrach wysiedliśmy w Wagharszapat (hist. Eczmiadzyn). Jest to miasto w prowincji Armawir, nad granicą z Turcją, 18 km na zachód od Erywania. Mieści się tam zabytkowy zespół katedralny - najstarszy kościół Armenii i całego byłego ZSRR, siedziba najwyższego patriarchy Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego, noszącego tytuł Katolikosa Wszystkich Ormian.
W miejscu dzisiejszego Wagharszapatu, ludzkie osiedla istniały już w neolicie, a potem w epoce brązu i żelaza. Z VIII wieku p.n.e. datuje się inskrypcja klinowa opisująca otwarcie kanału doprowadzającego wodę z rzeki Ildaruni do miasta Kwarlini, leżącego w miejscu centrum dzisiejszego Wagharszapatu. W VI wieku p.n.e. miasto zostało przebudowane i nazwane Wardkesawan. Największy skarb miasta powstał wskutek chrztu Armenii i bezpośrednio po tym zdarzeniu. "Kościół-Matkę" - katedrę w Eczmiadzynie - zaczęto budować już w 301 roku, a ukończono w roku 303. Legenda głosi, że miejsce budowy katedry wskazał świętemu Grzegorzowi Oświecicielowi sam Chrystus - w każdym razie tak powstała nazwa "Edż Miacin", znacząca "Zstąpienie Jednorodzonego". Kompleks katedralny stał się siedzibą biskupów, a potem patriarchów Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego, ośrodkiem szkolnictwa i nauki w czasach rozkwitu ormiańskiej kultury, które niedługo później nadeszły. Katedrę kilkakrotnie burzyły obce najazdy - dzisiejszy gmach pochodzi z 480 roku. Katedrę odnowiono na początku VII wieku. Wtedy też zbudowano klasztory świętej Rypsymy (618 r.) i świętej Gajany (632 r.). Kompleks katedralny w Eczmiadzynie jest świętością narodową Ormian i zabytkiem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO (obok drugiego kompleksu kościelnego w pobliskim Zwartnoc). W eczmiadzyńskiej katedrze są przechowywane zabytkowe, iluminowane rękopisy, ikony, rzeźby, krucyfiksy. Nad głównym wejściem wisi włócznia (Geghard), podobno ta, którą przebito bok Chrystusa na krzyżu. Kompleks jest ogromny. Obok katedry z VI w. stoją współczesne zabudowania, ponieważ jest to także siedziba biskupa. Idąc w kierunku malowniczego kościoła, natrafiliśmy na cmentarz składający się z walcowatych grobów w rdzawym kolorze. Przechodząc przez plac budowy, między maszynami, wyszliśmy na wprost kościoła. Sukces jednak był iluzoryczny. Wszędzie mur. Idąc wzdłuż niego wyszliśmy na pola uprawne, za którymi widoczny jest Ararat. Zapytaliśmy rolnika jak wejść na teren kościoła. Okazało się, że byliśmy blisko, ale wybraliśmy zły kierunek. W ten sposób obeszliśmy kilka hektarów niepotrzebnie. W końcu znaleźliśmy bramę i idąc parkiem dotarliśmy do kościoła. Obejrzeliśmy go z zewnątrz, następnie wewnątrz i usiedliśmy na ławce, żeby coś zjeść. W trakcie jedzenia kolega postanowił zapytać księży o możliwość rozbicia namiotu na ich terenie. Byłem sceptyczny, ale uważałem, że należy spróbować. Zagadnięty ksiądz był miły, próbował "załatwić" to nam u biskupa, ale ten ostatecznie odmówił. Zasugerował jednak nieodległy zagajnik. Poszliśmy tam. Za placem zabaw, w bezpośrednim sąsiedztwie jednostki wojskowej jest coś w rodzaju parku, w którym pasą się krowy. Znaleźliśmy kawałek miejsca pod namiot i zabraliśmy się do rozstawiania go. Kilka razy musieliśmy przegonić krowy, które zainteresowała nasza obecność. W nocy grzmiało i padał deszcz.
20 maja - wtorek
Poranek był pochmurny, ale nie padało. Wstaliśmy po 6-tej. Żeby nie tracić czasu, śniadanie (w postaci suchej owsianki) zjedliśmy w trakcie pakowania. Kiedy ruszaliśmy w drogę zaczęło kropić. Zanim doszliśmy do placu zabaw padało już na dobre. Nie było wyjścia - musieliśmy się gdzieś schronić. Najodpowiedniejsza wydała nam się zadaszona ławeczka, tuż przy karuzeli i lokomotywie. Chwilę później dołączył do nas pastuch pilnujący kilkunastu krów, pasących się w parku. Chwilę posiedział w milczeniu, potem poczęstował nas suszonym słonecznikiem i zapytał skąd jesteśmy. Wymieniliśmy kilka zdań pomiędzy jego "interwencjami" bo krowy, bez najmniejszych skrupułów, objadały ozdobne krzewy i wszędzie rozsiewały "placki". Deszcz padał ponad 2 godziny. Kiedy nieco ustał naciągnąłem pokrowiec na plecak i ruszyliśmy w kierunku katedry. Tuż za placem zabaw mijaliśmy budynki basenu, będące w stanie totalnej ruiny. Skierowałem się w tamtą stronę, licząc na możliwość skorzystania z łazienki. Tuż za drzwiami natknąłem się na jakąś kobietę. Zapytałem o interesujący mnie przybytek. Ta zawołała mężczyznę, który wskazał mi drogę. Pomieszczenie, do którego mnie zaprowadził było w podobnym stanie jak reszta obiektu. Zewsząd ciekła woda, a część wyposażenia była pourywana. Kiedy wróciłem do hall`u podszedł do nas człowiek, który nas tu przyjął i zapytał czy napijemy się kawy. Przyjąłem poczęstunek z wdzięcznością. Kawa podana w maleńkiej, ozdobnej filiżance była aromatyczna, gorąca i gorzka, bo o taką poprosiłem. Dzięki niej poczułem się znacznie lepiej. Prosto stamtąd poszliśmy zwiedzać katedrę, najstarszą i najważniejszą świątynię ormiańską, jednocześnie najstarszą katedrę na świecie. Masywna budowla opiera się na czterech filarach połączonych za pośrednictwem smukłych arkad z zewnętrznymi murami świątyni. Mury znajdujące się na północnej stronie pochodzą z IV i V wieku. W XVII w. naprzeciwko zachodniego wejścia została wzniesiona trzy kondygnacyjna dzwonnica. Sześciokolumnowe rotundy, wybudowane w XVII w. w północnej, wschodniej i południowej części świątyni, nadają katedrze pięcio-kopułowy obrys. Jak już wspominałem w świątyni znajdują się liczne zabytkowe rękopisy, ikony, rzeźby, krucyfiksy. Najcenniejszym jednak skarbem jest grot Włóczni Przeznaczenia (zwana także włócznią Longinusa), uważanej za relikwię Męki Pańskiej. Według pochodzącego z XIII w. armeńskiego manuskryptu, włócznia została przewieziona w to miejsce przez apostoła Judę Tadeusza. W 2000 roku, razem z kilkoma kościołami znajdującymi się w pobliżu, katedra w Eczmiadzynie została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Po obejściu całości poszliśmy na przystanek autobusowy, z którego przejechaliśmy na jeden z dworców autobusowych Erywania. Po zasięgnięciu informacji u znajomego dyspozytora pojechaliśmy na Siewiernyj Awtowagzał. Tam, znowu pytając kierowców, wsiedliśmy do kolejnej marszrutki, która zawiozła nas na "rynok"- miejsce, skąd wyruszają autobusy w okolice Geghard-Goght. Stary, rozklekotany Mercedes z częściowo zamalowanymi szybami wywiózł nas z miasta i mozolnie zaczął się wspinać na strome wzniesienia. Poprzez przetarcia szyb przenikały do ciemnego wnętrza autobusu widoki zielonych hal, szaroniebieskich urwisk i białych od śniegu szczytów. Po ponad godzinnej jeździe wysiedliśmy na obskurnym przystanku. Przy pomniku z otwartym kranem zrobiliśmy sobie krótką przerwę na opłukanie się i uzupełnienie zapasów wody. Do celu wędrówki - monastyru Gerhard mieliśmy około 5-6 km marszu. Widoki wokół stawały się co raz piękniejsze. Strzeliste skały były niemal na wyciągnięcie ręki. Pomiędzy nimi rozciągały się łąki pokryte młodą, wiosenną trawą, na której pasły się krowy. Idąc dalej minęliśmy współczesny, jak sądzę, pomnik z lwicą trzymającą włócznię. Dwa kilometry dalej, z za załomu skały wychyliły się zabudowania klasztoru.
Według tradycji kompleks został założony przez Grzegorza Oświeciciela. Pierwszy klasztor został zniszczony przez Arabów w IX wieku. Monaster przeżywał rozkwit w XIII wieku, głównie dzięki przechowywanym tu szczątkom św. Andrzeja i św. Jana oraz relikwii - Włóczni Przeznaczenia przyciągającym pielgrzymów. Zespół obejmuje kościoły i grobowce wykute w skale. Najstarsza część kompleksu to niedokończona kaplica Grzegorza Oświeciciela. Główny kościół (Kathoghike) wzniesiony w 1215 roku na planie krzyża równoramiennego wpisanego w kwadrat, nakrywa kopuła. Wschodnie ramię krzyża zamyka apsyda. Do kościoła przylegają dwie dwupiętrowe kaplice. Konstrukcja świątyni przypomina architekturę armeńskiej chaty chłopskiej – cztery masywne, wolno stojące kolumny podtrzymują kopułę z okrągłym otworem pośrodku, by oświetlić wnętrza. Narteks łączy kościół ze świątynią wykutą w skale. Pierwszy kościół wykuty w skale powstał na planie krzyża równoramiennego. W jego wschodniej części znajduje się grobowiec dynastii Proszian, przez który przechodzi się do drugiej świątyni wykutej w skale w 1283 roku. W 2000 roku także i ten klasztor został wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Nad monastyrem zwisa rudo-brunatna skała, z której klasztor częściowo został wykuty. Kiedy podchodziliśmy do bramy znowu zaczęło padać. Niemal wbiegliśmy do wnętrza głównego kościoła. Oczy z trudem oswajały się z ciemnościami rozświetlanymi jedynie długimi ale bardzo cienkimi świeczkami. Oprócz nich, wewnątrz nie było żadnego światła. Wprawdzie w sklepieniu widać było kilka świetlików ale przy pełnym zachmurzeniu i intensywnym deszczu wpadało przez nie tak mało światła, że praktycznie poruszaliśmy się po omacku. Błyski lampy aparatu były zbyt krótkie, żeby cokolwiek zobaczyć. Niesamowitość miejsca potęgowała całkowita cisza, zakłócana jedynie echem naszych kroków i dyskretnym „ciurkaniem” sączącej się wody. Chodziliśmy wkoło urzeczeni. Po dłuższym czasie przeszliśmy do nawy głównej, rozświetlanej jedynie lampką przy ołtarzu i licznymi świecami. Kiedy tak siedzieliśmy w milczeniu przyszedł ksiądz, włączył światło i nieśpiesznie rozpoczął przygotowania do ceremonii. Nie byliśmy pewni czy powinniśmy zostać ale w związku z tym, że w żaden sposób nie odczuliśmy, iż jesteśmy intruzami, zostaliśmy. W ten sposób staliśmy się jedynymi świadkami mszy, składającej się z czytania z trzech ksiąg przerywanych śpiewem. Było to wielce interesujące doświadczenie. Kiedy ksiądz pozbierał sprzęty i wyłączył większość świateł, przyjaciel podszedł do niego, przedstawił nas i zapytał, czy w związku z kiepską pogoda nie moglibyśmy przenocować w klasztorze. Trochę liczyliśmy, jeśli nie na łóżko, to przynajmniej na suche pomieszczenie, w którym moglibyśmy rozłożyć karimaty i śpiwory. Ksiądz zawołał odpowiednika katolickiego kościelnego i polecił mu zaprowadzić nas do "skały", która niestety nie była klasztorną celą, jak naiwnie sądziliśmy, a jak najbardziej prawdziwą jaskinią poza murami klasztoru. Nie byliśmy pewni jak zareagować na taką "gościnność", ale zostaliśmy we wskazanym miejscu. Dno jaskini pokrywa gruba warstwa pyłu i drobnych kamieni, utrudniających rozbicie namiotu. Byliśmy głodni i mokrzy więc postanowiliśmy najpierw zjeść coś ciepłego. Zabrałem się do wygrzebywania z pomiędzy kamieni suchych kawałków drewna na ognisko. Kolega przyłączył się do mnie i po kilkudziesięciu minutach mieliśmy niewielki zapas opału. Poważnie wątpiłem czy wystarczy go na zagotowanie pełnej menażki wody ale wkoło wszystko było mokre od deszczu. Z trudem rozpaliłem miniaturowe ognisko w skalnej niszy, skutecznie zadymiając całą jaskinię i wysyłając w niebo sygnały dymne. Ku naszemu zdziwieniu, woda dosyć szybko zaczęła wrzeć, dzięki czemu zalaliśmy nasze makarony i mogliśmy je zjeść przy dogasającym ogniu. Menażka została całkowicie oklejona lepką sadzą ale było to zupełnie bez znaczenia. Posileni zabraliśmy się do oczyszczania terenu pod namiot. Wybraliśmy kamienie i z grubsza usunęliśmy pył. Rozstawienie konstrukcji i opięcie jej tkaniną poszło nam bardzo sprawnie.
21 maja - środa
W nocy podobno "odwiedziło" nas stado zdziczałych psów, które mój towarzysz przegonił, ale całe to zdarzenie przespałem. O świcie poskładaliśmy namiot, spakowaliśmy plecaki i poszliśmy do monastyru. Brama była jeszcze zamknięta. W blasku porannego słońca stwierdziliśmy, że przy zabudowaniach było kilka, znacznie lepszych do biwakowania, miejsc aniżeli "zaoferowana" nam jaskinia, lecz teraz to nie miało już żadnego znaczenia.
Czekając na otwarcie bramy weszliśmy na sąsiednie wzgórze, w którym wykuto najstarszą część kompleksu - kaplicę świętego Grzegorza. Żeby się tam dostać, trzeba sforsować niską ale stromą i sypką skałę. Warto jednak pokusić się o tą odrobinę wysiłku, ponieważ miniaturowa kaplica "przyklejona" jest do skały niczym jaskółcze gniazdo. Wnętrza są puste ale pokryte resztkami polichromii. Z wyrw w ścianach i otworów okiennych roztacza się piękny widok na monastyr i dolinę. Przy podnoszeniu plecaka poczułem rwący ból w kręgosłupie. Minął równie szybko jak się pojawił, więc uznałem go jedynie za ostrzeżenie i zszedłem ze skały. Weszliśmy na teren monastyru. Jeszcze raz obeszliśmy go dookoła i obejrzeliśmy wnętrza, które teraz oświetlały promienie słońca, przenikające przez świetliki. Zrobiliśmy trochę zdjęć i z ociąganiem ruszyliśmy w drogę powrotną. Po półtoragodzinnym marszu dotarliśmy do przystanku autobusowego. Ponownie skorzystaliśmy z płynącej z pomnika wody, myjąc się i uzupełniając butelki. Do rynku dojechaliśmy tym samym, żółtym autobusem, z zamalowanymi szybami. W drodze trochę drzemałem lecz wysiadając w pełnym słońcu senność zniknęła bez śladu. Idąc w kierunku przystanku, z którego mieliśmy odjechać na dworzec autobusowy, przeszliśmy przez targ. Mnogość towarów może oszołomić. Zapachy owoców mieszały się z zapachami przypraw, pieczywa, ryb. Gwar kupujących i sprzedających utrudniał rozmowę. Wszystko to tworzyło niezapomniany klimat. U dwóch jowialnych Ormian kupiliśmy Lawasz - cienki jak papier placek, wielkości sporego obrusu. Rwaliśmy go rękoma i jedliśmy, mijając kolejne stragany. Kawałek dalej natrafiliśmy na piekarnię. Kupiliśmy tam dwa chlebki Szoti i poszliśmy na przystanek. Usiłowaliśmy się tam dowiedzieć, która marszrutka jedzie na "siewierny", ale odpowiedzi były sprzeczne. Kiedy tak staliśmy zdezorientowani, podszedł do nas starszy, brodaty pan i przyzwoitym angielskim zapytał w czym nam pomóc. Zanim przyjechała "zerówka", którą wskazał jako najlepszą, chwilę rozmawialiśmy. Do busa wsiedliśmy tylko dzięki determinacji i sile ramion naszego informatora. W ścisku dotarliśmy do znanego nam już dworca autobusowego. Kolejnym punktem podróży miało być miasto Sevan. Taksówkarze namolnie przekonywali nas do skorzystania z ich usług, ale wytrwale odmawialiśmy czekając na marszrutkę. W busie, który wkrótce podjechał było już sporo ludzi. Wcisnęliśmy się do środka i pojechaliśmy w wybranym kierunku. Droga wiodła przez góry, których ośnieżone szczyty niknęły w chmurach. Pogoda gwałtownie uległa zmianie. Deszcz wściekle tłukł o szyby pojazdu. Wyglądało to kiepsko ale kiedy dojeżdżaliśmy do celu, nadal było chłodno, lecz deszcz padał znacznie mniej intensywnie. Drogi w mieście przypominają szwajcarski ser. Już w trakcie jazdy ponownie odezwał się kręgosłup a przy wysiadaniu wiedziałem, że zlekceważony incydent może mieć poważne skutki. Weszliśmy pod wiatę. Czekając aż ustanie deszcz, na stojąco uzupełniałem zapiski. Kolega, widząc jak się krzywię z bólu, zabrał kilka moich rzeczy do swojego plecaka a później gorliwie pomagał mi go wkładać i zdejmować. Deszcz ustał a jeden z kierowców zainteresował się nami. Po chwili rozmowy wiedzieliśmy już jak dostać się do monastyru.
Problemem było to, że godziny odjazdów są dosyć płynne. Nasz informator towarzyszył nam aż do momentu kiedy sam musiał odjechać ale znalazł jakiegoś znajomego, którego zobowiązał do "zapakowania" nas do właściwego pojazdu. Istotnie, ów wskazał nam marszrutkę, którą dojechaliśmy do skrzyżowania, z którego widać było zielone wzgórze i brunatne budynki klasztorne odcinające się na tle gór i rozległego jeziora. Słońce wyszło z za chmur ale nadal było zimno i wiał bardzo silny wiatr. Kręgosłup bolał co raz bardziej. Nic nie mówiłem ale zacząłem się zastanawiać co zrobimy, kiedy zostanę całkowicie unieruchomiony. Wiedziałem, że dzięki ubezpieczeniu mogę liczyć na pomoc lekarską ale byłby to koniec wyprawy, nie tylko dla mnie. Sevanavank jest kompleksem klasztornym położonym niegdyś na wyspie a obecnie półwyspie, na północno-zachodnim brzegu z jeziora Sewan w Gegharkunik.
Pomaszerowaliśmy w kierunku wzgórza. Droga doprowadziła nas do zabudowań, które obchodząc z prawej strony natrafiliśmy na wycięte w zboczu schody. Wspinając się po nich mijaliśmy sprzedawców pamiątek, malarzy. W końcu dotarliśmy pod pierwszy kościół. Wokół było sporo ludzi. Widok na wzgórza i jezioro jest wspaniały. Wolno poszliśmy w stronę kolejnego obiektu a potem maleńkiego cmentarza. Za monastyrem zobaczyliśmy wąską ścieżkę prowadzącą w kierunku szczytu. Poszliśmy nią. Na wzgórzu były tylko ślady ruin i mocno wiało. Znaleźliśmy osłonięte miejsce i przez kilkanaście minut delektowaliśmy się widokiem. Potem bardzo wolno, ze względu na moje plecy, poszliśmy w dół robiąc kolejne zdjęcia. Doszliśmy do skrzyżowania, licząc na transport do Vanadzor. Niestety, nic nie jechało, natomiast staliśmy się obiektem zainteresowania taksówkarzy. Na nic się zdało odmawianie. Kolejni stawali obok licząc, że zmienimy zdanie. Pogoda znowu uległa zmianie. Wiał przenikliwy wiatr i pojawiły się kropelki deszczu. W końcu uznaliśmy, że o tej porze niczego nie "złapiemy" oprócz przeziębienia i poszliśmy szukać miejsca pod namiot. Wokół wzgórza rozłożyły się ośrodki kempingowe ale wszystkie jeszcze nie czynne. W jednym z nich właściciel zaoferował nam nocleg w kempingu lecz mimo zapewnień o bezinteresowności i życzliwości podał cenę, zbyt wysoką, jak na nasze wyobrażenie. Za miejsce pod namiot chciał niewiele mniej. Poszliśmy dalej. Dwoje sprzątających inny kemping najpierw chciało nas spławić ale po zapewnieniu, że rano znikniemy, zgodzili się na rozbicie namiotu. Kiedy doszło do negocjacji okazało się, że chcą tyle, ile w poprzednim miejscu, nie oferując nic, ponad placyk. Podziękowaliśmy i poszliśmy przed siebie. Ostatecznie rozstawiliśmy namiot „na dziko", w ładnym zakątku, między drogą a jakimiś ogródkami. Kiedy zapadł zmrok byliśmy już w środku. Chwilę później o tropik uderzyły pierwsze krople deszczu. W tle szumiały jadące szosą samochody, a co jakiś czas hałasowały pociągi towarowe.
22 maja - czwartek
W nocy, przy każdej zmianie pozycji przeszywał mnie paraliżujący ból w plecach. Rano nic się nie poprawiło, ale też nie pogorszyło, co przyjąłem z zadowoleniem. Wokół namiotu wszystko było mokre. Szybka toaleta i jeszcze szybsze śniadanie. Pozbieraliśmy swoje rzeczy i o siódmej byliśmy na szosie. Po piętnastu minutach na nasze machanie zatrzymała się duża ciężarówka z gruzem. Zanim do niej wsiedliśmy omówiliśmy z kierowcą warunki, bardzo dla nas korzystne - darmowy transport do Diligianu. Sasza, uśmiechnięty, prostolinijny chętnie podejmował każdy temat rozmowy, choć nie zawsze nasz rosyjski się pokrywał się z jego. Opowiadał o sobie, rodzinie i najbliższej okolicy. Z nieukrywaną dumą mówił o budowie, na którą wiózł gruz. Sterana ciężarówka mozolnie wspinała się pod stromą górę. Okolica stawała się z każdym kilometrem co raz bardziej górzysta. Długo wspinaliśmy aż do tunelu, który okazał się być długi i kręty. Od Saszy dowiedzieliśmy się, że jest stosunkowo nowy i znacznie skraca drogę. Stara prowadziła położoną wyżej przełęczą i zajmowała dodatkową godzinę jazdy. Kiedy wyjechaliśmy na zewnątrz droga zaczęła gwałtownie wić się i opadać. W "gruzowce" czuć było hamulce. Wolałem sobie nie wyobrażać skutków ich uszkodzenia. Wraz z pokonywaną drogą rosła temperatura. Towarzysząca szosie błotnista rzeka jest rwąca i agresywna. Pożegnaliśmy naszego kierowcę w centrum małego miasteczka, położonego pośród zalesionych, stromych gór. Natychmiast opadli nas taksówkarze ale nie byli zbyt natarczywi, natomiast chętnie udzielili informacji na temat transportu do Vanadzor`u. Czas do odjazdu autobusu wykorzystaliśmy na opłukanie się przy pomniku, z którego płynęła woda. Uzupełniliśmy też butelki, po czym wsiedliśmy do znanego nam już żółtego Mercedesa i chwilę potem znowu wspinaliśmy się nim pod górę. Odległość między miastami nie jest zbyt duża ale jazda trwała długo, ze względu na dużą różnicę wzniesień i kiepski stan nawierzchni. Dojechaliśmy w końcu do sporego miasta. Na dworcu autobusowym, tuż obok miejsca gdzie zatrzymał się Mercedes, stała marszrutka do Alaverdi. Chcieliśmy wsiąść, ale okazało się, że tutaj panują inne zwyczaje i obowiązują papierowe bilety, które trzeba kupić w kasie. Kiedy tam szliśmy marszrutka właśnie odjeżdżała. Następne połączenie mieliśmy w południe. Kupiliśmy bilety. Do odjazdu była prawie godzina, więc najpierw zjedliśmy kupione od "babuszki" bułki - jedną z ciasta francuskiego z kiełbaskami a drugą z "kartoszką". Obie tłustawe i ledwo letnie. Potem poszliśmy szukać poczty. Przeszliśmy spory kawałek zanim ją znaleźliśmy. W hallu stoi komputer z dostępem do Internetu. Usiadłem, licząc że wyślę kilka maili. Niestety, nie przewidziałem klawiatury z alfabetem armeńskim. Po kilku nieudanych próbach wpisania hasła dałem za wygraną. Wróciliśmy na dworzec. Przy naszym autobusie zaczepiła nas angielskojęzyczna, starsza turystka. Miała przewodnik po angielsku i nie mogła sobie poradzić ze zlokalizowaniem hotelu. Zaczepiłem jakiegoś miejscowego i to co on powiedział po rosyjsku, przetłumaczyłem na angielski. Przed rozstaniem zapytaliśmy skąd przyjechała. Okazało się, że z RPA. Na zdziwienie nie było zbyt wiele czasu. Życzyliśmy sobie powodzenia i wsiedliśmy do autobusu, który wkrótce ruszył w drogę. Znowu kluczyliśmy między stromymi wzniesieniami. Kierowca jechał brawurowo. Bus przypominał swoich odpowiedników z Ameryki Łacińskiej, bo oprócz pasażerów wiózł wózki, ziemniaki, jakieś paczki, mąkę. Energiczna jazda spowodowała, że wszystko to rozjechało się po podłodze, znacznie zmniejszając i tak niewielki komfort jazdy. Drodze znowu towarzyszyła rzeka. Zadziwiająco szeroka a przy tym bardzo wartka i jak inne błotnista. Wysiadaliśmy z lekka obolali. Natychmiast zainteresowali się nami taksówkarze. Kilku zniechęciliśmy, ale Garik, krągły czterdziestoparolatek był wytrwały. Oferował wszystko: transport, zwiedzanie, nocleg. Znowu pogoda się psuła a teren nie wyglądała na nadający się pod namiot. Ze względu na moje kłopoty z kręgosłupem i rychłe przekroczenie granicy postanowiliśmy, w miarę możliwości, zakwaterować się tam, gdzie będzie łóżko i ciepła woda. Oba klasztory, które nas tutaj przywiodły, ulokowane są wysoko, bez możliwości dojazdu marszrutką, więc rozpoczęliśmy negocjacje z Garikiem. Po ich pozytywnym zakończeniu wsiedliśmy do starszawego Mercedesa i pojechaliśmy. Widoki po drodze bajeczne. Szkoda, że było deszczowo, ale na to nikt z nas nie miała wpływu. Na miejscu kierowca nie zostawił nam zbyt wiele czasu więc musieliśmy się zwijać, a nie było to takie proste, bo obiekt jest całkiem spory. Haghpat - kompleks klasztorny z X-XIII w. założony został za panowania króla Aszota III, w latach 952-977.
Otoczony jest murem, składa się m.in. z czterech cerkwi, biblioteki oraz licznych płaskorzeźbionych płyt kamiennych, zwanych chaczkarami. Największą świątynią w kompleksie jest Nyszan, w której wnętrzu zachowały się freski z XIII w., a fasadę zdobi rzeźbiarska dekoracja. Miejscowe skryptorium i biblioteka odgrywały ważną rolę w ówczesnej kulturze. W zbiorach bibliotecznych zachowały się cenne zabytki piśmiennictwa oraz sztuki iluminatorskiej, m.in. tzw. ewangeliarz z Haghpat, zawierający scenę wjazdu Jezusa do Jerozolimy, z wyjątkowo realistycznie przedstawionym wyglądem miasta i jego mieszkańców. W 1996 Haghpat został wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO (w 2000 wpis został rozszerzony o pobliski zespół klasztorny w Sanahin).
Po powrocie do samochodu zastanawialiśmy się, co dalej robić. Kierowca zasypywał nas propozycjami: dalsze zwiedzanie, nocleg w hostelu, jazda do granicy. Ciężko nam było podjąć sensowną decyzję. Trochę przymuszony odbyłem telefoniczną rozmowę z menedżerką pensjonatu "Iris", z której jednak niewiele wynikło. Ostatecznie postanowiliśmy jechać do drugiego monastyru a potem zdecydować co dalej.
Klasztor Sanahin został założony w X wieku w prowincji Lori. Nazwa dosłownie tłumaczy się jako "ten jest starszy od tego jednego", prawdopodobnie odnosząc się do klasztoru Haghpat . Dwie wsie i ich klasztory są podobne pod wieloma względami, a leżą na przeciwległych wzgórzach, rozciętych głęboką doliną, utworzoną przez dopływy płynącej do Debed rzeki.
Tak jak Haghpat, Sanahin jest odwiedzany przez coraz większą liczbę turystów, ze względu na niedawne umieszczenie obu na liście zabytków UNESCO. Kompleks należący do Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego szczyci się licznymi Khachkars (kamienie z wyszukanymi rytami, przedstawiającymi krzyż) i grobowcami biskupów.
Obeszliśmy stareńki monastyr jednocześnie rozważając różne opcje noclegu. Stanęło na tym, że zobaczymy pensjonat, do którego dzwoniłem, a który okazał się być czymś w rodzaju gospodarstwa agroturystycznego. Menedżerka Irina, tak naprawdę jest współwłaścicielką, kierowniczką, sprzątaczką i kucharką. Cena za osobę nie byłą wygórowana, więc zostaliśmy. Garik nie zamierzał jednak tak łatwo nas wypuścić z rąk. Koniecznie chciał kontynuować "znajomość" następnego dnia. Wzięliśmy od niego telefon i obiecaliśmy zadzwonić, ale kiedy wychodził usłyszeliśmy jak informuje Irinę, że tak czy owak przyjedzie po nas. Pokoik oddany nam do dyspozycji był mały i schludny. Łazienka też nie duża z toaletą i płynącą z kranu ciepłą wodą, a niczego więcej nie oczekiwaliśmy. Skwapliwie skorzystaliśmy z prysznica - pierwszy raz od opuszczenia Kutaisi. Podłączyliśmy wszystkie ładowarki i rozpakowaliśmy plecaki. Zasmoloną w jaskini menażkę, nie bez wysiłku, ale z pełnym sukcesem doprowadziłem do porządku. Z rozpędu zrobiliśmy też pranie i choć bez większych szans na wysuszenie, powiesiliśmy je na zewnątrz. Wprawdzie w pokoju nie było czajnika. Na naszą prośbę mąż Iriny przyniósł nam wrzątek, którym zalaliśmy kus-kus. Do szczęścia brakowało nam jeszcze ormiańskiego, domowego wina. Kupiliśmy go od gospodarzy lecz okazało się być wyjątkowo podłe. Pensjonat reklamował się dostępem do Wi-Fi. Istotnie, po uzyskaniu hasła, połączyłem się z siecią, dzięki czemu mogłem zasygnalizować światu gdzie jesteśmy i odebrać zalegającą w skrzynce pocztę. Tak więc tym razem kładliśmy się spać czyści, najedzeni i zadowoleni.
23 maja - piątek (tydzień od wyjazdu)
Wstaliśmy wcześnie i zaczęliśmy się pakować. Godzinę później, wszystko co miało być w plecakach, tam się znalazło. Naszych gospodarzy nigdzie nie było widać, a my potrzebowaliśmy trochę wrzątku, żeby zrobić śniadanie. Próba dostukania się do drzwi zakończyła się fiaskiem. Na szczęście wracając do pokoju zobaczyłem gospodarza palącego na balkonie i poprosiłem o czajnik. Zalaliśmy kaszkę i zjedliśmy ją, jak para niemowląt, dla których zresztą była przeznaczona. Oddając czajnik zapłaciliśmy umówioną kwotę a następnie ustaliliśmy strategię dalszej podróży. Irina zatelefonowała do kierowcy busa, którym mieliśmy jechać do Tbilisi, żeby ów oddzwonił, kiedy będzie się zbliżał. Czekaliśmy dosyć długo, w końcu dostaliśmy sygnał do wymarszu. Stawiliśmy się w wyznaczonym punkcie na szosie, a chwilę później przyjechał mikrobus. Kierowca upchnął nasze plecaki za ostatnimi fotelami, a nas wewnątrz pojazdu. Jadąc do granicy mijaliśmy kolejne, pięknie położone miejscowości, ale wszystkie z piętnem sieroctwa po Sojuzie. Tuż przed granicą, w kantorze pozbyliśmy się wszystkich Dramów, zamieniając je na 21 Lari. Kawałek dalej wysiedliśmy z pojazdu i pojedynczo przemaszerowaliśmy z paszportem w ręku przed pogranicznikami Armenii. Odprawa gruzińska już nie była tak symboliczna. Przypominała, podobnie jak terminal, port lotniczy a nie górskie przejście drogowe.
Gruzja w tym rejonie ma wyraźnie charakter rolniczy. Szerokie doliny pokryte są uprawami a przy drogach stoją pojedynczo i grupkami drobni sprzedawcy, oferując głównie pomidory i ogórki. Kilkanaście kilometrów przed Tbilisi kierowca zatrzymał się przy jednym ze straganów i część pasażerów wysiadła, żeby kupić jarzyny. Kilkanaście minut później wysadzono nas na dużym dworcu autobusowym. Jak zwykle natychmiast podeszli do nas taksówkarze oferując pomoc. Mieliśmy zapisany adres hostelu dziewczyny z samolotu, lecz ani jego nazwa ani adres niewiele mówiły naszym rozmówcom. Niemniej jednak gotowi byli nas tam wieźć za 45 GL. Cena była wysoka a fakt, że podano ją nie wiedząc gdzie mieści się hostel, budził niepokój. Na szczęście mieliśmy również numery telefonów Właścicieli Opera Hostel. Tęgawy kierowca przepychając się przed drobnego, z którym zaczęliśmy rozmowę, zabrał mu telefon i wystukał najpierw jeden a potem drugi numer. Stwierdził, że nikt nie odpowiada, więc ponowił swoją propozycję. Wiedzieliśmy już, że "co nagle to po diable" i przejęliśmy inicjatywę. Korzystając ze swojego telefonu połączyliśmy się z Kubą - współwłaścicielem hostelu, który określił nam właściwy sposób dojazdu a przy okazji powiedział, że taksówką to może kosztować najwyżej 15GL. Przekazaliśmy tą informację kierowcy a ten natychmiast zgodził się nas zawieźć za taką kwotę. Opera Hostel nie jest łatwo znaleźć. Po drodze kilkakrotnie trzeba było jeszcze pytać o drogę, ale w końcu dotarliśmy przed spory budynek, na peryferyjnej, ledwo utwardzonej ulicy. Przed wejściem zobaczyliśmy naszą znajomą w trakcie odbierania jakiejś dostawy. Zostaliśmy bardzo mile przyjęci. Pokazano nam cały obiekt i zaproponowano różne warianty zakwaterowania. Zdecydowaliśmy się na namiot w ogrodzie, bo miejsce było ustronne, zadaszone i wyposażone w różne sprzęty kempingowe, a cena o połowę niższa od łóżka w 6-cio osobowym pokoju. Zostawiliśmy w biurze plecaki i poszliśmy zwiedzać miasto. Zgodnie z sugestiami kupiłem kartę do metra. Podjechaliśmy na stare miasto i wysiedliśmy na stacji Awlabari. Po wydostaniu się spod ziemi oczom naszym ukazała się niezwykła panorama miasta. Nad całością dominuje olbrzymia katedra Św. Trójcy i tam też poszliśmy. Budowę soboru rozpoczęto w 1995 z zamiarem uczczenia 2000-lecia chrześcijaństwa. Później budowę przerwano z powodów ekonomicznych, ale w 2000 wznowiono ją. 25 grudnia 2002 roku, w dzień 25-lecia intronizacji patriarchy Gruzji Eliasza II, w budującym się soborze odprawiono pierwsze nabożeństwo. 23 listopada 2004 roku, w dzień wspomnienia liturgicznego św. Jerzego (w tradycji prawosławnej), Katolikos-Patriacha Gruzji Eliasz II dokonał uroczystej konsekracji soboru, nadając mu wezwanie Świętej Trójcy.
Sobór w Tbilisi jest jedną z największych świątyń prawosławnych na świecie. Ma wysokość 68 m (nie licząc krzyża na kopule). Wymiary na osi wschód-zachód – 77 m a na osi północ-południe 65 m. Powierzchnia świątyni wynosi 5000 m2. Wewnątrz soboru znajduje się 11 ołtarzy.
Gigantyczny obiekt robi wrażenie swoim ogromem ale daleko mu do uroku małych, zabytkowych kościołów, które mieliśmy już okazję oglądać. Wprost stamtąd weszliśmy w uliczki przylegające do soboru. Stara, nieremontowana zabudowa jest najczęściej w stanie grożącym zawaleniem. Przegniłe belkowanie, załamane i pozbawione części poszycia dachy, nadal służą jako ludzkie siedziby. Miejscami widoki przywodzą na myśl slamsy a nie stołeczną starówkę. Poszliśmy też na pobliski targ i targując kupiliśmy litr domowego wina, chlebek Szoti i pomidory. Kierując się wskazówkami przewodnika doszliśmy do małego ormiańskiego kościoła św. Dawida i rozłożyliśmy wiktuały na pobliskiej ławeczce. Korzystając z "poidełka" umyliśmy pomidory i przystąpiliśmy do konsumpcji. Wino było wyśmienite i tak, jak zapewniała nas "babuszka", był to „nastajaszczij” sok z wyjątkowo aromatycznych winogron. W trakcie jedzenia zachmurzyło się i zaczął padać drobny deszcz. Pozbieraliśmy nasze rzeczy i weszliśmy do kościoła. Wnętrze było przybrane na biało i wszystko wskazywało, że obecni tam ludzie czekają na jakąś uroczystość. Istotnie, po chwili, pod srogim wzrokiem kapłana uformowała się swoista procesja, z młodą parą na czele. Rozpoczęła się ceremonia. Głos prowadzącego był dojmujący. Robiliśmy zdjęcia a ja, korzystając z telefonu, nagrałem kilkuminutowy fragment ceremonii. Pod sam koniec dyskretnie wyszliśmy na zewnątrz. W pobliżu pałacu prezydenta przeszliśmy przez plac, a następnie tzw. "podpaską" (Most Pokoju) przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki Mtkwari. Kilkaset metrów dalej, po lewej stronie stoi prawosławna katedra Sioni z VI-VII w. która jest miejscem przechowywania relikwii świętej Nino - jej krzyża. W cerkwi rozbrzmiewał kobiecy chór. Byłem pewien, że to nagranie, ale po chwili zobaczyłem niepozorną grupkę kobiet, śpiewających na głosy do mikrofonów. Byłem zaskoczony skromnością chórku i urodą śpiewanej pieśni. Jedna z kobiet pogroziła mi palcem widząc wycelowany w nią aparat. Gestem poprosiłem o zgodę na zrobienie zdjęcia, a kiedy ta z rezygnacją machnęła ręka, nacisnąłem migawkę. Już wcześniej usiłowałem nagrać odgłosy na komórkę, ale teraz koniecznie chciałem utrwalić choćby fragment śpiewanej pieśni. Nagranie było słabej jakości, ale miałem nadzieję, że uda się je wzmocnić. Po wyjściu ponownie przeszliśmy rzekę mostem Metechi i poszliśmy do kościoła o tej samej nazwie, usytuowanego na stromej skarpie, który powstał na podwalinach innego z V w. Kolejny raz przeszliśmy rzekę, tym razem w miejscu, gdzie tureccy najeźdźcy zmuszali Gruzinów do zmiany wiary a opornych zabijali. Pnąc się stromo pod górę i weszliśmy na teren twierdzy Nairkali, z której roztacza się wspaniały widok na rzekę i starówkę. W blasku chylącego się ku zachodowi słońca napawaliśmy oczy urodą miejsca. W centrum twierdzy z IV w. stoi odrestaurowany kościół św. Mikołaja. Ociągając się zeszliśmy w dół, kierując się w stronę widocznego minaretu, który formą przywodzi na myśl takie budowle w Pakistanie lub Indiach. W ten sposób trafiliśmy na hamam i meczet z osiemnastego wieku. Chodziliśmy do zmroku. Następnie, korzystając z metra, wróciliśmy do "naszej" dzielnicy i z lekka plącząc się po okolicy i pytając o drogę wróciliśmy do hostelu. Rozbiliśmy namiot przestawiając ogrodowe meble i ...żółwie. Korzystając ze wskazanej nam łazienki w suterynie budynku umyliśmy się i zasiedliśmy do kolacji, na którą złożyły się pozostałości wina, Szoti i kupiony ser. Noc była gwieździsta i ciepła.
16 maja 2014 (piątek)
Wstałem po 5-tej. Deszcz zacinał jak w listopadzie. Bilet kupiłem poprzedniego dnia więc posiedziałem chwilę w hall`u a potem poszedłem na peron. Ludzie chronili się przed deszczem pod zadaszeniami ale było to mało skuteczne. Megafon zaskrzeczał, ale zamiast zapowiedzi pociągu usłyszałem informację o opóźnieniu. Trochę się zmartwiłem, bo na przesiadkę miałem mało czasu. Kiedy w końcu wsiadłem do wagonu, zapytałem konduktora o szanse na punktualny dojazd, a ten mnie uspokoił, że nawet jeśli będzie poślizg, to zadzwoni i "przytrzyma" odjazd InterCity. W Katowicach, na sąsiednim torze stał pociąg do Gdyni przez Warszawę. Sądząc, że to nasz, nerwowo rozglądałem się za moim towarzyszem podróży. Usłyszałem dzwonek telefonu, w słuchawce odezwał się kolega. Jego pociąg też miał opóźnienie. Kilkanaście minut później wtoczył się właściwy skład. Namierzyliśmy się telefonicznie i rozpoczęliśmy wspólną wyprawę. Byłem skostniały z zimna, ale pomału odzyskiwałem właściwą temperaturę. Droga do Warszawy upłynęła nam na pogawędkach przerywanych drzemkami. Zmieniliśmy peron po 20-tu minutach jazdy wysiedliśmy na Okęciu. Kiedy trafiliśmy na halę odlotów odnaleźliśmy właściwy punkt odprawy, zapakowaliśmy plecaki do worków i po odstaniu w kolejce oddaliśmy je obsłudze. Do odlotu było sporo czasu więc usiedliśmy na ławce na poziomie zerowym. Wyciągneliśmy kanapki. W trakcie jedzenia odniosłem wrażenie, że wywołano moje nazwisko. Komunikat nie został powtórzony, ale już przy zdawaniu plecaka spodziewałem się kłopotów związanych z nabojami gazowymi, które sądząc po piktogramach, były na liście zakazanych przedmiotów. W informacji potwierdzono, że taki komunikat miał miejsce, ale nikt nie umiał powiedzieć kto go zlecił. Najpierw poszedłem do "strefy bezpieczeństwa", potem ponownie do informacji. Ostatecznie dotarłem do punktu z bagażami ponad formatowymi, gdzie również nic nie wiedziano. Miałem już odejść, kiedy z drzwi obok wyszedł mężczyzna w uniformie i gumowych rękawiczkach. Znał sprawę. Tak jak przypuszczałem chodziło o nasz gaz do kuchenki. Bez cienia pretensji wytłumaczył konieczność usunięcia go z bagażu. Kiedy to zrobiłem ponownie prześwietlił plecak i skierował go taśmociągiem we właściwe miejsce. Przeszliśmy kontrolę, ze wszystkimi jej rygorami i poszliśmy do poczekalni. Kiedy wyświetlono nasz lot, dopełniliśmy formalności i poszliśmy do autobusu. Współpasażerowie byli w większości młodzi a niektórzy, już podpici. Miejsca były nienumerowane, więc usiedliśmy na pierwszych wolnych w okolicach skrzydła. Obok nas usiadła młoda kobieta, która - jak się później okazało - jest Gruzinką i razem z mężem, Polakiem prowadzą hostel w Tbilisi. Moja sąsiadka od początku lotu była nagabywana przez podpite towarzystwo ale odpowiadała na wszelkie pytania z niesłabnącym uśmiechem na ustach. Przysłuchując się rozmowie robiłem notatki, a kiedy na moment dano jej spokój sam zapytałem o interesujące mnie rzeczy. Zanotowałem też numery telefonów i adres hostelu. Lot przez Rumunię i Turcję trwał dwie godziny, ale ze względu na przesunięcie czasu, w Kutaisi była już 22:00 i panowały egipskie ciemności. Odprawa i odbiór bagażu zajęły sporo czasu. Kiedy mieliśmy to już za sobą poszliśmy szukać znajomej przyjaciela. Tak jak napisała w mailu, była w punkcie sprzedaży biletów autobusowych. W. przywitał się i wręczył jej "Krówki" o których była mowa w ich korespondencji. Dziewczyna przedstawiła nam swojego męża i oboje zapewnili, że dowiozą nas do hostelu a nazajutrz udzielą wszelkich informacji i pomocy. Niestety, w tłumie zgubiliśmy go i trzeba było wrócić do hall`u. Pani oświadczyła, że małżonek zapewne pojechał z innymi, ale pokazała nam Gruzina, który miał o nas zadbać. Wyszliśmy przed terminal i zgodnie z zaleceniem czekaliśmy na transport. Niestety, Gruzin też się gdzieś zawieruszył, a my co chwila byliśmy nagabywani przez liczne grono kierowców oferujących transport. Godzinę później znany nam mężczyzna pojawił się i nieśpiesznie podprowadził nas do samochodu, w którym siedziała grupka zdezorientowanych Polaków. Powiedział, że kierowca odwiezie ich na dworzec, a potem podrzuci nas do hostelu. Wjechaliśmy w mrok. Droga wydawała się bardzo długa. W końcu dojechaliśmy do miasta. Kierowca wskazał na stojące autobusy i powiedział, że jesteśmy na dworcu. Naszym współpasażerom chodziło jednak o kolej, ale nie mówili po rosyjsku, więc wytłumaczyłem kierowcy w czym problem. Pojechaliśmy dalej. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy pod właściwy dworzec. We dwóch pojechaliśmy dalej. Znowu jechaliśmy bardzo długo. Odniosłem wrażenie, że kierowca nie zna drogi. Upewniłem się co do tego, kiedy wypytywał przechodniów. Wjechaliśmy na jakieś wzgórze, gdzie kierowca przystanął, żeby po raz kolejny zapytać o drogę. Wyglądało to groteskowo. Czas płynął a my nadal siedzieliśmy w samochodzie. W końcu zatrzymał się przed słabo oświetlonym budynkiem i powiedział, że jesteśmy na miejscu. Nic na to nie wskazywało, ale zabraliśmy plecaki i poszliśmy w stronę wejścia. Przy schodach siedział jakiś brzuchaty jegomość. Istotnie, był to hostel, ale nie zgadzała się ani nazwa ani adres. Podane przez nas dane nic mu nie mówiły, lecz zadeklarował, że za niewielką opłatę dowie się i nas tam zawiezie. Obawiając się, że znowu objedziemy całe miasto, podziękowaliśmy mu i wyszliśmy na ulicę. Teraz to my wypytywaliśmy przechodniów i sklepikarzy. W końcu ktoś nam powiedział jak dojść do ulicy Gorkiego. Po 15-tu minutach marszu znaleźliśmy ją i hostel przed którym stał...mąż pani z lotniska. Na nasze pretensje odpowiedziała z uśmiechem, że wiozący nas kierowca jest nowy i dostanie "ochrzan" a my, w ramach przeprosin, po piwie. Zaprowadził nas do 6-cio osobowego, ale bardzo obszernego pokoju i wyszedł. Nigdy więcej go nie widzieliśmy.
17 maja 2014 (sobota)
Było dobrze po północy więc rozpakowaliśmy plecaki, umyliśmy się (w bardzo dobrze wyposażonej łazience) i położyliśmy się spać. Budziłem się kilkakrotnie, w końcu wstałem o 6-tej czasu miejscowego (czyli 4-tej polskiego). Oprócz nas w pokoju był jeszcze jeden chłopak. Założyłem, że to Słowak, o którym wspomniał poprzedniego wieczora właściciel, ale na moje "ahoj", tylko się skrzywił i przewrócił na drugi bok. Chwilę potem pojawił się trzydziestolatek w mocno wygniecionym garniturze. Zapytał czy jest wolne łóżko i poszedł się umyć. Korzystając z kuchni hostelu zalałem "mleczny start" wrzątkiem. Dołączył do nas ów przybysz. Powiedział, że jest właścicielem biura turystycznego i od 2 lat oprowadza turystów po Gruzji. Jego ostatnia grupa nie odleciała do Polski ma problem jak im zagospodarować czas. Skorzystaliśmy z okazji i dzieląc się kaszką wypytywaliśmy o miejscowe warunki i kierunki zwiedzania. Tomek był bardzo rozmowny. Obiecał nam, że wieczorem przyniesie mapy i zasugeruje dalszą marszrutę, bo nasz plan wygląda raczej nierealnie. Po śniadaniu posprzątaliśmy z grubsza nasze rzeczy, wywiesiliśmy pranie i z małymi plecakami poszliśmy się rozejrzeć po okolicy. Na początku chcieliśmy kupić karty do telefonów i zdobyć mapy z punktu informacji turystycznej. Dotarcie do miasta okazało się proste, ale znalezienie czegokolwiek w nim już nie. Każdy zagadnięty udzielała chętnie informacji, niestety sprzecznych z poprzednikiem. Wymieniliśmy w kantorze pieniądze i klucząc natrafiliśmy na salon Beeline – lokalnego operatora telefonicznego. Niestety, w sobotę salon otwierano dopiero o 10-tej więc poszliśmy dalej. Znaleźliśmy postój marszrutek do Gelati, które było na naszej "top liście". Przed chwilą odjechała jedna z nich a następna miała "adprawljenie" o 11-tej. Wróciliśmy parkiem w okolice salonu i usiedliśmy na ławce. Chwilę po tym przysiadła się do nas staruszka. Ze zdziwieniem zauważyłem, że robi w naszą stronę znaki krzyża i coś mruczy po gruzińsku. Zapytałem o co chodzi a ona odparła, że nas błogosławi. Chwilę później przysunęła się bliżej i zaczęła opowiadać o sobie. Smutne, sieroce dzieciństwo, szkoła, studia w instytucie chemii i praca dydaktyczna w tymże do teraz. Nie wyglądała na wykładowcę uniwersyteckiego, ale tu nic nie wyglądało na to, czym jest. Posiedzieliśmy razem do otwarcia salonu a potem poszliśmy załatwić karty. Obsługa mówi dobrze po angielsku więc wytłumaczyłem, o co nam chodzi i po pokazaniu paszportów i wpłacie po drobnej kaucji dostaliśmy gruzińskie numery. Równie symboliczna kwota doładowała je, pozwalając na rozmowy miejscowe i SMS-y do kraju. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy wróciliśmy na postój marszrutek. Wsiedliśmy już do pełnego pojazdu a za nami weszło jeszcze kilka dodatkowych osób. Stłoczeni ruszyliśmy w drogę. Dwanaście kilometrów dzielące nas od Gelati pokonywaliśmy dosyć długo, po bardzo krętej i stromej drodze. Za drzewami pojawiły się charakterystyczne dachy.
Monastyr został ufundowany w 1106 przez króla Dawida IV Budowniczego (1089-1125). Legenda mówi, że król osobiście brał udział w jego budowie. Po śmierci został tu pochowany. Przez długi czas monastyr był jednym z głównych kulturalnych i intelektualnych ośrodków w Gruzji. Znajdowała się w nim Akademia, która skupiała największych gruzińskich naukowców, teologów i filozofów. Wielu z nich działało wcześniej w różnych prawosławnych monasterach poza granicami (między innymi w Konstantynopolu). Wśród nich byli m.in. Petritsi i Arsen Ikaltoeli. Z powodu rozległej i wszechstronnej działalności Akademii Gelati, współcześni jej ludzie nazywali ją „nowa Grecja” lub „drugie Athos”. Do dzisiejszych czasów w monastyrze przetrwało wiele fresków i manuskryptów pochodzących z XII-XVII w. W 1994 Monastyr Gelati został, razem z Katedrą Bagrati w Kutaisi, wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Rozległy zespół klasztorny wybudowano na skalnej półce w połowie góry. Powyżej pasło się stado krów, skutecznie przeszkadzając w robieniu zdjęć. Przez ponad godzinę zwiedzaliśmy wszystkie obiekty kompleksu, ciesząc się widokami.
Niedaleko, bo jakieś 5 km dalej, ulokowany jest mniejszy ale równie cenny zespół sakralny - Motsametta. Również pod egidą UNESCO.
Jest to niewielki klasztor, malowniczo usytuowany na szczycie klifu, powyżej zakola Rzeki Tskhaltsiteli (Czerwonej). Nie chciało się nam czekać na marszrutkę, więc ruszyliśmy piechotą wzbudzając zdziwienie miejscowych. Szliśmy na skróty, ale okazało się to niezbyt szczęśliwym rozwiązaniem, więc wróciliśmy na szosę. Po chwili zatrzymał się zdezolowany samochód i starszy pan zaproponował nam podwiezienie. Przezornie zapytałem o cenę, ale ten tylko się obruszył. W środku siedział kilkuletni chłopak. Podjechaliśmy jakieś dwa kilometry po czym kierowca zatrzymał się i powiedział, że skręca, ale mamy już niedaleko. Podziękowaliśmy i poszliśmy we wskazanym kierunku. Najpierw drogą, potem ścieżką, w końcu torami zawieszonymi nad rzeką. Chwilę później zobaczyliśmy autobusy i bramkę za którą jest ścieżka do klasztoru. W urokliwym wnętrzu odbywała się jakaś ceremonia. Wchodzący kupowali świece i zapalali je w sobie znanej intencji. Po wyjściu na parking okazało się, że nie mamy żadnego transportu do miasta, więc poszliśmy drogą w kierunku skrzyżowania licząc na jakąś okazję. Chwilę potem zagadnął nas taksówkarz. Uzgodniliśmy cenę i pojechaliśmy do Kutaisi. Było zbyt wcześnie, żeby wracać do hostelu, więc zaczęliśmy wypytywać o rezerwat Sataplia. Niestety, do najchętniej odwiedzanej jaskini już nic nie jechało, ale dowiedzieliśmy się od starszego jegomościa, że możemy "łamańcem" przedostać się pod jaskinię Prometeusza - drugą co do wielkości i urody jaskinię w rezerwacie. Znaleźliśmy odpowiednią marszrutkę i pojechaliśmy. W Skaltube miał być autobus, ale nie było wystarczająco dużo chętnych i go odwołano. Mieliśmy wracać, kiedy czekający na ten sam autobus muzyk zaproponował nam wspólne wynajęcie taksówki. Przystaliśmy na to i po chwili jechaliśmy dalej. Na miejscu kupiliśmy bilety i weszliśmy do środka z grupą Rosjan. Młody przewodnik mówił po rosyjsku, a dla nas po angielsku. Jaskinia jest bardzo rozległa, długa na 1400 m i malownicza, choć miejscami podświetlenie ociera się o kicz. Wyjście jest kilkaset metrów od wejścia, do którego dowieziono nas busem. Niestety, publiczny transport do Skaltube czy Kutaisi o tej porze był nierealny. Poszliśmy drogą, licząc na szczęśliwy traf. Po przejściu około kilometra zobaczyliśmy samochód-betoniarkę, z której kierowca wylewał resztki betonu i wodę wprost na trawnik. Zażartowałem, że może nas zabierze a kolega, bez chwili namysłu podszedł do kierowcy. Najwyraźniej go przekonał, bo kiwnął na mnie i wgramoliliśmy się do pojazdu. Wygodnie w nim nie było, miał tylko dwa siedzenia ale nie mogliśmy grymasić. W Skaltube, gdzie mieliśmy wysiąść okazało się, że kierowca jedzie do Kutaisi, więc pojechaliśmy z nim dalej, tłukąc się po strasznych wertepach. Wysiedliśmy na peryferiach miasta i poszliśmy w kierunku, który uznaliśmy za właściwy. Mój plan miasta niestety nie obejmował tego miejsca, więc zapytaliśmy o drogę młodego chłopaka, który szedł z przeciwnej strony. Ten, bez słowa, machnął ręką i poszedł z nami. Myślałem, że chce nam pokazać jakieś pobliskie skrzyżowanie, ale on dziarsko szedł przed siebie a my za nim. Po kilkunastu minutach zobaczyłem znajome okolice więc podziękowałem przewodnikowi, a ten kiwnął głową i zawrócił. W okolicy Czerwonego Mostu natrafiliśmy na grupkę muzykujących mężczyzn. Potem wspięliśmy się kamienistą drogą, którą rano schodziliśmy. Na wzniesieniu postanowiliśmy jeszcze zwiedzić widoczne z daleka kościoły. Jeden był zamknięty, ale drugi, pięknie położony, okazał się być cennym zabytkiem - katedrą Bagrati.
Znajduje się ona na szczycie wzgórza Uk’imerioni nad rzeką Rioni. Została zbudowana na początku XI wieku za panowania króla Bagrata III (od niego wzięła swoją nazwę). Na północnej ścianie znajduje się inskrypcja, która mówi że budowę świątyni zakończono w 1003 roku.
Ze wzgórza roztaczała się piękny widok na miasto z dziesiątkami innych kościołów. Wraz z zachodzącym słońcem wróciliśmy do hostelu. Wykąpaliśmy się, przepraliśmy rzeczy i zrobiliśmy sobie jedzenie.
18 maja 2014 - niedziela
Wstaliśmy o 6-tej. Przy śniadaniu dołączył do nas Tomek przepraszając za nocne hałasy. Tak jak obiecał poprzedniego dnia, obszernie opisywał miejsca, które powinniśmy zobaczyć. Krytycznie odniósł się do naszego planu wyjazdu do Użguli. Wprawdzie miejsce uważał za godne zobaczenia, ale stwierdził, że jeśli chcemy pokonać trasę przez Armenię to jadąc na północ stracimy zbyt wiele czasu. Spakowaliśmy plecaki, zapłaciliśmy jakiemuś Gruzinowi za nocleg (właściciel się nie pokazał) i wyruszyliśmy w drogę. Najpierw marszrutką dojechaliśmy do dworca, który mieści się na tyłach placu budowy. Tam znaleźliśmy autobus do Chaszuri, gdzie mieliśmy się przesiąść. Pogoda, początkowo słoneczna, gwałtownie się popsuła. Na szczęście, kiedy się przesiadaliśmy przestało padać. Z mapy wynikało, że pojedziemy przez Borżomi. Zastanawialiśmy się, czy tam nie wysiąść, bo w okolicy było kilka ciekawych obiektów do zwiedzenia, ale pogoda nadal była kiepska. Wjechaliśmy w góry i co chwila przechodziła fala deszczu. Po godzinie jazdy kierowca oświadczył, że jesteśmy na miejscu. Byłem pewien, że to Borżomi a zapłaciliśmy do Achalciche więc usiłowałem odzyskać nadpłatę. Do dyskusji włączył się taksówkarz i wówczas okazało się, że jesteśmy w Achalciche. Byliśmy trochę zdezorientowani bo zakładaliśmy, że przyjedziemy trochę później i zadbamy jedynie o miejsce na rozbicie namiotu. Mogliśmy też od razu jechać do Armenii, bo obok stał bus do Gyumri ale postanowiliśmy zostać. Taksówkarz zaproponował nam, że za 50 GL zawiezie nas do Wardzi a po drodze pokaże kilka innych ciekawych miejsc. Przyjaciel oponował lecz ja, może trochę pochopnie, przekonałem go i już po chwili ładowaliśmy plecaki do starego Moskwicza. Michno, bo tak miał na imię nasz kierowca, okazał się niezwykle interesującą postacią. Sześćdziesięcioletni Ormianin, absolwent instytutu gospodarstwa rolnego, specjalista od drobiu, a prywatnie miłośnik kabały, lingwista i mistyk. Żona także Ormianka, dzieci w Rosji. Przez całą drogę barwnie dowodził wyższości Ormian i powiązań wszystkich języków z armeńskim. Był bardzo przekonywujący. Kiedy przeszliśmy na politykę, okazało się, że jest zwolennikiem Putina i wielkomocarstwowej Rosji. Być może z jego punktu widzenia było w tym sporo racji, ale generalnie trudno było się z nim zgodzić. Kilkukrotnie się zatrzymywał, popisując się wiedzą. Najpierw zrobiliśmy zdjęcia w ładnym zakątku wśród skał, potem w bardzo starej winnicy, którą w czasach radzieckich zdewastowano a teraz przywraca się do życia. Tam też Michno przyznał się, do swoich objawień. Mówił o tym z taką pasją i przekonaniem, że trudno było mu nie wierzyć. Następny postój zaplanował pod twierdzą Chertwisi - dwunastowiecznym zamku Carycy Tamary.
Jest to jedna z najstarszych fortyfikacji w regionie Samcche-Dżawachetia w południowej Gruzji. Budowę twierdzy rozpoczęto w II wieku przed naszą erą. Kościół na jej terenie powstał w 985 roku, a obecny kształt uzyskał po przebudowach w 1354 r. Jak głosi legenda Chertwisi została zniszczona przez Aleksandra Macedońskiego. W X i XI w. był to jeden z najważniejszych ośrodków Samcche-Dżawachetia. Chertwisi w XIII w. zniszczyli Mongołowie, swoje poprzednie znaczenie odzyskało dopiero w XV w. W XVI w. południową Gruzję najechali Turcy, Chertwisi przez trzy stulecia było pod ich władaniem. Pod koniec XIX w. twierdza stała się częścią Imperium rosyjskiego.
Pięknie położona na skalistym wzgórzu, w wąskim kanionie, przy zbiegu rzek Kura Dżawachecka i Kura Artaauska. Jej system obronny opierał się na stromych i grubych murach oraz czterech wieżach. W późniejszym okresie twierdzę powiększono o wzmocnione wieżami i zewnętrznym obwarowaniem skrzydło zachodnie. Od wschodu do rzeki Kury Dżawacheckiej prowadzą dwa przejścia, które służyły do dostarczania wody i łączności ze światem zewnętrzny w przypadku oblężenia. Wewnątrz obwarowania twierdzy części wschodniej i zachodniej, wznoszą się dwie wieże, wzniesione w XII w. przez królową Tamarę.
Na dziedzińcu pasły się dwa osły a za murami kilka cieląt. Kiedy wróciłem na parking, kierowca i mój kolega zajadali przywiezioną z Polski kiełbasę, którą zagryzali chlebkiem Szoti i popijali winem. Menu dopełniały kupione w pobliskim sklepiku pomidory. Z zapałem przyłączyłem się do nich bo wędrówka po murach wymagała sporo wysiłku. Resztkami obdzieliliśmy psy, które wpatrywały się w nas z błaganiem w oczach. Po tym zaimprowizowanym posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę. Kilka kilometrów dalej były ruiny Karawanseraju. Zrobiliśmy trochę zdjęć i pojechaliśmy dalej. Pogoda znowu się psuła. Michno palił papieros po papierosie, więc nie mogłem się doczekać kolejnego postoju. Stawaliśmy jeszcze kilkukrotnie, żeby zrobić zdjęcia lub przepuścić stada krów, które samotnie wracały na noc do obór. W końcu dotarliśmy do skalnego miasta opisywanego we wszystkich przewodnikach po Gruzji.
Wardzia, skalne miasto-klasztor usytuowane jest na zboczu góry Eruszeli w południowej Gruzji, niedaleko miasta Aspindza. Wardzię zaczęto budować za panowania Jerzego III w 1185 roku, natomiast ukończono pod rządami jego córki, królowej Tamary. W średniowieczu Wardzia służyła jako schronienie podczas najazdów mongolskich; mogła pomieścić od 20 do 60 tys. osób. Zawierała klasztor, salę tronową oraz ponad 3 000 komnat umieszczonych na 13 kondygnacjach. W mieście zainstalowano skomplikowany system nawodnień pobliskich pól uprawnych. Jedyny dostęp do klasztoru zapewniało kilka dobrze ukrytych tuneli blisko rzeki Kura. W Wardzii królowa Tamara błogosławiła swoją armię przed walką z sułtanem Rukhuddinem, a także witała Dawida Sosłana i jego armię po odniesionym zwycięstwie.
Trzęsienie ziemi w Samcche w 1283 roku zniszczyło około dwóch trzecich miasta, odkrywając jego komnaty oraz niszcząc kompletnie system nawodnień. Persowie pod dowództwem szacha Tahmaspa I najechali miasto w roku 1551, łupiąc je z wszystkiego co cenne, także z ikon. Zakończyło się to upadkiem monastyru, część mnichów została zabita, pozostali uciekli, pozostawiając Wardzię opuszczoną.
Zatrzymaliśmy się na parkingu. Michno został, a my ruszyliśmy w górę. Kasy były zamknięte, ale droga otwarta. Plątanina współczesnych schodów przylega do skały. Wewnątrz, wykute w skale stopnie i przejścia pomiędzy poziomami kuszą tajemniczością. Wyjątkowej urody cerkiew, także wykuta w skale, ma piękne polichromie, ale niestety, nie wolno je fotografować. Niezwykłości miejsca dopełniły grzmoty i rozrywające granatowe niebo błyskawice. Deszcz wisiał w powietrzu. Na parkingu zastaliśmy zamknięty samochód. Kierowcy nigdzie nie było. Odczekaliśmy dłuższą chwilę zanim się pojawił z wędką w jednej ręce i butelką z kilkoma małymi rybkami w drugiej. Zapytał czy chcemy wykąpać się w gejzerze. Pora była późna, ale byliśmy ciekawi, więc podjechaliśmy kawałek dalej. Przy rzece stoi brzydki, betonowy barak. Wewnątrz nie było światłą więc z trudem wyłuskaliśmy z ciemności basenik z mętną, ciepłą wodą i kilka drewnianych ławek. Ochota na skorzystanie z tej wątpliwej, jak się później okazało płatnej atrakcji, błyskawicznie odeszła. Ruszyliśmy w drogę powrotną, zastanawiając się jednocześnie czy to ma sens, ponieważ w okolicy zamku wiedzie droga do Armenii. Rozważaliśmy rozbicie tam namiotu i „załapanie” się na jutrzejszy bus, ale deszcz padał co raz mocniej i było zupełnie ciemno. Michno rozstrzygnął problem, proponując nocleg w jego mieszkaniu. Przystaliśmy na to chętnie, bo była to okazja do zobaczenia Gruzji od prywatnej strony. Kiedy dojechaliśmy do miasta deszcz nadal padał, ale trochę się rozjaśniło. Podjechaliśmy jeszcze pod twierdzę, żeby zrobić kilka zdjęć, ale było mokro, zimno więc ograniczyliśmy się do kilku ujęć zza murów. Zaraz potem pojechaliśmy do mieszkania, które mieści się w centrum, w starej kamienicy. Zostaliśmy przedstawieni tęgiej, jowialnej żonie gospodarza, którą przeprosiliśmy za najście. Mieszkanie jest malutkie. Składa się z przedpokoju, kuchenki, dwóch przechodnich pokoików i wygospodarowanej z korytarza, bardzo małej łazienki. Umyliśmy w niej ręce i usiedliśmy na kanapie. Daliśmy gospodyni trzy czekolady, "Michałk"i i resztę kiełbasy. Gospodarze postawili na stole kawę, pomarańcze, ciasto i brzoskwinie w syropie. Kawa parzona po turecku była wyjątkowo smaczna. Brzoskwinie także, choć były bardzo słodkie. Ciasto trochę podsuszone i chyba nie pieczone w domu - takie sobie. Po chwili Michno zaproponował nam koniak domowej roboty. Dominował w nim ulotny smak orzechów z nutką wanilii. Poprosiliśmy o przepis, który okazał się bardzo prosty, choć z zaskakującym dodatkiem - przegród z łupiny orzecha włoskiego. W trakcie jedzenia mój przyjaciel nieopatrznie przyznał się, że lubi ryby. Natychmiast zaproponowano mu trzy niewielkie okazy, podobne do tych, które Michno złowił w Wardzi. Z rozmowy wynikało, że należy je zjeść w całości. Kolega nie mógł zdecydować się na "schrupanie" głowy, ale resztę dzielnie zmógł. Kiedy go później zapytałem o wrażenia powiedział, że ryby nie były złe, ale woli je bez ości i kręgosłupa. W miłej atmosferze rozmawialiśmy o rodzinach, sytuacji na świecie, doświadczeniach życiowych. Wkrótce jednak Michno wrócił do spraw kabały i swoich objawień. Pokazał nam też wiszące w sypialni obrazy. Wszystkie o cechach malarstwa naiwnego, ale interesujące w swej szczerości i bezpretensjalności. Szczególnie wizja Maryi z pasmem siwych włosów. Robiło się późno a gospodarze najwyraźniej czuli się w obowiązku bawić nas rozmową, mimo widocznego na ich twarzach zmęczenia, więc sami powiedzieliśmy, że po tylu wrażeniach chcemy się już położyć. Zamierzaliśmy rozłożyć karimaty, ale zostało to oprotestowane. Uparliśmy się jednak przy śpiworach, które wzbudziły zainteresowanie i zdziwienie gospodyni. Wkrótce po wyłączeniu światła, z sąsiedniego pokoju bez drzwi, usłyszeliśmy pochrapywanie gospodarzy.
19 maja - poniedziałek
Wstaliśmy przed 6-tą. Na śniadanie dostaliśmy ten sam zestaw co wieczorem, lecz (co zrozumiałe) bez koniaku. Chcieliśmy się jakoś zrewanżować za nocleg, ale mieliśmy banknot 100 GL i jakieś drobne. Głupio było prosić o wydanie z setki. Ostatecznie daliśmy gospodyni wszystkie uzbierane „drobniaki” i atrakcyjniejsze wiktuały z naszych zapasów. Pożegnaliśmy się serdecznie i wyszliśmy na ulicę. Chwilę postaliśmy przy samochodzie, w końcu Michno zdecydował, że nas podrzuci do miejsca, gdzie umówił nam transport do Armenii. W trakcie oczekiwania wskazał na niemłodego już człowieka i powiedział "to wasz rodak, pogadajcie z nim." Zawołał go, a kiedy ów podszedł, przedstawił nas. Mężczyzna nie mówił po polsku. Z jego dość nieskładnej opowieści wynikało, że od urodzenia mieszka w Gruzji. Nie zna nikogo w Polsce i nigdy tam nie był. Nazwisko istotnie brzmiało swojsko, ale równie dobrze mógł być Rosjaninem. Nasze dociekania przerwał przyjazd busa. Wewnątrz było sporo ludzi. Przywitaliśmy się po rosyjsku i zajęliśmy ostatnie wolne miejsca. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać ze sobą, odwróciła się do nas sympatyczna dziewczyna i przywitała po polsku. Okazało się, że jest Polką mieszkającą w Szkocji. Właśnie skończyła studia, znalazła ciekawą pracę i zrobiła sobie wolne na samodzielną podróż po Gruzji, Armenii i ...Kirgistanie, dokąd zamierza polecieć z Turcji. Strome, ponure góry Gruzji ustąpiły miejsca zielonym i jasnym płaskowyżom. Granica gruzińska wygląda jak prowincjonalna stacja paliw. Szybko przeszliśmy odprawę. Kawałek dalej, równie niepozorna, stoi placówka pograniczników Armenii. Mundurowych zaintrygował mój kij trekingowy. Nie rozumieli do czego służy, a podczas oglądania skutecznie go rozkręcili. Długi czas jechaliśmy po porośniętych trawą, płaskich i łagodnych wzgórzach. Małe i zdewastowane osady pojawiały się stosunkowo rzadko. Czasami widoczne były stada owiec a w jednym miejscu natrafiliśmy na tryskające wprost z trawy gejzery. Początkowe zainteresowanie przeszło w senność. Spory kawałek przedrzemałem. W końcu zatrzymaliśmy się na błotnistym dworcu autobusowym w Gyumri. Zapłaciliśmy za przejazd i w trojkę poszliśmy szukać banku, żeby wymienić pieniądze. Miasteczko przypomina jeden wielki bazar. Na ulicy wszyscy handlują wszystkim. Po dokonaniu wymiany zwiedziliśmy czarny kościół, potem jeszcze jeden i wróciliśmy na plac z autobusami. Pożegnaliśmy się z nową znajomą i wsiedliśmy do marszrutki jadącej do Erywania. Droga była monotonna, a w samochodzie panował upał. Znowu drzemałem. Około 13-tej, zobaczyliśmy olbrzymie miasto, a za nim ośnieżony szczyt Araratu. Byliśmy w stolicy Armenii. Po opuszczeniu busa rozłożyliśmy mapę i zastanawialiśmy się jak przedostać się w interesujący nas region. Od taksówkarzy dowiedzieliśmy się, że jest tu pięć równorzędnych dworców autobusowych, a każdy obsługuje inny region. Do Wagharszapat, gdzie chcieliśmy dojechać, odjeżdżały autobusy z przeciwległego końca miasta. Zanim jednak poszliśmy szukać transportu, wstąpiliśmy na pobliski dworzec kolejowy, żeby zapytać o pociąg do Tbilisi. Okazało się, że takowy jedzie raz na dwa dni, ok. 21-szej. Po rekonesansie wsiedliśmy do zatłoczonego busa. Po drodze dosiadali się kolejni pasażerowie, tak że z trudem przychodziło nam oddychanie. Z ulgą wysiedliśmy na właściwym dworcu. Zapytani o autobus kierowcy wysłali nas do dyżurnego ruchu, który okazał się być wielce sympatycznym człowiekiem. W wyszukanych słowach zadeklarował sympatię do Polaków (przez powinowactwo żony Rosjanki). Udzielił nam wyczerpujących informacji, podał swój prywatny numer telefonu zapewniając, że pomoże o każdej porze dnia i nocy, jeśli tylko zadzwonimy. Podziękowaliśmy wylewnie i poszliśmy do wskazanego pojazdu. Po kilkunastu kilometrach wysiedliśmy w Wagharszapat (hist. Eczmiadzyn). Jest to miasto w prowincji Armawir, nad granicą z Turcją, 18 km na zachód od Erywania. Mieści się tam zabytkowy zespół katedralny - najstarszy kościół Armenii i całego byłego ZSRR, siedziba najwyższego patriarchy Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego, noszącego tytuł Katolikosa Wszystkich Ormian.
W miejscu dzisiejszego Wagharszapatu, ludzkie osiedla istniały już w neolicie, a potem w epoce brązu i żelaza. Z VIII wieku p.n.e. datuje się inskrypcja klinowa opisująca otwarcie kanału doprowadzającego wodę z rzeki Ildaruni do miasta Kwarlini, leżącego w miejscu centrum dzisiejszego Wagharszapatu. W VI wieku p.n.e. miasto zostało przebudowane i nazwane Wardkesawan. Największy skarb miasta powstał wskutek chrztu Armenii i bezpośrednio po tym zdarzeniu. "Kościół-Matkę" - katedrę w Eczmiadzynie - zaczęto budować już w 301 roku, a ukończono w roku 303. Legenda głosi, że miejsce budowy katedry wskazał świętemu Grzegorzowi Oświecicielowi sam Chrystus - w każdym razie tak powstała nazwa "Edż Miacin", znacząca "Zstąpienie Jednorodzonego". Kompleks katedralny stał się siedzibą biskupów, a potem patriarchów Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego, ośrodkiem szkolnictwa i nauki w czasach rozkwitu ormiańskiej kultury, które niedługo później nadeszły. Katedrę kilkakrotnie burzyły obce najazdy - dzisiejszy gmach pochodzi z 480 roku. Katedrę odnowiono na początku VII wieku. Wtedy też zbudowano klasztory świętej Rypsymy (618 r.) i świętej Gajany (632 r.). Kompleks katedralny w Eczmiadzynie jest świętością narodową Ormian i zabytkiem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO (obok drugiego kompleksu kościelnego w pobliskim Zwartnoc). W eczmiadzyńskiej katedrze są przechowywane zabytkowe, iluminowane rękopisy, ikony, rzeźby, krucyfiksy. Nad głównym wejściem wisi włócznia (Geghard), podobno ta, którą przebito bok Chrystusa na krzyżu. Kompleks jest ogromny. Obok katedry z VI w. stoją współczesne zabudowania, ponieważ jest to także siedziba biskupa. Idąc w kierunku malowniczego kościoła, natrafiliśmy na cmentarz składający się z walcowatych grobów w rdzawym kolorze. Przechodząc przez plac budowy, między maszynami, wyszliśmy na wprost kościoła. Sukces jednak był iluzoryczny. Wszędzie mur. Idąc wzdłuż niego wyszliśmy na pola uprawne, za którymi widoczny jest Ararat. Zapytaliśmy rolnika jak wejść na teren kościoła. Okazało się, że byliśmy blisko, ale wybraliśmy zły kierunek. W ten sposób obeszliśmy kilka hektarów niepotrzebnie. W końcu znaleźliśmy bramę i idąc parkiem dotarliśmy do kościoła. Obejrzeliśmy go z zewnątrz, następnie wewnątrz i usiedliśmy na ławce, żeby coś zjeść. W trakcie jedzenia kolega postanowił zapytać księży o możliwość rozbicia namiotu na ich terenie. Byłem sceptyczny, ale uważałem, że należy spróbować. Zagadnięty ksiądz był miły, próbował "załatwić" to nam u biskupa, ale ten ostatecznie odmówił. Zasugerował jednak nieodległy zagajnik. Poszliśmy tam. Za placem zabaw, w bezpośrednim sąsiedztwie jednostki wojskowej jest coś w rodzaju parku, w którym pasą się krowy. Znaleźliśmy kawałek miejsca pod namiot i zabraliśmy się do rozstawiania go. Kilka razy musieliśmy przegonić krowy, które zainteresowała nasza obecność. W nocy grzmiało i padał deszcz.
20 maja - wtorek
Poranek był pochmurny, ale nie padało. Wstaliśmy po 6-tej. Żeby nie tracić czasu, śniadanie (w postaci suchej owsianki) zjedliśmy w trakcie pakowania. Kiedy ruszaliśmy w drogę zaczęło kropić. Zanim doszliśmy do placu zabaw padało już na dobre. Nie było wyjścia - musieliśmy się gdzieś schronić. Najodpowiedniejsza wydała nam się zadaszona ławeczka, tuż przy karuzeli i lokomotywie. Chwilę później dołączył do nas pastuch pilnujący kilkunastu krów, pasących się w parku. Chwilę posiedział w milczeniu, potem poczęstował nas suszonym słonecznikiem i zapytał skąd jesteśmy. Wymieniliśmy kilka zdań pomiędzy jego "interwencjami" bo krowy, bez najmniejszych skrupułów, objadały ozdobne krzewy i wszędzie rozsiewały "placki". Deszcz padał ponad 2 godziny. Kiedy nieco ustał naciągnąłem pokrowiec na plecak i ruszyliśmy w kierunku katedry. Tuż za placem zabaw mijaliśmy budynki basenu, będące w stanie totalnej ruiny. Skierowałem się w tamtą stronę, licząc na możliwość skorzystania z łazienki. Tuż za drzwiami natknąłem się na jakąś kobietę. Zapytałem o interesujący mnie przybytek. Ta zawołała mężczyznę, który wskazał mi drogę. Pomieszczenie, do którego mnie zaprowadził było w podobnym stanie jak reszta obiektu. Zewsząd ciekła woda, a część wyposażenia była pourywana. Kiedy wróciłem do hall`u podszedł do nas człowiek, który nas tu przyjął i zapytał czy napijemy się kawy. Przyjąłem poczęstunek z wdzięcznością. Kawa podana w maleńkiej, ozdobnej filiżance była aromatyczna, gorąca i gorzka, bo o taką poprosiłem. Dzięki niej poczułem się znacznie lepiej. Prosto stamtąd poszliśmy zwiedzać katedrę, najstarszą i najważniejszą świątynię ormiańską, jednocześnie najstarszą katedrę na świecie. Masywna budowla opiera się na czterech filarach połączonych za pośrednictwem smukłych arkad z zewnętrznymi murami świątyni. Mury znajdujące się na północnej stronie pochodzą z IV i V wieku. W XVII w. naprzeciwko zachodniego wejścia została wzniesiona trzy kondygnacyjna dzwonnica. Sześciokolumnowe rotundy, wybudowane w XVII w. w północnej, wschodniej i południowej części świątyni, nadają katedrze pięcio-kopułowy obrys. Jak już wspominałem w świątyni znajdują się liczne zabytkowe rękopisy, ikony, rzeźby, krucyfiksy. Najcenniejszym jednak skarbem jest grot Włóczni Przeznaczenia (zwana także włócznią Longinusa), uważanej za relikwię Męki Pańskiej. Według pochodzącego z XIII w. armeńskiego manuskryptu, włócznia została przewieziona w to miejsce przez apostoła Judę Tadeusza. W 2000 roku, razem z kilkoma kościołami znajdującymi się w pobliżu, katedra w Eczmiadzynie została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Po obejściu całości poszliśmy na przystanek autobusowy, z którego przejechaliśmy na jeden z dworców autobusowych Erywania. Po zasięgnięciu informacji u znajomego dyspozytora pojechaliśmy na Siewiernyj Awtowagzał. Tam, znowu pytając kierowców, wsiedliśmy do kolejnej marszrutki, która zawiozła nas na "rynok"- miejsce, skąd wyruszają autobusy w okolice Geghard-Goght. Stary, rozklekotany Mercedes z częściowo zamalowanymi szybami wywiózł nas z miasta i mozolnie zaczął się wspinać na strome wzniesienia. Poprzez przetarcia szyb przenikały do ciemnego wnętrza autobusu widoki zielonych hal, szaroniebieskich urwisk i białych od śniegu szczytów. Po ponad godzinnej jeździe wysiedliśmy na obskurnym przystanku. Przy pomniku z otwartym kranem zrobiliśmy sobie krótką przerwę na opłukanie się i uzupełnienie zapasów wody. Do celu wędrówki - monastyru Gerhard mieliśmy około 5-6 km marszu. Widoki wokół stawały się co raz piękniejsze. Strzeliste skały były niemal na wyciągnięcie ręki. Pomiędzy nimi rozciągały się łąki pokryte młodą, wiosenną trawą, na której pasły się krowy. Idąc dalej minęliśmy współczesny, jak sądzę, pomnik z lwicą trzymającą włócznię. Dwa kilometry dalej, z za załomu skały wychyliły się zabudowania klasztoru.
Według tradycji kompleks został założony przez Grzegorza Oświeciciela. Pierwszy klasztor został zniszczony przez Arabów w IX wieku. Monaster przeżywał rozkwit w XIII wieku, głównie dzięki przechowywanym tu szczątkom św. Andrzeja i św. Jana oraz relikwii - Włóczni Przeznaczenia przyciągającym pielgrzymów. Zespół obejmuje kościoły i grobowce wykute w skale. Najstarsza część kompleksu to niedokończona kaplica Grzegorza Oświeciciela. Główny kościół (Kathoghike) wzniesiony w 1215 roku na planie krzyża równoramiennego wpisanego w kwadrat, nakrywa kopuła. Wschodnie ramię krzyża zamyka apsyda. Do kościoła przylegają dwie dwupiętrowe kaplice. Konstrukcja świątyni przypomina architekturę armeńskiej chaty chłopskiej – cztery masywne, wolno stojące kolumny podtrzymują kopułę z okrągłym otworem pośrodku, by oświetlić wnętrza. Narteks łączy kościół ze świątynią wykutą w skale. Pierwszy kościół wykuty w skale powstał na planie krzyża równoramiennego. W jego wschodniej części znajduje się grobowiec dynastii Proszian, przez który przechodzi się do drugiej świątyni wykutej w skale w 1283 roku. W 2000 roku także i ten klasztor został wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Nad monastyrem zwisa rudo-brunatna skała, z której klasztor częściowo został wykuty. Kiedy podchodziliśmy do bramy znowu zaczęło padać. Niemal wbiegliśmy do wnętrza głównego kościoła. Oczy z trudem oswajały się z ciemnościami rozświetlanymi jedynie długimi ale bardzo cienkimi świeczkami. Oprócz nich, wewnątrz nie było żadnego światła. Wprawdzie w sklepieniu widać było kilka świetlików ale przy pełnym zachmurzeniu i intensywnym deszczu wpadało przez nie tak mało światła, że praktycznie poruszaliśmy się po omacku. Błyski lampy aparatu były zbyt krótkie, żeby cokolwiek zobaczyć. Niesamowitość miejsca potęgowała całkowita cisza, zakłócana jedynie echem naszych kroków i dyskretnym „ciurkaniem” sączącej się wody. Chodziliśmy wkoło urzeczeni. Po dłuższym czasie przeszliśmy do nawy głównej, rozświetlanej jedynie lampką przy ołtarzu i licznymi świecami. Kiedy tak siedzieliśmy w milczeniu przyszedł ksiądz, włączył światło i nieśpiesznie rozpoczął przygotowania do ceremonii. Nie byliśmy pewni czy powinniśmy zostać ale w związku z tym, że w żaden sposób nie odczuliśmy, iż jesteśmy intruzami, zostaliśmy. W ten sposób staliśmy się jedynymi świadkami mszy, składającej się z czytania z trzech ksiąg przerywanych śpiewem. Było to wielce interesujące doświadczenie. Kiedy ksiądz pozbierał sprzęty i wyłączył większość świateł, przyjaciel podszedł do niego, przedstawił nas i zapytał, czy w związku z kiepską pogoda nie moglibyśmy przenocować w klasztorze. Trochę liczyliśmy, jeśli nie na łóżko, to przynajmniej na suche pomieszczenie, w którym moglibyśmy rozłożyć karimaty i śpiwory. Ksiądz zawołał odpowiednika katolickiego kościelnego i polecił mu zaprowadzić nas do "skały", która niestety nie była klasztorną celą, jak naiwnie sądziliśmy, a jak najbardziej prawdziwą jaskinią poza murami klasztoru. Nie byliśmy pewni jak zareagować na taką "gościnność", ale zostaliśmy we wskazanym miejscu. Dno jaskini pokrywa gruba warstwa pyłu i drobnych kamieni, utrudniających rozbicie namiotu. Byliśmy głodni i mokrzy więc postanowiliśmy najpierw zjeść coś ciepłego. Zabrałem się do wygrzebywania z pomiędzy kamieni suchych kawałków drewna na ognisko. Kolega przyłączył się do mnie i po kilkudziesięciu minutach mieliśmy niewielki zapas opału. Poważnie wątpiłem czy wystarczy go na zagotowanie pełnej menażki wody ale wkoło wszystko było mokre od deszczu. Z trudem rozpaliłem miniaturowe ognisko w skalnej niszy, skutecznie zadymiając całą jaskinię i wysyłając w niebo sygnały dymne. Ku naszemu zdziwieniu, woda dosyć szybko zaczęła wrzeć, dzięki czemu zalaliśmy nasze makarony i mogliśmy je zjeść przy dogasającym ogniu. Menażka została całkowicie oklejona lepką sadzą ale było to zupełnie bez znaczenia. Posileni zabraliśmy się do oczyszczania terenu pod namiot. Wybraliśmy kamienie i z grubsza usunęliśmy pył. Rozstawienie konstrukcji i opięcie jej tkaniną poszło nam bardzo sprawnie.
21 maja - środa
W nocy podobno "odwiedziło" nas stado zdziczałych psów, które mój towarzysz przegonił, ale całe to zdarzenie przespałem. O świcie poskładaliśmy namiot, spakowaliśmy plecaki i poszliśmy do monastyru. Brama była jeszcze zamknięta. W blasku porannego słońca stwierdziliśmy, że przy zabudowaniach było kilka, znacznie lepszych do biwakowania, miejsc aniżeli "zaoferowana" nam jaskinia, lecz teraz to nie miało już żadnego znaczenia.
Czekając na otwarcie bramy weszliśmy na sąsiednie wzgórze, w którym wykuto najstarszą część kompleksu - kaplicę świętego Grzegorza. Żeby się tam dostać, trzeba sforsować niską ale stromą i sypką skałę. Warto jednak pokusić się o tą odrobinę wysiłku, ponieważ miniaturowa kaplica "przyklejona" jest do skały niczym jaskółcze gniazdo. Wnętrza są puste ale pokryte resztkami polichromii. Z wyrw w ścianach i otworów okiennych roztacza się piękny widok na monastyr i dolinę. Przy podnoszeniu plecaka poczułem rwący ból w kręgosłupie. Minął równie szybko jak się pojawił, więc uznałem go jedynie za ostrzeżenie i zszedłem ze skały. Weszliśmy na teren monastyru. Jeszcze raz obeszliśmy go dookoła i obejrzeliśmy wnętrza, które teraz oświetlały promienie słońca, przenikające przez świetliki. Zrobiliśmy trochę zdjęć i z ociąganiem ruszyliśmy w drogę powrotną. Po półtoragodzinnym marszu dotarliśmy do przystanku autobusowego. Ponownie skorzystaliśmy z płynącej z pomnika wody, myjąc się i uzupełniając butelki. Do rynku dojechaliśmy tym samym, żółtym autobusem, z zamalowanymi szybami. W drodze trochę drzemałem lecz wysiadając w pełnym słońcu senność zniknęła bez śladu. Idąc w kierunku przystanku, z którego mieliśmy odjechać na dworzec autobusowy, przeszliśmy przez targ. Mnogość towarów może oszołomić. Zapachy owoców mieszały się z zapachami przypraw, pieczywa, ryb. Gwar kupujących i sprzedających utrudniał rozmowę. Wszystko to tworzyło niezapomniany klimat. U dwóch jowialnych Ormian kupiliśmy Lawasz - cienki jak papier placek, wielkości sporego obrusu. Rwaliśmy go rękoma i jedliśmy, mijając kolejne stragany. Kawałek dalej natrafiliśmy na piekarnię. Kupiliśmy tam dwa chlebki Szoti i poszliśmy na przystanek. Usiłowaliśmy się tam dowiedzieć, która marszrutka jedzie na "siewierny", ale odpowiedzi były sprzeczne. Kiedy tak staliśmy zdezorientowani, podszedł do nas starszy, brodaty pan i przyzwoitym angielskim zapytał w czym nam pomóc. Zanim przyjechała "zerówka", którą wskazał jako najlepszą, chwilę rozmawialiśmy. Do busa wsiedliśmy tylko dzięki determinacji i sile ramion naszego informatora. W ścisku dotarliśmy do znanego nam już dworca autobusowego. Kolejnym punktem podróży miało być miasto Sevan. Taksówkarze namolnie przekonywali nas do skorzystania z ich usług, ale wytrwale odmawialiśmy czekając na marszrutkę. W busie, który wkrótce podjechał było już sporo ludzi. Wcisnęliśmy się do środka i pojechaliśmy w wybranym kierunku. Droga wiodła przez góry, których ośnieżone szczyty niknęły w chmurach. Pogoda gwałtownie uległa zmianie. Deszcz wściekle tłukł o szyby pojazdu. Wyglądało to kiepsko ale kiedy dojeżdżaliśmy do celu, nadal było chłodno, lecz deszcz padał znacznie mniej intensywnie. Drogi w mieście przypominają szwajcarski ser. Już w trakcie jazdy ponownie odezwał się kręgosłup a przy wysiadaniu wiedziałem, że zlekceważony incydent może mieć poważne skutki. Weszliśmy pod wiatę. Czekając aż ustanie deszcz, na stojąco uzupełniałem zapiski. Kolega, widząc jak się krzywię z bólu, zabrał kilka moich rzeczy do swojego plecaka a później gorliwie pomagał mi go wkładać i zdejmować. Deszcz ustał a jeden z kierowców zainteresował się nami. Po chwili rozmowy wiedzieliśmy już jak dostać się do monastyru.
Problemem było to, że godziny odjazdów są dosyć płynne. Nasz informator towarzyszył nam aż do momentu kiedy sam musiał odjechać ale znalazł jakiegoś znajomego, którego zobowiązał do "zapakowania" nas do właściwego pojazdu. Istotnie, ów wskazał nam marszrutkę, którą dojechaliśmy do skrzyżowania, z którego widać było zielone wzgórze i brunatne budynki klasztorne odcinające się na tle gór i rozległego jeziora. Słońce wyszło z za chmur ale nadal było zimno i wiał bardzo silny wiatr. Kręgosłup bolał co raz bardziej. Nic nie mówiłem ale zacząłem się zastanawiać co zrobimy, kiedy zostanę całkowicie unieruchomiony. Wiedziałem, że dzięki ubezpieczeniu mogę liczyć na pomoc lekarską ale byłby to koniec wyprawy, nie tylko dla mnie. Sevanavank jest kompleksem klasztornym położonym niegdyś na wyspie a obecnie półwyspie, na północno-zachodnim brzegu z jeziora Sewan w Gegharkunik.
Pomaszerowaliśmy w kierunku wzgórza. Droga doprowadziła nas do zabudowań, które obchodząc z prawej strony natrafiliśmy na wycięte w zboczu schody. Wspinając się po nich mijaliśmy sprzedawców pamiątek, malarzy. W końcu dotarliśmy pod pierwszy kościół. Wokół było sporo ludzi. Widok na wzgórza i jezioro jest wspaniały. Wolno poszliśmy w stronę kolejnego obiektu a potem maleńkiego cmentarza. Za monastyrem zobaczyliśmy wąską ścieżkę prowadzącą w kierunku szczytu. Poszliśmy nią. Na wzgórzu były tylko ślady ruin i mocno wiało. Znaleźliśmy osłonięte miejsce i przez kilkanaście minut delektowaliśmy się widokiem. Potem bardzo wolno, ze względu na moje plecy, poszliśmy w dół robiąc kolejne zdjęcia. Doszliśmy do skrzyżowania, licząc na transport do Vanadzor. Niestety, nic nie jechało, natomiast staliśmy się obiektem zainteresowania taksówkarzy. Na nic się zdało odmawianie. Kolejni stawali obok licząc, że zmienimy zdanie. Pogoda znowu uległa zmianie. Wiał przenikliwy wiatr i pojawiły się kropelki deszczu. W końcu uznaliśmy, że o tej porze niczego nie "złapiemy" oprócz przeziębienia i poszliśmy szukać miejsca pod namiot. Wokół wzgórza rozłożyły się ośrodki kempingowe ale wszystkie jeszcze nie czynne. W jednym z nich właściciel zaoferował nam nocleg w kempingu lecz mimo zapewnień o bezinteresowności i życzliwości podał cenę, zbyt wysoką, jak na nasze wyobrażenie. Za miejsce pod namiot chciał niewiele mniej. Poszliśmy dalej. Dwoje sprzątających inny kemping najpierw chciało nas spławić ale po zapewnieniu, że rano znikniemy, zgodzili się na rozbicie namiotu. Kiedy doszło do negocjacji okazało się, że chcą tyle, ile w poprzednim miejscu, nie oferując nic, ponad placyk. Podziękowaliśmy i poszliśmy przed siebie. Ostatecznie rozstawiliśmy namiot „na dziko", w ładnym zakątku, między drogą a jakimiś ogródkami. Kiedy zapadł zmrok byliśmy już w środku. Chwilę później o tropik uderzyły pierwsze krople deszczu. W tle szumiały jadące szosą samochody, a co jakiś czas hałasowały pociągi towarowe.
22 maja - czwartek
W nocy, przy każdej zmianie pozycji przeszywał mnie paraliżujący ból w plecach. Rano nic się nie poprawiło, ale też nie pogorszyło, co przyjąłem z zadowoleniem. Wokół namiotu wszystko było mokre. Szybka toaleta i jeszcze szybsze śniadanie. Pozbieraliśmy swoje rzeczy i o siódmej byliśmy na szosie. Po piętnastu minutach na nasze machanie zatrzymała się duża ciężarówka z gruzem. Zanim do niej wsiedliśmy omówiliśmy z kierowcą warunki, bardzo dla nas korzystne - darmowy transport do Diligianu. Sasza, uśmiechnięty, prostolinijny chętnie podejmował każdy temat rozmowy, choć nie zawsze nasz rosyjski się pokrywał się z jego. Opowiadał o sobie, rodzinie i najbliższej okolicy. Z nieukrywaną dumą mówił o budowie, na którą wiózł gruz. Sterana ciężarówka mozolnie wspinała się pod stromą górę. Okolica stawała się z każdym kilometrem co raz bardziej górzysta. Długo wspinaliśmy aż do tunelu, który okazał się być długi i kręty. Od Saszy dowiedzieliśmy się, że jest stosunkowo nowy i znacznie skraca drogę. Stara prowadziła położoną wyżej przełęczą i zajmowała dodatkową godzinę jazdy. Kiedy wyjechaliśmy na zewnątrz droga zaczęła gwałtownie wić się i opadać. W "gruzowce" czuć było hamulce. Wolałem sobie nie wyobrażać skutków ich uszkodzenia. Wraz z pokonywaną drogą rosła temperatura. Towarzysząca szosie błotnista rzeka jest rwąca i agresywna. Pożegnaliśmy naszego kierowcę w centrum małego miasteczka, położonego pośród zalesionych, stromych gór. Natychmiast opadli nas taksówkarze ale nie byli zbyt natarczywi, natomiast chętnie udzielili informacji na temat transportu do Vanadzor`u. Czas do odjazdu autobusu wykorzystaliśmy na opłukanie się przy pomniku, z którego płynęła woda. Uzupełniliśmy też butelki, po czym wsiedliśmy do znanego nam już żółtego Mercedesa i chwilę potem znowu wspinaliśmy się nim pod górę. Odległość między miastami nie jest zbyt duża ale jazda trwała długo, ze względu na dużą różnicę wzniesień i kiepski stan nawierzchni. Dojechaliśmy w końcu do sporego miasta. Na dworcu autobusowym, tuż obok miejsca gdzie zatrzymał się Mercedes, stała marszrutka do Alaverdi. Chcieliśmy wsiąść, ale okazało się, że tutaj panują inne zwyczaje i obowiązują papierowe bilety, które trzeba kupić w kasie. Kiedy tam szliśmy marszrutka właśnie odjeżdżała. Następne połączenie mieliśmy w południe. Kupiliśmy bilety. Do odjazdu była prawie godzina, więc najpierw zjedliśmy kupione od "babuszki" bułki - jedną z ciasta francuskiego z kiełbaskami a drugą z "kartoszką". Obie tłustawe i ledwo letnie. Potem poszliśmy szukać poczty. Przeszliśmy spory kawałek zanim ją znaleźliśmy. W hallu stoi komputer z dostępem do Internetu. Usiadłem, licząc że wyślę kilka maili. Niestety, nie przewidziałem klawiatury z alfabetem armeńskim. Po kilku nieudanych próbach wpisania hasła dałem za wygraną. Wróciliśmy na dworzec. Przy naszym autobusie zaczepiła nas angielskojęzyczna, starsza turystka. Miała przewodnik po angielsku i nie mogła sobie poradzić ze zlokalizowaniem hotelu. Zaczepiłem jakiegoś miejscowego i to co on powiedział po rosyjsku, przetłumaczyłem na angielski. Przed rozstaniem zapytaliśmy skąd przyjechała. Okazało się, że z RPA. Na zdziwienie nie było zbyt wiele czasu. Życzyliśmy sobie powodzenia i wsiedliśmy do autobusu, który wkrótce ruszył w drogę. Znowu kluczyliśmy między stromymi wzniesieniami. Kierowca jechał brawurowo. Bus przypominał swoich odpowiedników z Ameryki Łacińskiej, bo oprócz pasażerów wiózł wózki, ziemniaki, jakieś paczki, mąkę. Energiczna jazda spowodowała, że wszystko to rozjechało się po podłodze, znacznie zmniejszając i tak niewielki komfort jazdy. Drodze znowu towarzyszyła rzeka. Zadziwiająco szeroka a przy tym bardzo wartka i jak inne błotnista. Wysiadaliśmy z lekka obolali. Natychmiast zainteresowali się nami taksówkarze. Kilku zniechęciliśmy, ale Garik, krągły czterdziestoparolatek był wytrwały. Oferował wszystko: transport, zwiedzanie, nocleg. Znowu pogoda się psuła a teren nie wyglądała na nadający się pod namiot. Ze względu na moje kłopoty z kręgosłupem i rychłe przekroczenie granicy postanowiliśmy, w miarę możliwości, zakwaterować się tam, gdzie będzie łóżko i ciepła woda. Oba klasztory, które nas tutaj przywiodły, ulokowane są wysoko, bez możliwości dojazdu marszrutką, więc rozpoczęliśmy negocjacje z Garikiem. Po ich pozytywnym zakończeniu wsiedliśmy do starszawego Mercedesa i pojechaliśmy. Widoki po drodze bajeczne. Szkoda, że było deszczowo, ale na to nikt z nas nie miała wpływu. Na miejscu kierowca nie zostawił nam zbyt wiele czasu więc musieliśmy się zwijać, a nie było to takie proste, bo obiekt jest całkiem spory. Haghpat - kompleks klasztorny z X-XIII w. założony został za panowania króla Aszota III, w latach 952-977.
Otoczony jest murem, składa się m.in. z czterech cerkwi, biblioteki oraz licznych płaskorzeźbionych płyt kamiennych, zwanych chaczkarami. Największą świątynią w kompleksie jest Nyszan, w której wnętrzu zachowały się freski z XIII w., a fasadę zdobi rzeźbiarska dekoracja. Miejscowe skryptorium i biblioteka odgrywały ważną rolę w ówczesnej kulturze. W zbiorach bibliotecznych zachowały się cenne zabytki piśmiennictwa oraz sztuki iluminatorskiej, m.in. tzw. ewangeliarz z Haghpat, zawierający scenę wjazdu Jezusa do Jerozolimy, z wyjątkowo realistycznie przedstawionym wyglądem miasta i jego mieszkańców. W 1996 Haghpat został wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO (w 2000 wpis został rozszerzony o pobliski zespół klasztorny w Sanahin).
Po powrocie do samochodu zastanawialiśmy się, co dalej robić. Kierowca zasypywał nas propozycjami: dalsze zwiedzanie, nocleg w hostelu, jazda do granicy. Ciężko nam było podjąć sensowną decyzję. Trochę przymuszony odbyłem telefoniczną rozmowę z menedżerką pensjonatu "Iris", z której jednak niewiele wynikło. Ostatecznie postanowiliśmy jechać do drugiego monastyru a potem zdecydować co dalej.
Klasztor Sanahin został założony w X wieku w prowincji Lori. Nazwa dosłownie tłumaczy się jako "ten jest starszy od tego jednego", prawdopodobnie odnosząc się do klasztoru Haghpat . Dwie wsie i ich klasztory są podobne pod wieloma względami, a leżą na przeciwległych wzgórzach, rozciętych głęboką doliną, utworzoną przez dopływy płynącej do Debed rzeki.
Tak jak Haghpat, Sanahin jest odwiedzany przez coraz większą liczbę turystów, ze względu na niedawne umieszczenie obu na liście zabytków UNESCO. Kompleks należący do Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego szczyci się licznymi Khachkars (kamienie z wyszukanymi rytami, przedstawiającymi krzyż) i grobowcami biskupów.
Obeszliśmy stareńki monastyr jednocześnie rozważając różne opcje noclegu. Stanęło na tym, że zobaczymy pensjonat, do którego dzwoniłem, a który okazał się być czymś w rodzaju gospodarstwa agroturystycznego. Menedżerka Irina, tak naprawdę jest współwłaścicielką, kierowniczką, sprzątaczką i kucharką. Cena za osobę nie byłą wygórowana, więc zostaliśmy. Garik nie zamierzał jednak tak łatwo nas wypuścić z rąk. Koniecznie chciał kontynuować "znajomość" następnego dnia. Wzięliśmy od niego telefon i obiecaliśmy zadzwonić, ale kiedy wychodził usłyszeliśmy jak informuje Irinę, że tak czy owak przyjedzie po nas. Pokoik oddany nam do dyspozycji był mały i schludny. Łazienka też nie duża z toaletą i płynącą z kranu ciepłą wodą, a niczego więcej nie oczekiwaliśmy. Skwapliwie skorzystaliśmy z prysznica - pierwszy raz od opuszczenia Kutaisi. Podłączyliśmy wszystkie ładowarki i rozpakowaliśmy plecaki. Zasmoloną w jaskini menażkę, nie bez wysiłku, ale z pełnym sukcesem doprowadziłem do porządku. Z rozpędu zrobiliśmy też pranie i choć bez większych szans na wysuszenie, powiesiliśmy je na zewnątrz. Wprawdzie w pokoju nie było czajnika. Na naszą prośbę mąż Iriny przyniósł nam wrzątek, którym zalaliśmy kus-kus. Do szczęścia brakowało nam jeszcze ormiańskiego, domowego wina. Kupiliśmy go od gospodarzy lecz okazało się być wyjątkowo podłe. Pensjonat reklamował się dostępem do Wi-Fi. Istotnie, po uzyskaniu hasła, połączyłem się z siecią, dzięki czemu mogłem zasygnalizować światu gdzie jesteśmy i odebrać zalegającą w skrzynce pocztę. Tak więc tym razem kładliśmy się spać czyści, najedzeni i zadowoleni.
23 maja - piątek (tydzień od wyjazdu)
Wstaliśmy wcześnie i zaczęliśmy się pakować. Godzinę później, wszystko co miało być w plecakach, tam się znalazło. Naszych gospodarzy nigdzie nie było widać, a my potrzebowaliśmy trochę wrzątku, żeby zrobić śniadanie. Próba dostukania się do drzwi zakończyła się fiaskiem. Na szczęście wracając do pokoju zobaczyłem gospodarza palącego na balkonie i poprosiłem o czajnik. Zalaliśmy kaszkę i zjedliśmy ją, jak para niemowląt, dla których zresztą była przeznaczona. Oddając czajnik zapłaciliśmy umówioną kwotę a następnie ustaliliśmy strategię dalszej podróży. Irina zatelefonowała do kierowcy busa, którym mieliśmy jechać do Tbilisi, żeby ów oddzwonił, kiedy będzie się zbliżał. Czekaliśmy dosyć długo, w końcu dostaliśmy sygnał do wymarszu. Stawiliśmy się w wyznaczonym punkcie na szosie, a chwilę później przyjechał mikrobus. Kierowca upchnął nasze plecaki za ostatnimi fotelami, a nas wewnątrz pojazdu. Jadąc do granicy mijaliśmy kolejne, pięknie położone miejscowości, ale wszystkie z piętnem sieroctwa po Sojuzie. Tuż przed granicą, w kantorze pozbyliśmy się wszystkich Dramów, zamieniając je na 21 Lari. Kawałek dalej wysiedliśmy z pojazdu i pojedynczo przemaszerowaliśmy z paszportem w ręku przed pogranicznikami Armenii. Odprawa gruzińska już nie była tak symboliczna. Przypominała, podobnie jak terminal, port lotniczy a nie górskie przejście drogowe.
Gruzja w tym rejonie ma wyraźnie charakter rolniczy. Szerokie doliny pokryte są uprawami a przy drogach stoją pojedynczo i grupkami drobni sprzedawcy, oferując głównie pomidory i ogórki. Kilkanaście kilometrów przed Tbilisi kierowca zatrzymał się przy jednym ze straganów i część pasażerów wysiadła, żeby kupić jarzyny. Kilkanaście minut później wysadzono nas na dużym dworcu autobusowym. Jak zwykle natychmiast podeszli do nas taksówkarze oferując pomoc. Mieliśmy zapisany adres hostelu dziewczyny z samolotu, lecz ani jego nazwa ani adres niewiele mówiły naszym rozmówcom. Niemniej jednak gotowi byli nas tam wieźć za 45 GL. Cena była wysoka a fakt, że podano ją nie wiedząc gdzie mieści się hostel, budził niepokój. Na szczęście mieliśmy również numery telefonów Właścicieli Opera Hostel. Tęgawy kierowca przepychając się przed drobnego, z którym zaczęliśmy rozmowę, zabrał mu telefon i wystukał najpierw jeden a potem drugi numer. Stwierdził, że nikt nie odpowiada, więc ponowił swoją propozycję. Wiedzieliśmy już, że "co nagle to po diable" i przejęliśmy inicjatywę. Korzystając ze swojego telefonu połączyliśmy się z Kubą - współwłaścicielem hostelu, który określił nam właściwy sposób dojazdu a przy okazji powiedział, że taksówką to może kosztować najwyżej 15GL. Przekazaliśmy tą informację kierowcy a ten natychmiast zgodził się nas zawieźć za taką kwotę. Opera Hostel nie jest łatwo znaleźć. Po drodze kilkakrotnie trzeba było jeszcze pytać o drogę, ale w końcu dotarliśmy przed spory budynek, na peryferyjnej, ledwo utwardzonej ulicy. Przed wejściem zobaczyliśmy naszą znajomą w trakcie odbierania jakiejś dostawy. Zostaliśmy bardzo mile przyjęci. Pokazano nam cały obiekt i zaproponowano różne warianty zakwaterowania. Zdecydowaliśmy się na namiot w ogrodzie, bo miejsce było ustronne, zadaszone i wyposażone w różne sprzęty kempingowe, a cena o połowę niższa od łóżka w 6-cio osobowym pokoju. Zostawiliśmy w biurze plecaki i poszliśmy zwiedzać miasto. Zgodnie z sugestiami kupiłem kartę do metra. Podjechaliśmy na stare miasto i wysiedliśmy na stacji Awlabari. Po wydostaniu się spod ziemi oczom naszym ukazała się niezwykła panorama miasta. Nad całością dominuje olbrzymia katedra Św. Trójcy i tam też poszliśmy. Budowę soboru rozpoczęto w 1995 z zamiarem uczczenia 2000-lecia chrześcijaństwa. Później budowę przerwano z powodów ekonomicznych, ale w 2000 wznowiono ją. 25 grudnia 2002 roku, w dzień 25-lecia intronizacji patriarchy Gruzji Eliasza II, w budującym się soborze odprawiono pierwsze nabożeństwo. 23 listopada 2004 roku, w dzień wspomnienia liturgicznego św. Jerzego (w tradycji prawosławnej), Katolikos-Patriacha Gruzji Eliasz II dokonał uroczystej konsekracji soboru, nadając mu wezwanie Świętej Trójcy.
Sobór w Tbilisi jest jedną z największych świątyń prawosławnych na świecie. Ma wysokość 68 m (nie licząc krzyża na kopule). Wymiary na osi wschód-zachód – 77 m a na osi północ-południe 65 m. Powierzchnia świątyni wynosi 5000 m2. Wewnątrz soboru znajduje się 11 ołtarzy.
Gigantyczny obiekt robi wrażenie swoim ogromem ale daleko mu do uroku małych, zabytkowych kościołów, które mieliśmy już okazję oglądać. Wprost stamtąd weszliśmy w uliczki przylegające do soboru. Stara, nieremontowana zabudowa jest najczęściej w stanie grożącym zawaleniem. Przegniłe belkowanie, załamane i pozbawione części poszycia dachy, nadal służą jako ludzkie siedziby. Miejscami widoki przywodzą na myśl slamsy a nie stołeczną starówkę. Poszliśmy też na pobliski targ i targując kupiliśmy litr domowego wina, chlebek Szoti i pomidory. Kierując się wskazówkami przewodnika doszliśmy do małego ormiańskiego kościoła św. Dawida i rozłożyliśmy wiktuały na pobliskiej ławeczce. Korzystając z "poidełka" umyliśmy pomidory i przystąpiliśmy do konsumpcji. Wino było wyśmienite i tak, jak zapewniała nas "babuszka", był to „nastajaszczij” sok z wyjątkowo aromatycznych winogron. W trakcie jedzenia zachmurzyło się i zaczął padać drobny deszcz. Pozbieraliśmy nasze rzeczy i weszliśmy do kościoła. Wnętrze było przybrane na biało i wszystko wskazywało, że obecni tam ludzie czekają na jakąś uroczystość. Istotnie, po chwili, pod srogim wzrokiem kapłana uformowała się swoista procesja, z młodą parą na czele. Rozpoczęła się ceremonia. Głos prowadzącego był dojmujący. Robiliśmy zdjęcia a ja, korzystając z telefonu, nagrałem kilkuminutowy fragment ceremonii. Pod sam koniec dyskretnie wyszliśmy na zewnątrz. W pobliżu pałacu prezydenta przeszliśmy przez plac, a następnie tzw. "podpaską" (Most Pokoju) przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki Mtkwari. Kilkaset metrów dalej, po lewej stronie stoi prawosławna katedra Sioni z VI-VII w. która jest miejscem przechowywania relikwii świętej Nino - jej krzyża. W cerkwi rozbrzmiewał kobiecy chór. Byłem pewien, że to nagranie, ale po chwili zobaczyłem niepozorną grupkę kobiet, śpiewających na głosy do mikrofonów. Byłem zaskoczony skromnością chórku i urodą śpiewanej pieśni. Jedna z kobiet pogroziła mi palcem widząc wycelowany w nią aparat. Gestem poprosiłem o zgodę na zrobienie zdjęcia, a kiedy ta z rezygnacją machnęła ręka, nacisnąłem migawkę. Już wcześniej usiłowałem nagrać odgłosy na komórkę, ale teraz koniecznie chciałem utrwalić choćby fragment śpiewanej pieśni. Nagranie było słabej jakości, ale miałem nadzieję, że uda się je wzmocnić. Po wyjściu ponownie przeszliśmy rzekę mostem Metechi i poszliśmy do kościoła o tej samej nazwie, usytuowanego na stromej skarpie, który powstał na podwalinach innego z V w. Kolejny raz przeszliśmy rzekę, tym razem w miejscu, gdzie tureccy najeźdźcy zmuszali Gruzinów do zmiany wiary a opornych zabijali. Pnąc się stromo pod górę i weszliśmy na teren twierdzy Nairkali, z której roztacza się wspaniały widok na rzekę i starówkę. W blasku chylącego się ku zachodowi słońca napawaliśmy oczy urodą miejsca. W centrum twierdzy z IV w. stoi odrestaurowany kościół św. Mikołaja. Ociągając się zeszliśmy w dół, kierując się w stronę widocznego minaretu, który formą przywodzi na myśl takie budowle w Pakistanie lub Indiach. W ten sposób trafiliśmy na hamam i meczet z osiemnastego wieku. Chodziliśmy do zmroku. Następnie, korzystając z metra, wróciliśmy do "naszej" dzielnicy i z lekka plącząc się po okolicy i pytając o drogę wróciliśmy do hostelu. Rozbiliśmy namiot przestawiając ogrodowe meble i ...żółwie. Korzystając ze wskazanej nam łazienki w suterynie budynku umyliśmy się i zasiedliśmy do kolacji, na którą złożyły się pozostałości wina, Szoti i kupiony ser. Noc była gwieździsta i ciepła.
Kutaisi, całość, Trasa podróży , GRUZJA
Kutaisi, całość, Plan trasy podróży po Gruzji, GRUZJA
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.