Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Światła Wschodniego Wybrzeża: latarnie morskie w Nowej Anglii > USA


LidiaR LidiaR Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie USA / Massachusetts / Winter Island / Latarnia morska Fort PickeringByły przewodniczkami dla żeglarzy, rybaków, podróżników i imigrantów. Zwiastunami bezpiecznej przystani, symbolami wytrzymałości, siły, wewnętrznego światła. Od zawsze inspirują malarzy, pisarzy, filmowców i fotografów. Kochają je turyści.

Kryją ciekawe historie, a dla okolicznych społeczności bywają najważniejszą budowlą - taką, wokół której gromadzą się opowieści i powstają lokalne legendy. Mają w sobie moc rozpalania wyobraźni i coś romantycznego, nostalgicznego, co każe nam myśleć o niebezpieczeństwach oceanu, dalekich podrózach, samotniczym życiu. Nadmorskim krajobrazom dodają koloru.

Nowa Anglia, region na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, może się pochwalić pokaźną ich liczbą – niemal jedna czwarta z tysiąca latarni morskich w USA znajduje się tu, na północnym Wschodzie.

Marynistyczna historia tego regionu (który uchodzi też za kolebkę amerykańskiej kultury i jedno z jej intelektualnych zagłębi), sięga roku 1620, kiedy to do Plymouth w stanie Massachusetts dotarł statek „Mayflower” z purytanami, uciekającymi z Anglii przez Atlantyk przed religijnym prześladowaniem. Tu rozpoczęła się europejska kolonizacja i narodziła koncepcja unii zjednoczonych kolonii. Tu osiadały kolejne fale imigrantów z Irlandii, Portugalii, Quebecu, Niemiec, Polski, Skandynawii, Azji, Ameryki Łacińskiej, Afryki. Wielu z nich docierało do „ziemi obiecanej” Nowego Kontynentu po miesiącach podróży właśnie dzięki latarniom morskim.

Zdj cia: Winter Island, Massachusetts, Latarnia morska Fort Pickering, USA
Winter Island, Massachusetts, Latarnia morska Fort Pickering, USA



Latarnie morskie są nieskończenie sugestywnymi znakami zarówno ludzkiej izolacji, jak i naszego najbardziej podstawowego połączenia z sobą nawzajem ~ Virginia Woolf

Pierwsza amerykańska latarnia stanęła na niewielkiej skalistej Wyspie Little Brewster u wybrzeży Bostonu w 1716 roku. Światło, które pokazywało drogę żeglarzom, nie pomogło niestety pierwszemu latarnikowi, który utonął, powracając na wyspę w 1718 roku. Oryginalna konstrukcja została zniszczona przez Brytyjczyków. Odrestaurowano ją w 1784 r. Choć minęło już ponad 300 lat, ta najstarsza amerykańska latarnia, Boston Light, do dziś pokazuje drogę żeglarzom.

A od 19 lat zawiaduje nią kobieta, Sally Snowman, doktor psycholingwistyki.

Sally pamięta, jak po raz pierwszy zakochała się w tym miejscu. Miała dziesięć lat, gdy tato zabrał ją na wyspę i oznajmiła mu wtedy, że to właśnie tu odbędzie się jej ślub. Tak się stało, w 1994 roku. Nie przypuszczała jednak, że wróci tu jako strażniczka światła. Podjęła się tej pracy w 2003 roku, rezygnując z posady na uczelni. „Bycie świadkiem ciszy przed sztormem, a potem sztormu i tęczy tu, na oceanie, jest niesamowite. Otoczona nieustannie naturą, czuję, jak pobyt tutaj oczyszcza mi głowę i leczy duszę”, opowiada dziennikarzom.

Pandemia „zesłała” Sally w 2020 roku na stały ląd, gdzie latarniczka czuła się klaustrofobicznie, tęskniąc za przestrzenią, wodą, wiatrem, nawet mgłą. Snowman nie jest jedyną kobietą latarnikiem w historii nowoangielskich latarni, niektóre z nich historia zapamiętała jednak bardziej niż inne, na przykład Idę Lewis, „bohaterkę z Rhode Island”, która na małej łodzi ratunkowej ratowała rozbitków przed utonięciem u wybrzeży Newport. Według dokumentów, ocaliła życie wielu żeglarzom. W XVII i XIX wieku był to jeden z niewielu zawodów dostępnych dla kobiet – pod warunkiem, że „odziedziczyły” stanowisko latarnika po mężu, ojcu lub innym mężczyźnie z rodziny.

***

W pandemicznej erze „staycations” latarnie morskie stały się dla mojego męża i mnie punktem docelowym w serii krótkich fotograficzno-historycznych wypraw (z bonusem w postaci plaż i oceanu). Ten czas przymusowej izolacji i rekompensaty za miesiące w czterech ścianach w postaci podróży do miejsc, które wcześniej nie były konkurencją dla metropolii, parków narodowych, egzotycznych wysp czy krajobrazów pustyni, spopularyzował również latarnie wśród społeczności lokalnych. Nas, szczególnie w tym pierwszym pandemicznym roku, cieszyła niezmiernie możliwość opuszczenia domu z tym wyrazistym celem. Spacery w malowniczych nowoangielskich pejzażach i głębszy oddech nad wodą dawały poczucie, że to życie ma decydujące słowo. Latarnie wpisywały się symbolicznie w opowieść o poszukiwaniu drogi i oczekiwaniu na rozbysk światła w mroku. W Nowej Anglii latarni morskich jest ponad 200, było więc w czym wybierać. W artykule przywołuję zaledwie kilka spośród kilkudziesięciu, które udało nam się do tej pory odwiedzić.

Zdj cia: Gloucester, Massachusetts, Wschodnie Wybrzeże, USA
Gloucester, Massachusetts, Wschodnie Wybrzeże, USA



Nowa Anglia słynie ze swojej kolonialnej przeszłości, intensywnie kolorowej jesieni, gór, lasów, ale także – z jednej z najbardziej niebezpiecznych na świecie linii brzegowych. Niebezpiecznych również także za sprawą klimatu, który jest tu wilgotny i mocno nieprzewidywalny. Zimy we wszystkich sześciu nowoangielskich stanach (Maine, Connecticut, Vermont, New Hampshire, Rhode Island i Massachusetts) są długie i ostre, wiosny chłodne, mgliste i deszczowe. Atlantyk czasami przynosi huragany. Gwałtowne sztormy dawały się we znaki pierwszym osadnikom i przybyszom ze starego kontynentu do tego stopnia, że w XVII i XVIII wieku lokalne rządy zasypywane były petycjami o ostrzegawczy ogień czy odbijające światło urządzenia, które ustrzegłyby marynarzy przed rozbijaniem się o skały. Okoliczni mieszkańcy mieli w zwyczaju rozpalać na brzegu ogniska, zawieszać w oknach lampy i latarnie, zostawiać na pobliskich wyspach prowiant i inne zapasy dla rozbitków.

W XVIII i XIX wieku, gdy do Stanów Zjednoczonych przybywało coraz więcej imigrantów i rosła rola handlu morskiego, wzdłuż Wschodniego Wybrzeza budowano coraz więcej latarni, by prowadzić okręty do ruchliwych portów. Ze względu na budżet, ówczesne latarnie miały tanią konstrukcję i szybko wymagały napraw i renowacji. Latarnicy wraz z rodzinami musieli mierzyć się z nieustającą wilgocią, pleśnią i niebezpiecznymi warunkami pogodowymi. Wielu chorowało i odchodziło przedwcześnie. W 1852 r. Kongres zadecydował o powstaniu Zarządu Latarni Morskich Stanów Zjednoczonych. Eksperci objęli pieczę nad nowymi przedsięwzięciami budowlanymi, a latarnie zyskały na jakości i sile światła. Odtąd światło na wybrzeżu musiało palić się bez ustanku, szczególnie podczas sztormów i burz.

Scituate Lighthouse, Scituate, Massachusetts

Zdj cia: Scituate, Massachusetts, Latarnia morska Scituate, USA
Scituate, Massachusetts, Latarnia morska Scituate, USA



Kiedy czujemy się zagubieni, wydaje nam się, że światło, które wskaże drogę, znajdziemy gdzieś indziej, daleko. Rozglądamy się więc, ale szukamy na próżno. Dopóki nie zatrzymamy się, nie zajrzymy w siebie i nie zaczniemy szukać właśnie tam.

Z końca kamiennego nasypu latarnia wydaje się malutka jak dziecięca zabawka. Fale rozbryzgują się o skały. Rybacy nie noszą masek, stoją w słońcu, bez ruchu, w skupieniu, jak w dziwnej formie medytacji (czekając na ofiarę, którą część z nich wypuści wielkodusznie z powrotem do wody). Idziemy przed siebie, aż na koniec długiego skalnego mola. Dobrze, że mamy buty trekkingowe – pokonywanie ścieżki złożonej z wielkich, nierównych kamiennych bloków wymaga momentami gimnastyki i poczucia balansu; czuję się trochę jak podczas wspinaczki w Tatrach. Białą budowlę z granitu, podobnie jak domek latarnika, postawiło tu w 1811 roku trzech mężczyzn z Higham. Sławę zyskała jednak dziękim dwóm bardzo młodym kobietom, córkom pierwszego latarnika, który miał dziewięcioro dzieci, 21-letniej Rebece i 15-letniej Abigail Bates, znanym historii i podręcznikom jako „Dwuosobowa Armia”.

Abigail i Rebecca sięgnęły po swoje zasoby i dokonały niemożliwego – w czasie wojny 1812 roku, pozostawione same w latarni przez podróżującą rodzinę, wystraszyły brytyjski statek wojenny zacumowany przy brzegu przy pomocy bębna, fletu i wojskowej melodii „Yankee Doodle”. Przerażenie pozwoliło im odkryć w sobie pokłady odwagi, o które nigdy by się pewnie nie podejrzewały.

Dźwięki bębna i strzępy melodii można podobno usłyszeć w okolicach latarni do dziś, zmieszane z szumem wiatru i fal, nie tylko nocą. Ale Scituate to nie tylko opowieść o duchach Rebeki i Abigail, to przede wszystkim opowieść o pionierskim duchu tych młodych kobiet i o sile ducha.

Jest wiosna roku 2020. Po drodze do Scituate, na drzwiach wielu domów i tuż przed wejściem do latarni dostrzegamy białe flagi, plakaty czy tablice - wszystkie z ogromnym czerwonym sercem, na znak podziękowania dla lekarzy i pielęgniarek pracujących niestrudzenie przez kilka ostatnich tygodni. Jako pracowniczka służby zdrowia, doceniam ten gest (choć nie zajmuję się pacjentami, ale umowami), bo widzę na co dzień „zmęczenie materiału” w oczach wszystkich uczestników zoomowych spotkań, które odbywamy z zaadaptowanych do nowych okoliczności sypialni, salonów czy jadalni. Tła z katalogów wnętrzarskich, korporacyjny background i blur pojawią się w Internecie dopiero za parę miesięcy, póki co odwiedzamy się w prawdziwych domach i bez masek. Przez kilkanaście pierwszych miesięcy pandemii rzeczy wokół dzieją się bardzo prawdziwie i na tyle dojmująco, że prawie wszyscy odkładamy na bok także społeczne maski i gry. Ci z nas, którzy muszą pojawić się czasem w szpitalu z racji obowiązków, opowiadają o tym w pełnej szacunku ciszy.

Z końca kamiennego nasypu światło latarni nie wytrzymuje konkurencji z wiosennym słońcem. Myślę sobie, że wszyscy nosimy jakąś – każdy swoją - pandemiczną historię, w której nagle ziemia usunęła nam się spod nóg i odwaga, by nie odwracać się i stawić czoła nowej sytuacji, wydawała się niemożliwa. A jednak każdy z nas jakąś w sobie znalazł.

Portsmouth Harbor Lighthouse, New Castle, New Hampshire

Zdj cia: New Castle, New Hampshire, Latarnia morska Portsmouth Harbor, USA
New Castle, New Hampshire, Latarnia morska Portsmouth Harbor, USA



To nasza druga wizyta w Portsmouth i pierwszy dzień lata na tym wybrzeżu nie rozczarowuje. Jest ciepło, skały i dojrzała zieleń błyszczą w słońcu jak na olejnym obrazie. Tym razem „podglądamy” latarnię z pomostu i pobliskiego parku, skąd na wygładzanym wiatrem oceanie i przy dobrej pogodzie widać też całkiem dobrze pobliską kamienną latarnię Whaleback Light.

Connie Small, żona latarnika Elsona Small, który objął zarządzanie latarnią w Portsmouth w 1946 roku (wcześniej para mieszkała w innych latarniach, m.in. w stanie Maine), opublikowała książkę pod niezbyt zaskakującym tytułem „Żona latarnika”. Nie została znaną pisarką, ale jej książka stała się świadectwem niezwykłego życia kochającej się pary latarników, opowieścią o wielkiej romantycznej miłości rodem z amerykańskich filmów, ale też o trudzie zawodu latarnika, o wzajemnym wsparciu i o poświęceniu. Para nie miała dzieci, oboje musieli odnaleźć satysfakcjonujący sposób życia w izolacji, jakiej wymagała w latach 20.-60. ubiegłego wieku praca latarników. Tym, co pomagało im wieść życie, jakie stało się ich udziałem, była miłość, ale też uczciwość, etyka pracy i ogromne zasoby sił – fizycznych i psychicznych.

Pierwszą posadę Elson otrzymał w Channel Light w Lubece – do tej latarni dostać się można było tylko po wysokiej drabinie bez podpórek. Connie opisuje tę pierwszą wizytę w rozbrajający sposób: „Tak więc, z nim idącym za mną i powtarzającym, bym zawsze patrzyła w górę i nigdy w dół, wspięłam się po tej drabinie do latarni i te jego słowa są ze mną do dziś. Przypominam sobie o nich zawsze, kiedy brakuje mi odwagi.”

Connie miała 85 lat, gdy książka została opublikowana. W wieku lat 90 udzielała wywiadów i pokazywała, jak działała flagowa sygnalizacja ostrzegająca przed sztormami i huraganem – była to jej część pracy w Portsmouth Harbor Light.

Historia tej podwójnej samotności, pracy, odwagi i miłości wydaje się dobrym wstępem do pierwszego pandemicznego lata. Myślę o modnym dziś w Polsce słowie rezyliencja. W Stanach równie modny, a może nawet modniejszy, jest embodyment, który nie doczekal się jeszcze chwytliwego polskiego odpowiednika. Oba wywodzą się z kręgów psychologii i psychologii ciała, mindfulness, duchowości, medytacji - wyczulonych na świadomość fizyczności, swoich zasobów, relacji z otoczeniem. I głębszych warstw psychiki, które niektórzy nazywają duszą, a inni nieświadomością. W Stanach mamy więc embodied jogę, przepływ, psychologię, sprawiedliwość społeczną, a nawet poznanie. W naszej kulturze, kultywującej rolę intelektu, głowy (idee, myśli) reszta ciała powoli przestaje być mniej ważną częścią organizmu niż mózg. Przestaje być też częścią „odddzielną” - taką, którą trzeba karmić, ćwiczyć, ale która nie ma większego udziału w naszym myśleniu, przeżywaniu świata, byciu w świecie, relacjach z innymi. Medytacja, midfulness, taniec, dyscypliny takie, jak joga, pilates, tai chi czy qi gong oraz psychologia zorientowana na ciało zawsze budowały pomosty pomiędzy „cielesnym”, „umysłowym” i „duchowym” wymiarem naszego doświadczenia. Dziś mosty buduje też popularność podróżowania, zwłaszcza w trybie slow travel - przeżywania w pełni, „całym sobą” nowych doświadczeń i doświadczania miejsc nieturystycznie, bardzo fizycznie, organoleptycznie oraz z całym pakietem trudności i wyzwań dla przyzwyczajeń ciała, które zapewnia nieturystyczna podróż.

I jeśli embodyment jest „wcielaniem w życie” i wyrażaniem idei, stanu, konceptu poprzez własne ciało i jego świadomość, poprzez sposób bycia, obecność, to można powiedzieć, że Connie i Elson Small byli embodyment ideału latarników.

Ponieważ piszę ten tekst w kolejnym tygodniu niekończącej się wojny Rosji z Ukrainą, nie sposób nie wspomnieć o tym, jak za jej sprawą Polacy stali się dla świata embodyment idei aktywnego współczucia i służenia innym. Do tego stopnia, że choć osobiście nie uratowałam żadnego ukraińskiego dziecka, amerykańscy znajomi i rodzina wysyłają mi sms-y z gratulacjami. Moja szefowa zachęca do wystąpienia na forum działu w pracy z apelem o zbiórkę pieniędzy, czego z chęcią się podejmuję (i zadziwia mnie mój własny niekłamany entuzjazm i uczucie, z jakim opowiadam o Ukrainie – to prawda, łączą mnie z nią też, jak bardzo wiele osób w Polsce, rodzinne historie). Moi amerykańscy znajomi podziwiają Polaków zajętych ratowaniem tego, co pozostanie z rozpadającego się świata za wschodnią granicą – ich otwarte domy (rzecz dla przeciętnego Amerykanina, który nawet odwiedzającą rodzinę lokuje często w hotelu, zupełnie nie do pomyślenia), portfele i serca. Tych samych Polaków, którzy jeszcze do niedawna pojawiali się w lokalnej amerykańskiej prasie wyłącznie w rolach trzecioplanowych i średnio interesujących negatywnych bohaterów historii o powracających antydemokratycznych reżimach i zatrutym powietrzu. Pracownicy amerykańskiej poczty na widok paczki z polskim adresem dopytują z powagą w głosie „Jak tam teraz jest?” (z nadzieją, że usłyszą coś spoza medialnej narracji, jakąś bardziej ludzką i osobistą opowieść). „Nie za dobrze...” odpowiadam z westchnieniem, „Ale Polacy są wdzięczni za amerykańskie wojsko, które stacjonuje w Polsce”. Młoda Haitanka za kierownicą taksówki „Lyft” kiwa głową z powagą, gdy na jej pytanie o to, skąd pochodzę, odpowiadam „Polska”. „Tak, Polska, Ukraina, wiem, gdzie to jest!”. Dziś już wszyscy wiemy. Ale Haitanka wie trochę inaczej – sama jest uchodźczynią. Nie uciekła przed wojną, ale podczas kataklizmu też straciła w swoim kraju prawie wszystko.

Polacy, zaskoczeni tym zupełnie tak samo, jak reszta świata, z dnia na dzień stali się światłem wskazującym drogę tym, którzy mówią czy myślą o współczesnym aktywizmie i nowych relacjach społecznych. Niekoniecznie religijni czy sympatyzujący z polską konserwatywną odmianą katolicyzmu, nagle stali się żywym przykładem drugiego najważniejszego wg Jezusa przykazania: „Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego”.

Jeszcze jeden dowód na to, że nosimy w sobie światło, o którym często nie wiemy zupełnie nic (dopóki nie pojawi się na horyzoncie zagubiony statek albo grupa rozbitków). Światło, które daje dziś schronienie ukraińskim rodzinom, robi kanapki i zawozi na dworzec, drugą dobę bez snu wozi ludzi pomiędzy granicą a tymczasowym domem, oddaje innemu dziecku swoje zabawki, stawia na stole nakrycie dla niespodziewanego gościa, oddaje mu swoje łóżko, załatwia pracę, nie przesypia nocy, bo medytuje czy modli się o pokój na świecie. Dla nas tutaj i Amerykanów – niespodziewane światło zza oceanu.

To chyba wszystko, co umiem powiedzieć o tej wojnie w tym kontekście. Warto jeszcze powtórzyć za Dalajlamą, że w dzisiejszym świecie „war should be outdated” i wierzyć mocno, że niedługo rzeczywiście tak się stanie. Kiedy pokonamy też nasze własne małe codzienne wojny na przekonania, naszą własną potrzebę zwyciężania.

O reszcie można tylko milczeć.

Fort Pickering Lighthouse, Salem, Massachusetts

Zdj cia: Salem, Massachusetts, Latarnia morska Fort Pickering, USA
Salem, Massachusetts, Latarnia morska Fort Pickering, USA



Do tej latarni podchodzi się z wyspy i przez wodę. Odwiedzamy ją późną jesienią, o zimnym, choć pastelowym zachodzie słońca, który koloruje ubogie i mało atrakcyjne wizualnie okolice Salem. Tak, tego Salem z niechlubną sławą miasta procesu czarownic - dziś popularnej destynacji miłośników klimatów Halloween i „czarnej magii”.

Wyspa jest surowa, skalista, ze starym fortem wojennym. Wita nas sezonem burych patyków drzew już bez liści, desperackimi krzykami mew i fotogenicznym krzewem pełnym cierni i wróbli. Zimno ziemi i chłód od oceanu przenikają przez podeszwy butów i wełnę budrysówki do środka. Myślę o tym, że w tym pandemicznym czasie, kiedy wszyscy odkrywamy, jak bardzo de facto jesteśmy samotni i jak silne i kluczowe są jednocześnie nasze więzy z innymi, odkrywamy też na nowo wdzięczność za najbliższych (np. za życiowego partnera i jego obecność obok, tu i teraz, na tej niewielkiej wyspie, i zawsze - choć nie zawsze będzie tylko światłem latarni na bezpiecznym brzegu, czasem pewnie też burzą na oceanie).

Kiedy wypełniamy swoje ciało czującą obecnością w teraźniejszości, wszystko staje się wyrażniejsze, bogatsze, intensywniejsze. Także doznania płynące z wnętrza ciała. Uczymy się wtedy rozpoznawać, gdzie jest ono spięte i czujemy-rozumiemy, dlaczego. Wiemy, na przykład, kiedy jest rzeczywiście głodne fizycznie, a kiedy jest to reakcja na stres czy głód emocjonalny. Czujemy, które spięcia nie „puszczą” łatwo, nawet po kilku sesjach yin jogi, medytacji czy relaksacji metodą Jacobsona. Jak bardzo związane są nie tylko z naszą przeszłością, ale i z codziennym oporem wobec rzeczywistości, niechęcią do zaakceptowania jej ze wszystkim, co przynosi. Widzimy, gdzie nasze ciało blokuje przepływ energii, a gdzie otwiera się na doznania. Gdy nie zmuszamy go do niczego, ale i nie rozleniwiamy, ono się odwdzięcza i komunikuje się z nami. Rozumiemy jego potrzeby. Honorujemy je jako miejsce, z którego możemy otworzyć się na inny kontakt z sobą, z głębszą, psychofizyczną rzeczywistością, z tymi, których kochamy, a nawet - z pomocą którejś z duchowych dyscyplin - z głębszą podstawą naszego bytu. Jest w nas coś, co takiego żywego kontaktu poszukuje.

Głęboko w tobie ukrywa się światło – to samo światło, które daje życie wszystkiemu wokół ciebie.

Dlatego się staramy. Dlatego pomagamy sobie nawzajem. Dlatego umiemy (jeśli naprawdę chcemy) być uważni i cierpliwi. Dlatego medytacja, modlitwa, poezja i inne formy sztuki, długie spacery, dalekie wyprawy, wspinaczki, podróże w głąb siebie i w nieznane - i wyprawy do latarni.

Cape Cod (Highland) Lighthouse, Truro, Massachusetts

Zdj cia: Cape Cod, Massachusetts, Latarnia morska Highland, USA
Cape Cod, Massachusetts, Latarnia morska Highland, USA



Wyprawy do latarni stały się naszą kotwicą w świecie, w którym z jednej strony byliśmy boleśnie zakotwiczeni, w domach z bliskimi albo z własną samotnością i samotnościami po drugiej stronie ekranów, a z drugiej – zagubieni w morzu obaw, dezinformacji, niekompetencji sterników, niepewności co do siły żywiołu. Były to wyprawy po światło – skrawek malowniczej przestrzeni w kadrze i symbolikę budowli, która należy do najbardziej utylitarnych na świecie – esencją jej istnienia jest służenie innym. Wyprawy po jej stabilność, wertykalność, siłę, wskazówkę. Ale także po jej uniwersalizm. Bo latarnia nie wybiera, jakim statkom oświetli drogę, jej światłu jest to - w bardzo opiekuńczy sposób - obojętne.

Tę latarnię, najstarszą na Cape Cod i tę, której światło widzą jako pierwsze przybysze z Europy, odwiedziliśmy pewnej mglistej wiosennej niedzieli, jeszcze przed sezonem, który zwykle zmienia drogę z Bostonu na Przylądek Dorsza w kilkugodzinny obowiązkowy koszmar. Z racji tego, że ocean nadgryza tu wybrzeże, latarnię przesunięto kilka lat temu w głąb lądu i nie widać spod niej wody, tylko ciągnące się wokół morze traw. Tego dnia wody nie było też widać z pobliskiej skarpy i platformy widokowej – welon mgły zasłonił kontekst i sens istnienia budowli.

Piaszczyste wydmy przylądka, wiatr i mgła budowały oniryczny i nostalgiczny krajobraz. Wszystko wokół było tylko sugestią oceanu.

Kiedy grupa lokalnych artystów, z którymi czasem wystawiam swoje prace, złożyła wiosną 2021 roku nową wystawę w okolicznej galerii, z obietnicą wernisażu na świeżym powietrzu i pod pełnym obietnicy tytułem „Hope” (Nadzieja), nie miałam watpliwości, jaką fotografię chce powiększyć i pokazać. Droga do latarni morskiej wśród rozwianych traw była jasnym wyborem.

Czasem wystarczy sama konstrukcja, jej wertykalność, stabilność – jak wewnętrzna oś przebiegająca przez nasze ciało, łącząca niebo z ziemią.

Czasem tym, czego nie widzimy, jest nie drugi brzeg, lecz ocean.

Bass Harbor Head Light, Maine

Zdj cia: Acadia National Park, Maine, Latarnia morska Bass Harbor, USA
Acadia National Park, Maine, Latarnia morska Bass Harbor, USA



„Projekt Latarnie” rozrastał się nieoczekiwanie. Okazywało się, że gdziekolwiek byśmy się nie wybrali, niemal zawsze czekała tam na nas jakaś latarnia morska. Nawet gdy przestawaliśmy szukać latarni, one zdawały się szukać nas, wchodzić nam w drogę, przekonywać, że warto raz jeszcze wrócić do tej alegorii.

Małe synchroniczności, prorocze sny, drobne cuda, wyłomy w racjonalnym porządku – zapominamy o nich równie szybko, jak bezbłędnie rozpoznajemy je na chwilę jako listy od losu, wiadomości z indywidualnej czy zbiorowej nieświadomości. „Łut szczęścia”, „zbieg okoliczności”, „zrządzenie losu” - nawet jeśli należymy do sceptyków, wiemy dobrze, że jest w tych zdarzeniach jakaś prawda i czujemy cień absolutnej pewności, że to właśnie one mają głęboki sens. Racjonalny umysł spycha je do piwnicy podświadomości, lekceważy. Ale coś w nas wie, jak je odczytać. Może powie nam o tym na swój sposób wyraźniej któregoś dnia.

Latarnie, które odwiedzaliśmy z rozmysłem i te, na które natykaliśmy się „przypadkowo”, były dla nas też w pewnym sensie takimi znakami.

Może całe nasze życie jest systemem znaków, które domagają się, by ktoś je odczytał? Zbiorem sygnałów, które powinniśmy odebrać? Wołaniem z głębi duszy świata, które konsekwentnie zagłuszamy naszą gonitwą i mentalną, emocjonalną paplaniną. Wołaniem, które można usłyszeć tylko w wewnętrznej ciszy. Bez historiii o wszystkim, co nam się przydarza – i o tym, jakie to jest piękne, nudne lub okropne.

W czasach końca wszystkich historii „Projekt Latarnie” był naszą historią bez końca, bo ilu latarni byśmy nie odwiedzili, zostawało ich wciąż wiele. W najbardziej burzliwym dla mnie prywatnie czasie przydarzyła nam się latarnia zawieszona we mgle nad skalnym urwiskiem, w tym pamiętnym, bo pełnym ulew, amerykańskim długim weekedzie (Memorial Day) w Parku Narodowym Acadia, skąd nieomal nie zawróciliśmy, przez pogodę. Ale był to też czas wglądów. Przy tej latarni, na skarpie nad zamglonym oceanem, ktoś umieścił dwa wielkie dzwony, jak przy jakiejś świątyni. Można było spróbować wyobrazić sobie ten niesamowity dźwięk, odbijający się od skał, rozchodzący się po falach w nieskończoność, wygłuszony mgłą albo wsiąkający w szare chmury, zapadającą noc.

Jego budzącą wibrację, jak dźwięk światła latarni.

Eastern Point Lighthouse, Gloucester, Cape Ann, Massachusetts

Zdj cia: Gloucester, Massachusetts, Latarnia morska Eastern Point, USA
Gloucester, Massachusetts, Latarnia morska Eastern Point, USA



W czasie pozbawionym kierunku latarnie były też naszym kierunkiem. Kojącą myślą o drugim brzegu (czasie po pandemii, nowym świecie, który po niej powstanie). Przywracały poczucie stabilności.

Włóczę się z aparatem wśród wielkich, ciemnych, pokrytych szlamem i wodorostami skał Gloucester. Obserwuję grupę turystów – przyjaciół czy rodzinę – z przewodnikiem, który przeprowadza ich po długim i wysokim kamiennym wale do maleńkiej (patrząc stąd) konstrukcji, która również jest latarnią. Kruk i mewa przefruwają mi przed nosem, przysiadają na kamiennych płytach niemal naprzeciw siebie, niczym yan i yin, i pozują do zdjęć. Jest też kilku rybaków, dwoje nastolatków o azjatyckiej urodzie, na romantycznej covidowej randce, a przy miniaturowej Dog Bar Breakwater Light opala się para w średnim wieku, w ciemnych okularach.

Czy ktoś z nas tutaj naprawdę tęskni za tłumami? Trudno powiedzieć, ale trudno też nie doceniać wartości kontaktu „twarzą w twarz”, wymiany energii i powrotu do doświadczeń, w których czujemy się częścią ciepłej, wibrującej, oddychającej, czującej ludzkiej zbiorowości. Trudno jednak też nie zauważyć, jak bardzo „czystsi” staliśmy się też na chwilę dzięki temu, że przez pewnien czas dane nam było zamieszkać w pustelni i „wejść do wewnętrz”. Skupić nasze myśli i uczucia na rzeczach naprawdę istotnych i niewydumanych – jak świadomość własnej śmiertelności, zdrowie fizyczne i psychiczne, wzajemne wsparcie, rodzina, wdzięczność, przyjaźń, współpraca, praca, która służy innym i światu, troska o świat naturalny – rośliny, zwierzęta, krajobraz, zasoby, o całą planetę (któregoś wiosennego dnia w polskim sklepie w Bostonie zaskoczył mnie zupełnie ekologiczny numer polskiej „Vivy” – w całości poświęcony nie celebrytom, ale naszej planecie). Ciągłą kreację zastąpiła naturalność, gonitwę refleksja, a emocjonalne szarpnięcia i paplaninę umysłu – uczucia i instynkt. Staliśmy się też bardziej embodied, bardziej zakotwiczeni w naszych ciałach i chwili teraźniejszej. Dwa lata, które były trochę jak sto lat samotności, odbijają się w naszych oczach, spojrzenia nabrały głębi. Zmieniliśmy się.

Czy uda nam się tę zmianę utrzymać i zamiast dopasowywać się do norm dyktowanych przez pogubioną kulturę zaczniemy naprawdę zmieniać ten świat? A jeśli tak, to w co i jak? Jaką historię o nim będziemy sobie opowiadać? Wiele organizacji i środowisk ogłasza dziś początek końca, wiele widzi w tym porządek rewolucyjnej zmiany. Żyjemy na pograniczu epok, w dobie schyłku cywilizacji ekonomicznego wzrostu, na skraju przepaści, w którą spadają właśnie stare wartości i sposoby myślenia. Może ludzi dobrej woli naprawdę będzie więcej i uda nam się pokonać tę przepaść - i uratować świat przed nami, jego największym wrogiem. Oby.

Plymouth Light/Gurnet Light, Gurnet Point, Plymouth Bay, Plymouth, Massachusetts

Zdj cia: Plaża Duxbury, Plymouth, Massachusetts, Latarnia morska Gurnet, USA
Plaża Duxbury, Plymouth, Massachusetts, Latarnia morska Gurnet, USA



Do drewnianej Gurnet Light, o której w Massachusetts mówi się „bardzo szczególna”, nie ma dostępu. W złotym świetle wczesnego popołudnia przeprawiamy się przez drewniany most na piaszczysty brzeg i suniemy – z napędem na cztery koła - drogą bez asfaltu, wzdłuż lśniących ciemnym złotem traw wydm Duxbury Beach. Droga kończy się pod tablicą informującą, że dalej wstęp mają już tylko rezydenci tego najdalszego punktu na półwyspie. Mąż wysadza mnie tutaj i obiecuje wrócić, jak tylko będę go potrzebować. W polu widzenia nie ma żadnych parkingów, ale będzie szukał. Ja tymczasem - z naładowaną baterią w aparacie, z wiatrem i słońcem we włosach – mam tę bukoliczną wioskę na końcu półwyspu i drewnianą latarnię zupełnie dla siebie.

Wioska jest magiczna, bardzo naturalna i cicha – przypomina mi wizyty w dzieciństwie na wsi u dziadków, w Polsce, tylko wszystko jest tu dużo bardziej schludne. Ale tak jak w tamtym świecie, którego już nie ma, zające skaczą tu po ogródkach, psy harcują z kotami. Poza tym jest cicho, sielsko, spokojnie. Drzewa jeszcze nie kwitną, tu prawdziwa wiosna zaczyna się dopiero w maju, przyroda jest jeszcze uśpiona. Wspinam się po piaszczystej drodze z widokiem na ocean, potem pokonuję pagórki z żwirową drogą, wokół żadnych samochodów i gdyby nie powiewająca nad oceanem amerykańska flaga, czułabym się, jak w podróży wehikułem czasu. Z sielskiej przestrzeni wyskakują wspomnienia, z dziecięcą świeżością percepcji dotykam drewnianego płotu, wsłuchuję się w daleki dźwięk ptaków i szumiących fal. Karmię zmysły, nasiąkam wilgotnym słonym powietrzem, jak przydrożne kamienie. Ręcznie poskładane z nierównych kamieni ogrodzenia – znak charakterystyczny Nowej Anglii – przypominają mi, gdzie jestem.

Gurnet Light zbudowano w 1768 roku i w 1790 roku latarnia ta stała się domem pierwszej amerykańskiej latarniczki, Hanny Thomas, mamy trójki dzieci (pieczę nad latarnią objęła po tym, jak jej mąż, brygadier generał John Thomas wyprawił się walczyć w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych). Latarnia spłonęła w 1801 roku i rząd odbudował ją jako dwie bliźniacze wieże. Zastanawiam się, dlaczego historie latarni i latarników mają w sobie tak często tyle dramatyzmu. Może to też jest część metafory.

Pod bramą do posesji, za szpalerem drzew, na pokrytym trawą pagórku biała wieżyczka z czerwoną kopułą i biała przybudówka z czerwonym dachem. Nieduża, kształtna „solniczka” Gurnet jest biało-czerwona.

***

Wojna na Ukrainie zastąpiła pandemię „na pierwszych stronach” internetu dokładnie w momencie, gdy zaczęliśmy odważniej ogłaszać powrót do życia „jak wcześniej”, jak po długiej chorobie, którą nie do końca jeszcze przeszliśmy, i pytając czego nas ta choroba nauczyła. Teraz, nie bez wyrzutu wobec rzeczywistości, pytamy, dlaczego zaraz po uporaniu się – do jakiegoś stopnia – z pandemią musimy mierzyć się z kolejnym ciężarem? Wielu próbuje odpowiedzieć za nas na te pytania. Ale jedyna odpowiedź, jaką warto usłyszeć, przyjdzie z wewnątrz.

Każdy fotograf wie, że światło zmienia obiekt, na który pada. Ma to sens także w odniesieniu do wewnętrznego świata. Jeśli strumień naszego wewnętrznego światła, uważności, świadomości (ale nie tej krytycznej, oceniającej, porównującej, ale tej neutralnej, rejestrującej, przyjmującej) skierujemy na naszą ciemność, ona nie będzie już tą samą ciemnością. Rozpocznie się proces zmiany. Wystarczy zobaczyć - ale w większości przypadków nie wystarczy zobaczyć raz. Dlatego to, czego nie chcemy w sobie widzieć, będzie powracać, może tak samo, jak do wschodniej Europy powraca dziś bolesna wojenna pokoleniowa trauma. Czasem będziemy zmuszani patrzeć w te niechciane miejsca wiele razy. I zostać z światłem świadomości skierowanym na nasze ciemne kąty: brak poczucia bezpieczeństwa, brak poczucia sensu czy wartości, lęki, destruktywne nawyki, trwonienie energii, zamartwianie się, obwinianie innych, poczucie bycia karanym przez los, mniej czy bardziej subtelną dumę, pogardę, agresję, poczucie, że świat jest „zły” – cokolwiek tam tkwi. Na wewnętrzną wojnę wszystkiego ze wszystkim. Czy zewnętrzną, bo jak wiadomo, winą za zło tego świata łatwo dziś obarczyć każdą możliwą do wyodrębnienia grupę polityczną czy społeczną (w zasadzie nas wszystkich). A to tylko poziom społeczny, nieosobisty. Cokolwiek siedzi w moim ciemnym kącie, chcę mieć w sobie wystarczająco dużo siły, ciszy, łagodności i przestrzeni - by pozwolić temu wyjść do światła i pobyć tam ze mną. Rozświetlenie swoich własnych ciemności i bycie światłem dla innych jest – jak przekonuje w swoich bestsellerach i podcastach młoda amerykańska nauczycielka duchowa w wersji pop Gaby Bernstein (i trudno się z nią nie zgodzić) – naszym jedynym prawdziwym obowiązkiem.

Nubble Light/Cape Naddick Light, York, Maine

Zdj cia: York, Maine, Latarnia morska Nubble, USA
York, Maine, Latarnia morska Nubble, USA



Nigdy nie zapominaj: możliwe, że dla kogoś jesteś latarnią morską podczas sztormu

Jedną z najbardziej popularnych i najchętniej fotografowanych latarni morskich w Nowej Anglii jest Cape Neddick, znana również jako Nubble Light. Ta malownicza latarnia znajduje się na wyspie przy Przylądku Neddick Point w miejscowości York w stanie Maine. Chociaż nie jest dostępna dla zwiedzających, można ją podziwiać z Sohier Park (i jest to piękny widok).

Latarnia Nubble też ma swoje opowieści, jak na przykład ta z lat 60., o dwójce dzieci latarnika, które tato codziennie rano pakował w kosz i tak transportował przez wodę do szkoły, oraz stałych gości, jak na przykład często tu fotografowana biała śnieżna sowa. William Davies Sohier, bostoński prawnik, od którego nazwiska Sohier Park wziął swoją nazwę, sprzedał cztery akry ziemi z Nubble Light w 1929 roku York Beach Village Corporation za sumę jednego amerykańskiego dolara.

Wizerunek latarni z York doczekał się wręcz międzyplanetarnej sławy – jest wśród zdjęć wysłanych poza System Słoneczny przez NASA w sondzie Voyager II w 1977 r. Inne cywilizacje będą mogły odpowiedzieć sobie może dzięki temu na pytanie o to, czy ziemskie burze i sztormy da się przetrwać przy solidnej konstrukcji i odrobinie wewnętrznego światła.

Siedzimy na ławeczce na skalnym wzgórzu, na wprost fal, słuchając, jak z impetem rozbryzgują się o brzeg. Wokół kołują dziesiątki mew – liczba dorównująca tłumom turystów odwiedzających latem Nubble Light. Jak na drugi rok pandemii, odwiedzających dzisiaj jest tu całkiem sporo. Jest gorąco i wieje silny wiatr, mało który z turystów jest „zamaskowany” i nie wszyscy zdają się czuć z tym komfortowo. Czasami czuję, że mentalnie wciąż jesteśmy w roku 2020. Wydostaniemy się z niego, gdy zmienimy naszą opowieść – gdy zamiast dewastującej izolacji, strachu, ograniczenia, straty, czasem bardzo bolesnej i namacalnej – zobaczymy w nim też żywioł i nieprzewidywalność życia, miłość i przestrzeń do wzrastania, ból planety i nasze nieposzanowanie dla jej „ciała”. Gdy wyzdrowiejemy jako kultura z chorób konsumpcjonizmu, wojny, obojętności, obwiniania innych, narcyzmu i zaczniemy być wdzięczni za ostatnie lata i za to, co nam pokazały i przyniosły. Jak bardzo dały nam czas, siłę i samotność konieczną do zmagania się z naszymi największymi lękami, najbardziej negatywnymi myślami. Jak pozwoliły nam połączyć się na nowo i w nowy sposób z innymi. Co dzięki nim otrzymaliśmy, zobaczyliśmy, co zrozumieliśmy.

Czy udało nam się zrzucić balast, zobaczyć światło, znaleźć drogę na drugi brzeg.



W pierwszej dekadzie XX wieku latarnie w USA zautomatyzowano. Cięcia w rządowym budżecie były coraz większe i budowle zaczęły popadać w ruinę. Blisko sto lat później powstały pierwsze organizacje promujące ich zachowanie i renowację. W stanie Maine ukazał się (w 1992 r.) magazyn „Lighthouse Digest” – publikacja stawiała sobie ambitny cel inicjacji „ruchu ochrony latarni”. Dwa lata później, również w Maine, powstała Amerykańska Fundacja Latarni Morskich, zajmująca się konserwacją, renowacją i zarządzaniem tymi budynkami na skalę całego kraju.

Większość amerykańskich latarni jest dziś własnością US Coast Guard (amerykańskich Służb Ochrony Wybrzeża), ale wiele przeszło również w ręce lokalnych rządów, organizacji społecznych i edukacyjnych, fundacji, a nawet osób prywatnych. Wiele trafiło do rejestrów zabytków i utrzymuje się z turyzmu i datków zwiedzających. Opublikowany w 2000 r. National Historic Lighthouse Preservation Act stworzył podstawy prawne i wyznaczył ramy do zarządzania latarniami morskimi w USA, podkreślając kulturowe, turystyczne i edukacyjne walory tych jedynych w swoim rodzaju budowli.

Więcej o latarniach morskich w Nowej Anglii:

http://www.newenglandlighthouses.net/


Przy pisaniu artykułu korzystałam z następujących publikacji:
1) Gary Stoller, „How A Historic Lighthouse Changed The Life Of Former College Professor”, Forbes Magazine, 2021.
2) Natasha Frost „Meet the United States’s Only Female Lighthouse Keeper. Sally Snowman belongs to a tradition of freedom, loneliness, and pride”, Atlas Obscura, 2020.
3) Allan Wood “Lighthouses and Coastal Attractions of Southern New England”, 2016.
4) Jeremy D’Entremont “The Lighthouses of Massachusetts”, 2007.

Zdj cia

USA / Massachusetts / Winter Island / Latarnia morska Fort PickeringUSA / Massachusetts / Gloucester / Wschodnie WybrzeżeUSA / Massachusetts / Scituate / Latarnia morska ScituateUSA / New Hampshire / New Castle / Latarnia morska Portsmouth HarborUSA / Massachusetts / Salem / Latarnia morska Fort PickeringUSA / Massachusetts / Plaża Duxbury, Plymouth / Latarnia morska GurnetUSA / Massachusetts / Gloucester / Latarnia morska Eastern PointUSA / Maine / Acadia National Park / Latarnia morska Bass HarborUSA / Massachusetts / Cape Cod / Latarnia morska HighlandUSA / Maine / York / Latarnia morska Nubble

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl