Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
W podróży do równowagi – zima w Dolinie Śmierci > USA



Dolina Śmierci, Kalifornia, Zabriskie Point, USA
Nie doczekasz świtu, nie odbywszy drogi przez noc ~ Khalil Gibran
Ściemniało się, zimą zmrok w Dolinie zapadał szybko.
Zostawialiśmy za sobą piaszczyste wydmy otoczone sinymi górami (Mesquite Flat Sand Dunes, ostatni punkt wyprawy), i z instynktem przygody - nie będziemy przecież wracać tą samą trasą, którą tu przyjechaliśmy, czyli przez Furnace Creek, Armagosa i Death Valley Junction - kierowaliśmy się na zachód. Niezupełnie w nieznane, bo choć GPS i telefonia nie działały, droga 190 figurowała w internecie, kiedy jeszcze mieliśmy zasięg i na mapie offline. W pewnym momencie zdaliśmy sobie jednak sprawę, że umknął nam drobny szczegół o dużym znaczeniu – prowadziła przez część otaczającego dolinę potężnego pasma Panamint, nieopodal najwyższego szczytu Telescope Peak (3368 m.n.p.). I za sprawą nisko wiszących chmur robiła się coraz mniej widoczna.
Wjeżdżaliśmy powoli pod górę, w gęstą, matową szarą watę chmur. Nie wyglądało to dobrze. Zawrócić o tej porze oznaczało, po pierwsze, wykonać na tej górskiej drodze ekwilibrystykę, która raczej nie zakończyłaby się sukcesem zważywszy na ograniczone pole manewru dla naszej półciężarówki oraz sporej wielkości terenowy samochód sunący w pewnej odległości za nami, a po drugie, zaliczyć ponowny przejazd przez pół doliny i kawał pustyni – dobrych kilka godzin, zanim dotrzemy do Barstow... po północy? Gorączkowe myśli karmiły emocje. Widok zza okna samochodu nie pomagał. Droga była wąska, pozbawiona barierek, pełna zakrętów i coraz wyraźniej znikała w ciemnej mgle, a temperatura w samochodzie spadała, co mogło oznaczać tylko jedno - wjeżdżaliśmy w okolice prowadzące do pokrytych śniegiem niewidzialnych szczytów. Zmęczeni po pełnym wrażeń dniu w drodze, nie mieliśmy już niestety lepszych pomysłów na tę sytuację niż konsekwentne utrzymywanie rytmu i dalsza jazda przed siebie. Teraz z obu stron samochodu widać było tylko trochę skał i plamy śniegu na czarnej ziemi przy granicy z asfaltem. Zakręty robiły się coraz bardziej ostre, a skały po obu stronach drogi coraz mniej widoczne. Musieliśmy zwolnić. Pobocze - jeśli w ogóle jakieś tu było – poprószone śniegiem, kołysało się w kokonie chmur poza zasięgiem naszego wzroku, nieświadome, jak bardzo chcielibyśmy je dostrzec i choć na chwilę na nie zjechać. Zatrzymać odmawianą bezgłośnie mantrę czy litanię do wszystkich bogów zebranych w jedno nasłuchujące współczująco Wszechmocne Istnienie. „A kiedy już wkroczę w mrok Doliny Śmierci, zła się nie ulęknę, bo Ty przy mnie staniesz” (nowy przekład). Stanąć z boku własnych galopujących emocji i myśli. Zatrzymać się. Tymczasem musieliśmy poruszać się naprzód, jak najbliżej żółtej linii dzielącej drogę na pół, bo białej nie było już widać, a za nami były najprawdopodobniej kolejne samochody – teraz już niewidoczne, bo chmury otulały nas coraz ciaśniej ze wszystkich stron. Kalkulowaliśmy sobie, że zobaczylibyśmy te samochody, gdyby ich kierowcy nie zawrócili, ale możliwe też, że długie światła nie przebijały się przez chmury, bo samochód, który jakiś czas temu jechał z równą prędkością przed nami, dawno zniknął nam z oczu. Może zanim stracił widoczność, znalazł gdzieś bezpieczną przystań, zjazd, punkt widokowy pozbawiony krajobrazu (ale z widokiem na przetrwanie)? Może nam też się poszczęści? Czy tu są jeszcze w ogóle jakieś punkty widokowe? A może... welon mgły co jakiś czas podnosił się z wiatrem tu i ówdzie, by odsłonić niesamowite poszarpane skały, barierki na jednym z zakrętów nad uskokiem, kto wie, jak głębokim – a przed tymi scenami jak z horroru, mignął nam też w czymś w rodzaju kanionu zupełnie niemożliwy obrazek: para obrzucającą się śnieżkami obok zaparkowanego pod skalną ścianą w płytkim śniegu samochodu i przekonująca nas swoim widokiem, że naprawdę nie ma się czego obawiać, to w gruncie rzeczy jest zabawna przygoda. Śnieżki w najgorętszym obok Sahary miejscu na planecie, w środku zimy, w chmurach, na zakręcie i na wysokości prawie 3 tysięcy metrów nad poziomem morza, nad wyobrażoną przepaścią, tuż przed zapadnięciem nocy. No chyba że była to zimowa odmiana pustynnej fatamorgany. Mogliśmy mieć tylko nadzieję, że jeśli ktokolwiek jest na tyle niefrasobliwy, by jechać jeszcze za nami w tej mgle, to zobaczy albo usłyszy nas na czas. Ale jeśli ktokolwiek będzie jechał szybko z naprzeciwka samochodem szerszym niż nasz, to jesteśmy o krok od końca wszystkich podróży...
Death Valley National Park, Kalifornia, Artist's Drive, USA
„Koniec wszystkich podróży” - tak mógłby brzmieć antyslogan reklamujący Dolinę Śmierci. Z kilku powodów. Po pierwsze, Death Valley to naprawdę miejsce, w którym można poczuć się, jak na krańcach znanego nam świata. Przestrzeń, formy i kolory Pustyni Mojave w tym jej rozległym oddzielonym od świata szczelnie górami „zakątku” robią dosłownie nieziemskie wrażenie. Jedno z „obowiązkowych” miejsc – Artist’s Palette, część jednokierunkowej trasy pod nazwą Przejażdżka Artysty (Artist’s Drive), która wiedzie przez malownicze wąwozy – robi furorę na Instagramie ze swoją skalną paletą wzgórz pokolorowanych przez naturę utlenionymi metalami jako tło do ujęć tzw. lajfstylowych. Inne – Zabriskie Point i Czerwona Katedra – to mekka fotografów polujących na wschody i zachody słońca nad wzgórzami badlands i charakterystyczną „pasiastą”, pokolorowaną przez lawę z prehistorycznej wulkanicznej eksplozji, zakręconą formacją Manly Beacon. Pole Golfowe Diabla, przedłużenie solnego jeziora, przeważnie wyschniętego (tzw. solna patelnia) Badwater Basin z jego najniższym położeniem w Ameryce Północnej – depresją 86 metrów poniżej poziomu morza – jest również miejscem często odwiedzanym przez fotografów. Fascynujące wizualnie nierówności terenu – ciągnące się po horyzont zeschnięte i pokryte solą bryły ziemi – nie zachęcają do spacerów ani jakichkolwiek gier, ale dołków jest tu rzeczywiście niezliczona liczba. Niesamowite krajobrazy z powodzeniem odgrywały rolę innej planety w gwiezdnej sadze George’a Lucasa (np. Tatooine) i mogłabym przywołać tu o wiele więcej przymiotników i ciekawych nazw, jednak ani opis, ani film, ani fotografia nie oddadzą nawet ułamka krajobrazowego majestatu Doliny.
***
Po drugie, Dolina Śmierci to największy i jeden z najtrudniejszych komunikacyjnie parków narodowych w kontynentalnej części USA – otoczona pasmami Amargosa i Panamint rozciąga się na obszarze prawie ośmiu tysięcy kilometrów kwadratowych. Wielkość, która aż się prosi o najdroższe w Stanach paliwo – nie powinno być to dla nikogo zaskoczeniem, że najwyższą cenę, jaką zgodzilibyście się zapłacić za tankowanie, w Furnace Creek trzeba pomnożyć przez dwa (transport publiczny w tym zakątku świata nie istnieje, a przecież nie wybierzecie się na kilkugodzinną przejażdżkę doliną z pustym bakiem). Kiedy już zatankujecie, nabierzcie absolutnej pewności, że dokładnie wiecie, dokąd jedziecie, jak tam traficie, że wasze auto swoimi parametrami (napęd na cztery koła) i kondycją pasuje do tej wizji i podziela wasz optymizm, że warunki pogodowe są ok, trasa jest przejezdna, macie mapy offline, a ktoś poza Doliną wie o waszej podróży. Death Valley nie przoduje co prawda w statystykach zgonów w parkach narodowych w USA, ale nie jest też w nich na szarym końcu – ludzie umierają tu z przegrzania (1-2 osoby rocznie), z wycieńczenia i pragnienia, w rozmaitych wypadkach, a jeśli zabłądzą i wylądują w miejscu, z którego nie sposób samodzielnie się wydostać, bo np. gdzieś na odludziu złapali gumę lub zepsuło im się auto... to w aneksie mam dla Was opowieść ku przestrodze, która jest już smutną legendą. Krótko mówiąc: warto się do tej wyprawy dobrze przygotować.
Po trzecie bowiem i pomimo swojej turystycznej strony, jest to jedno z najbardziej odludnych i ekstremalnych środowisk na naszej planecie – co niedawno, bo rok temu w lutym 2022 potwierdził także podczas swojego rekordowego samotnego przemarszu przez Dolinę (długość: 225 km) przez cztery dni 43-letni astrofizyk, biegacz i atleta z USA Cameron Hummels. Poprzednie podobne wyczyny należały do Europejczyków. Temperatura w słońcu podczas pieszej zimowej wędrówki Camerona potrafiła przekroczyć 37 stopni C – jak na Dolinę Śmierci, która jest najgorętszym miejscem na Ziemi, było więc dość chłodno; w końcu luty to jeszcze wciąż zima. Upał, mdłości, omdlenia, kojoty, węże, zatruta woda, gaz, wycieńczenie i kontuzje nie powstrzymały jednak wyczynowca przed pobiciem rekordu.
Ekstremalne są w Dolinie nie tylko temperatury (rekord odnotowano w lipcu 1913 roku – termometr wskazał 134 F, czyli 57 stopni Celsjusza, ale latem 2021 roku było tu 53 C, tylko o 4 stopnie chłodniej i była to najwyższa temperatura na Ziemi od 2013 roku...), ale i suchość powietrza – chyba że akurat przetacza się przez Dolinę fala niespodziewanie obfitych deszczów, tak jak w ubiegłym roku jesienią, blokując i zamykając drogi falami błota i gruzu, krzyżując plany - oraz niemal całkowity brak pitnej wody poza centrum turystycznym Furnance Creek i kilkoma innymi turystycznymi obiektami, które tutaj, nota bene, nazwać można bez przesady nie tylko turystycznymi, ale i surrealistycznymi ze względu na efekt oderwania od rzeczywistości, jaki wywołują. Na przykład otoczony palmami, które pasują tu tak samo, jak palma przy Alejach Jerozolimskich do centrum Warszawy (nie mam nota bene nic do palmy, jako była Warszawianka wspominam ją z nostalgią), trzygwiazdkowy The Inn at Death Valley z hiszpańskim ogrodem różanym, fontanną, basenem i nieco już zszarganym kolonialnym szykiem z ubiegłego stulecia. Ta zbudowana w 1927 roku tuż przy przecinającej Dolinę autostradzie 190 oaza robi wrażenie makiety z filmowej produkcji, ale jednocześnie – przyznaję – po kilku godzinach jazdy przez zachmurzoną, zimną pustynię i po wjeździe w ogromną pustą skalistą dolinę otoczoną zaśnieżonymi górami – jej widok ociepla na chwilę serce. Na chwilę, bo gdy tak jak my, postanowicie przyjrzeć się temu hotelowi bliżej, być może rozważając nawet zrujnowanie się na popołudniową sałatkę i herbatkę w podobno luksusowej restauracji, zaczniecie również, być może, odczuwać całą swoją obecnością, że oaza pasuje do ekstremalnej Doliny, jak kwiatek (i to nie pierwszej świeżości) do kożucha. Co nie przeszkadza jej windować cen i przyciągać gości, którzy – prosto z Las Vegas czy Białegostoku - uwierzą tu we własny sen o luksusie na progu dzikiego świata.
Death Valley National Park, Kalifornia, Badwater Basin, USA
Po czwarte, Dolina jest, jak w Dawidowych Psalmach, w jakimś sensie ciemna i groźna dla nas wszystkich, którzy wychowaliśmy się w komfortowej, niemal pozbawionej kontaktu z żywiołami, zanieczyszczonej i zaślepionej sztucznym światłem przestrzeni miast. Nie przystaje do większości naszych doświadczeń, więc – podobnie jak myśl o śmierci - wywołuje strach, blokuje przepływ wewnętrznej energii. Jeśli będziemy ją zwiedzać, jak typowy turysta (najbardziej popularną trasą, nie wychodząc z samochodu, albo wychodząc tylko po lajfstylowe selfie czy widoczek), jest szansa, że nas zignoruje, ale jeśli zechcemy poudawać podróżnika, zaufać swoim apetytom i szukać własnych dróg, to całkiem możliwe, że doświadczymy jeszcze więcej niesamowitych widoków i przygód, ale raczej nie zaimponujemy jej swoją pychą - i wda się z nami w żywiołowy dialog albo nawet dyskusję, w której nie będziemy mieli niestety zbyt wielu argumentów.
Myślę, że wjeżdżając do Doliny mieliśmy tego świadomość. Dziwnie zrobiło się już w okolicach lśniącej biało-niebiesko przydrożnej restauracji w Baker, z greckimi kolumnami, wielkimi donicami i posągami greckich bogów rozsypanymi przed budynkiem jakby przez przypadek, niczym czyjeś ogromne zabawki, na skrzyżowaniu pustynnych dróg. Fatum? Nazwa jadłodajni - Mad Greek - wydała nam się adekwatna do dekoracji. Kompletnie pusta autostrada z horyzontem w odległości setek mil, prześwietlone słońcem piaski z odrobiną traw i krzewów, intensywnie niebieskie wzgórza z wznoszącymi się za nimi białymi szczytami wyższych pasm po drodze do Shoshone stwarzały jakąś senną intensywność, rodzaj fotograficznego hiperrealizmu. Potem, za jakiś czas, była Amargosa Opera House (sprawdźcie sobie historię tego miejsca), jeszcze bardziej nierzeczywista niż grecka restauracja na pustkowiu - i ostatni bastion cywilizacji, zupełnie niespodziewany: mały drewniany kościółek na wzgórzu nieopodal palmowej oazy, zachęcający jakby do ostatniej modlitwy, zanim przyjdzie nam „wstąpić” w Dolinę, „porzucając wszelką nadzieję” (celowo hiperbolizuję i przywołuję tu Dantego), a potem już tylko bardziej piekielne niż piękne krajobrazy: zasnute chmurami posiniałe niebo, falujące złowrogo rude trawy, pasma mgły zawieszone nad czymś w rodzaju mrocznej mierzei, cielska chmur zwisających tak nisko, że prawie dotykały powulkanicznej ziemi, poznaczony brunatnymi wzgórzami horyzont z wydmami wygubiającymi się we mgle, jakieś żwirowe wzgórza, wreszcie szaroczerwona góra, a potem brudnożółte skały przypominające prehistoryczne gady, nieustająca mgła i deszcz zaczął zacinać tuż przed tabliczką „Death Valley”.
***
Nie wiem, kim byłabym, gdybym spędziła na pustyni tyle lat, ile spędziłam w miastach – na pewno kimś zupełnie innym. I jeśli, co podejrzewam, mądrzejszym, to mądrością zupełnie „nieksiążkową”, ale czerpaną z instynktu i kontaktu z Naturą. Może miałabym szansę rozumieć siebie i świat dużo prościej i głębiej zarazem. Native Americans przekonani są, że celem każdego z nas jest zrozumienie siebie, swojego życia poprzez zrozumienie miejsca, w którym żyjemy. Czyli – jakkolwiek enigmatycznie to nie brzmi - odkrycie równowagi, harmonii krajobrazu, do którego przynależymy z racji urodzenia czy zamieszkania (i którego de facto jesteśmy częścią tak samo, jak nasze komórki oraz zamieszkujące nasze ciała mikroby są częścią nas samych). Jeśli tę samą harmonię odnajdziemy w sobie, coś dopełni się nie tylko dla nas, ale i dla świata. Jesteśmy to światu „winni” – tak przynajmniej twierdzi filozofia rdzennych ludów Ameryki, w tym zamieszkujących w Dolinie (zimą, bo latem przenoszą się w góry) do dziś, choć w nieporównywalnie mniejszej liczbie, niż przed laty Timbisha Shoshone, znanych także jako Panamint Shoshone Indians z Death Valley.*
***
Kilka zimowych dni po drugiej stronie kontynentu pokazało nam różne twarze pustyni, nie wszystkie były piękne. Ale kiedy na koniec, w tym deszczu wjechaliśmy do Doliny Śmierci, poczuliśmy wyraźnie, że jesteśmy w miejscu innym niż wszystkie, których do tej pory na pustyni doświadczyliśmy. Pełne uroku i złowrogie jednocześnie, niczym dziwna baśń, w której piękno i dobro przeplata się z okrucieństwem i brzydotą - by za pomocą metafor nie zawsze czytelnych dla świadomości (ale zrozumiałych dla jakiejś esencjonalnej części naszej istoty) prowadzić nas przez ciemne pustynne wąwozy i drogi, rozległe plateaus i szczyty – lęki, zdumienia, zachwyty - i ukazywać konieczne neutralizujące związki pomiędzy przeciwieństwami jako drogę do większego otwarcia, wzrostu, równowagi. Mówię teraz także o krajobrazach wewnętrznych, oczywiście, bo każda podróż jest jednocześnie podróżą wewnętrzną.
Mimo pochmurnej aury, Dolina pokazała nam też swoją piękną, pogodniejszą i łagodniejszą twarz – kilka wzgórz i skał po drodze zalanych zupełnie nieziemskim złotym światłem; szeroki słup światła słońca zaglądającego do jej wnętrza przez „dziurę w chmurach” i wielka pusta przestrzeń dna doliny, paleta kolorów, a potem kontrast niekończącej się jasnej solnej depresji i znikających w chmurach gigantycznych skalnych bloków przyniosły jakiś spokój i napełniły nas poczuciem bycia obdarowanym. Niekomfortowe uczucie ustąpiło miejsca zadziwieniu i doznaniu ekspansji. Świetliste bardo wąskich dróg przecinających mozaikę skał i gór otulonych wędrującymi chmurami przenosiło wewnętrznie do cichego, wysokiego miejsca. Naprawdę niewiele w tej podróży rozmawialiśmy. Można nawet powiedzieć, że chwilami byliśmy oniemiali z wrażenia.
Death Valley National Park, Kalifornia, Droga do Devil's Cornfield, USA
Każdy z nas ma swoje życiowe „doliny śmierci”, trudne miejsca; doświadczenia, które są jak ciemne wąwozy, przez które przeprawia się w życiu, niekiedy wielokrotnie i często w takich chwilach zupełnie samotnie – doliny najgorętsze, najdziwniejsze, najbardziej suche, najniżej położone, najbardziej odosobnione... dosłowne depresje, a obok nich równie nieprzyjazne i niebezpieczne szczyty, niekończące się, jak się wtedy wydaje, suche piaszczyste wydmy pod palącym słońcem albo w ulewnym deszczu, z niespodziewanym promieniem słońca przebijającym się przez gęste chmury... my też przeprawialiśmy się przez jedną z takich życiowych dolin przed przyjazdem na pustynię. I zupełnie tak, jak z naszą wizytą w Dolinie – relatywnie łatwo jest do tych dolin trafić, ale dużo trudniej jest się z nich wydostać. Czasem najtrudniejsze w podobnych miejscach jest odkrycie i przyznanie, że pomimo naszych wszystkich talentów i (jak lubi wierzyć nasze ego) mocy, sami tej doliny nie pokonamy. Łagodniejemy wtedy i poddajemy się, pokorniejemy, idea czy świadomość końca (nawet jeśli jest to tylko „mała śmierć” jakichś przekonań, wiary czy wyobrażeń, dostrzeżona martwota albo „śmierć wewnętrzna” na jakimś obszarze, konieczne czasem pożegnanie jakiejś wcześniej istotnej części nas samych) pomaga nam zobaczyć życie przez czystsze soczewki, czasem nawet otrzymujemy jakiś wgląd i zaczynamy rozumieć, co i komu zawdzięczamy... i w cudowny sposób znajduje się wyjście, zapowiedź nowego początku, przemiany; jesteśmy uratowani.
***
Wydmy od strony parkingu były już pod wieczór mocno zdeptane, ale wciąż robiły wrażenie – za nimi rozciągał się majestatyczny skalisty ocean niebiesko-fioletowych gór (dzięki któremu mogą się tu utrzymać). Maleńkie ziarenka kwarcu, które usypały tę wielką piaskownicę, same były kiedyś kawałkami skał. Erozja i wiatr zmieniły je w sypką glebę dla drzew Mesquite (od których wydmy otrzymały swoją nazwę). Mesquite nie są najczęściej fotografowanym w tej okolicy obiektem – ascetyczne geometryczne formy i wzory rysowane przez piasek i wiatr cieszą się dużo większym zainteresowaniem. Drzewa te zasługują jednak na uwagę, choćby dlatego, że inteligencja roślin w ich przypadku staje się oczywista i zdecydowanie dodaje im charakteru. Można nawet powiedzieć, że w swoim poszukiwaniu idealnej giętkości, która uchroni je przed byciem „żywcem pogrzebanym” pod wydmami przetaczającymi nieustannie z wiatrem kryształki kwarcu w nowe kopce, drzewa Mesquite wyglądają wręcz charyzmatycznie.
Spacerowaliśmy po pustynnych piaskach, rozchodząc się i schodząc, znikając i pojawiając się dla siebie nawzajem pomiędzy wysokimi wydmami, zmęczeni, ale szczęśliwi, że po wszystkich tych kilometrach i atrakcjach w Dolinie udało nam się jeszcze w ogóle tutaj dotrzeć i poeksplorować Mesquite Sand Dunes o tej pięknej różnowoniebieskofioletowoszarej godzinie, tuż przed zmrokiem.
Wracając do samochodu, natknęliśmy się na – jak dzisiaj o tym myślę - podsumowanie i zarazem zapowiedź ciągu dalszego naszej podróży przez pochmurne bardo Doliny: kilka wież ułożonych z różnej wielkości kamieni. Suiseki, jak mawiają Japończycy. Rock balancing. Balans. Równowaga. Cairns. Kairos.
Ściemniało się, ale wzięłam te kamienie za dobry znak.
Death Valley National Park, Kalifornia, Mesquite Flat Sand Dunes, USA
„O krok od katastrofy” to moment, w którym można poczuć, że panicznie boimy się śmierci, zmiany - można na tym doświadczeniu poprzestać, można na nim zbudować całą zbroję mechanizmów obronnych czy tożsamość, ale można też w pełni się z nim zmierzyć i pójść czy raczej „zostać przeniesionym” – na fali odblokowanej energii, uwięzionej wcześniej przez strach - dalej, gdzie... kto wie, co nas czeka? Może nieoczekiwany błogi spokój płynący z otwarcia się na przyjęcie rzeczywistości bez zapożyczonych z wcześniejszych doświadczeń emocji, bez opinii o niej i konceptualnych nakładek? Akceptacja trudności i odzyskanie zaufania do tego, co nas przez życie prowadzi? Te momenty balansu pomiędzy siłami całkowicie przeciwnymi tworzą zawsze nową jakość. Otwierają jakieś drzwi. Nic nie jest już potem takie samo.
Nawet kiedy odzyskamy siły, zintegrujemy, jak to się modnie mówi, trudne doświadczenie i wrócimy do normalności i kojącej rutyny, pod spodem będzie już zawsze inna jakość, która przynosi nieobecne wcześniej zrozumienie i równowagę.
Death Valley otrzymała swoją nazwę w czasach „gorączki złota”, jak czytamy w historii o grupie pionierów, którzy zgubili się tu zimą 1849-50 r., po drodze z Nevady, sądząc, że dolina będzie skrótem do celu ich podróży w Kalifornii. Kilkoro uczestników tej przeprawy nigdy już doliny nie opuściło, pozostali pionierzy również obawiali się, że będzie to ich ostatnia droga, ale na szczęście było wśród nich dwóch młodych skautów - William Lewis Manly i John Rogers, którzy przedarli się przez góry do odległej Misji San Fernando po pomoc i zapasy. Wrócili po miesiącu i przeprowadzili pozostałą niewielką grupę przez Panamint Mountains. Po przedostaniu się przez góry jeden z uratowanych odwrócił się podobno, spojrzał za siebie i oficjalnie pożegnał niegościnne miejsce słowami „Do widzenia, Dolino Śmierci”.
Niemcy z Doliny
Na zawsze pozostała też w Dolinie grupa czworga turystów z Drezna (para dorosłych 20-30-latków i dwójka dzieci, chłopców w wieku 11 i 4 lata). Zaginęli w lipcu 1996 r. Zakrojone na szeroką skalę długotrwałe poszukiwania zakończyły się fiaskiem i zostały odwołane. W 2009 r. doświadczeni wspinacze natrafili na ciała dwójki dorosłych. Najprawdopodobniej opuścili samochód, kiedy zepsuł się na mało uczęszczanej drodze, z dala od głównych dróg i jakichkolwiek zabudowań, i udali się na poszukiwanie pomocy w ponadczterdziestostopniowym upale.
Królowa Miast Doliny Śmierci
Pod tą nazwą ukrywa się jedno z dzisiejszych miasteczek-widm Doliny, Rhyolite, położone 35 mil od Furnace Creek Visitor Center, niegdysiejsza osada poszukiwaczy złota, która w pewnym momencie byla tętniącym życiem miasteczkiem, zelektryfikowanym w 1907 r. i liczącym aż 8000 mieszkańców. Za sprawą kryzysu na rynkach finansowych w początkach XX w. osada stopniowo obumarła i opustoszała. Ruiny można odwiedzać, jeśli ktoś gustuje w takich przygnębiających miejscach.
*Timbisha Shoshone
Native Americans, którzy zamieszkują Dolinę Śmierci od niepamiętnych czasów. Timbisha przybyli do doliny ponad tysiąc lat temu i nazwę nadaną przez Amerykanów odbierają jako smutną i niezasłużoną. Dla Timbisha Shoshone Dolina była przez setki lat Doliną Życia. Jedna z przedstawicielek plemiennej starszyzny mówi dziennikarzom: „To potężna dolina o wielkiej duchowej sile, która ma uzdrawiającą moc i duchowość doliny przekazywana jest członkom naszego plemienia.”
Z perspektywy Parku Narodowego, Timbisha stanowili problem, którego należało się pozbyć. Choć Shoshone czuli, że są częścią tego miejsca, ówczesny National Parks Service traktował ludzi jako odrębnych od krajobrazu i z tego punktu widzenia Shoshone byli tu nielegalnie…
Historia Timbisha to świadectwo mocy przetrwania; plemię zostało rozpoznane przez rząd USA w 1982 r. I choć do końca ubiegłego wieku pozostawało wciąż plemieniem bez ziemi, The Timbisha Homeland Act z 2000 r. ustanowił pierwszy rezerwat indiański na terenie parku narodowego, Timbisha otrzymali wtedy 7, 753.99 akrów ziemi i prawa do niej. Odwiedzając Dolinę, warto pamiętać o jej pierwotnych (i obecnych) mieszkańcach i nie tylko materialnym, ale i duchowym znaczeniu, jakie mają dla nich – i mogłyby mieć dla nas wszystkich, gdyby tylko udało nam się je zrozumieć - te tereny.
Przy pisaniu artykułu korzystałam z następujących materiałów:
1. Julie Plummer “The Indigenous History of Death Valley”
2. Roger Naylor “Death Valley”
3. Lila Seidman “Blisters, nausea, hallucinations: A hiker’s grueling attempt to cross Death Valley in four days”
4. Strona Parku Narodowego Death Valley:
https://www.nps.gov/deva/index.htm
Więcej zdjęć wkrótce na moim blogu.
Dodane komentarze
Przydatne adresy
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.