Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Impresje USA, Canyonlands > USA



Canyonlands National Park, 17/10/2008
Wstajemy jak zwykle wcześnie. Pierwszy raz od rozpoczęcia podróży spędziliśmy więcej niż jedną noc w tym samym hotelu. Wyjeżdżamy jednak już z Moab. Celem jest Canyonlands, a dokładnie część Islands in the Sky. Czekamy na to z niecierpliwością. To ma być zupełnie coś innego niż oglądaliśmy do tej pory.
Zaczynamy od Mesa Arch. Nie spodziewaliśmy się po tym zbyt wiele mając na uwadze wrażenia z poprzedniego dnia, dotyczące doświadczeń z łukami. Jak się może mieć jakiś Mesa Arch do tego, co już widzieliśmy. Jak mocno się myliliśmy okazało się w ciągu najbliższych minut. Zaczęło się tak sobie. Ścieżka raczej nudna, ale przynajmniej pogoda znów fantastyczna i to najważniejsze. Nagle okazuje się, że jesteśmy na skraju ogromnego, należałoby powiedzieć przez duże „O” kanionu. Dochodzimy do urwiska, i pojawia się Mesa Arch… Nie imponuje wielkością ani kształtem wobec tego, co widzieliśmy wczoraj, ale… Jak on jest fantastycznie oświetlony i co jest za nim, to już zupełnie inna historia! Oboje krzyczymy z wrażenia, widząc to, co jest przed nami. Wczorajsze łuki były łagodne, dostępnie położone, okolica raczej grzeczna. To, co wczoraj nazwaliśmy przestrzenią było namiastką tego, co mieliśmy przed sobą. Przed sobą mieliśmy słońce, urwisko i łuk, a w zasadzie belkę z niewielkim otworem przesłoniętym częściowo suchym konarem. Cały łuk by w cieniu, a jedynie jego środek płonął blaskiem, oświetlony porannym słońcem. W tle po horyzont było widać po prostu.... Canyonlands, rzeczywiście krainę kanionów. (Teraz już wiemy dlaczego tak się to nazywa !) Po lewej stronie skalne samotne wieże, jak drapacze chmur, obserwowane z lotu ptaka. Po prawej zaś ostre, pionowe ściany, a poniżej poorana kanionami ziemia, aż po horyzont! Po prostu zaparło nam dech..
Kolejnym zaskoczeniem było Aztec Butte (butte to po polsku to góra ze ściętym wierzchołkiem), wyglądająca niewinnie góra, na szczycie której zachowały się ślady spichlerzy Indian. Ścieżka wyglądała bardzo łatwo. Najpierw trochę po piachu, gdzie spod nóg umykają sprytnie jaszczurki. Dalej docieramy do gładkiej skały, tu już nie ma ścieżki, są natomiast kamienne znaki wskazujące kierunek. Stopy stawiamy pod ostrym kątem. Ciekawe jak zejdziemy …Dla kogoś, kto niesie sprzęt fotograficzny, podejście na „taki” płaski szczyt robi się dość trudne. Chowam wszystko do plecaka, wdrapuje się, Marzena nie chce ryzykować. Jestem na górze ! Zupełnie płasko, spichrze są poniżej krawędzi urwiska, idę ścieżką, schodzę poniżej… Ale jazda! Pode mą ogromny, głęboki kanion, strome urwisko, ścieżka jest bardzo wąska. W pewnym miejscu muszę zdjąć plecak, aby przecisnąć się prze niewielkie przejście w skale… Ups… mały zastrzyk adrenaliny…Dobrze, że nie ma ze mną Marzeny, one nie czuje się dobrze w takich warunkach. Podziwiam widoki są obłędne. W zagłębieniach skalnych widać pozostałości budowli indiańskich. Wracam do Marzeny, schodzę ostrożnie ze względu na sprzęt foto.
Jedziemy do Green River Overlook. Kolejny raz z wrażenia brakuje nam tchu. Taras widokowy jest na wysokości 6000 stóp, czyli ok. 1800 m npm. Po horyzont kaniony, pośród których wije się Green River (jak sama nazwa wskazuje porośnięta na brzegach zieloną roślinnością), a od czasu do czasu samotne, wysokie skały, wyglądające jak strażnicy tego terenu. Nazwy tych formacji niekiedy bardzo ciekawe, np. krzesło Kleopatry.
Kaniony wyglądają zupełnie inaczej niż to, co widzieliśmy do tej pory. Przypominają ogromne wyrwy, jakby w pewnym momencie zapadła się po prostu ziemia. A między tym wszystkim ledwo widoczne wstążki dróg dostępnych tylko dla samochodów 4WD.
Udajemy się do kluczowego punktu wycieczki, Grand View Point Overlook – 6080 stóp, czyli 1850 m npm. Tu czeka nas dłuższa wycieczka. Idziemy skrajem urwiska, pod nami kilkaset metrów nicości. Z podziwem i niepokojem patrzymy na Japończyka, który aby sobie samemu zrobić zdjęcie „ nad przepaścią” ustawia aparat, po czym biegnie w upatrzony punkt przeskakując nad nicością… Powtarza to kilka razy…Marzena nie pozwala mi podchodzić na skraj urwiska…Widoki są oszałamiające! Widziane z góry kaniony, przypominające ogromne dziury w ziemi powstałe po ogromnej ulewie, ciągną się po horyzont.. Nic innego nie widać….Dochodzimy do końca ścieżki, teraz mamy taki widok w perspektywie prawie 360 stopni. Pamiątkowe zdjęcia na krawędzi urwiska i wracamy do samochodu.
Pędzimy do Upheaval Dome. Tu zupełnie inny krajobraz, po prawej stronie mijamy skałę przypominającą wieloryba o nazwie Whale Rock. Idziemy w górę, oczom naszym ukazuje się niebywała dziura w ziemi. Krew mrozi nam się w żyłach. Krater jest ogromny, stoimy na jego skraju o ostrym spadku. Poniżej nas skaczą beztrosko dzieci….Nie chcemy myśleć, co się może wydarzyć... wystarczy chwila nieuwagi.
Teraz kierujemy się do Dead Horse Point. Po drodze podziwiamy z punktów widokowych kolejne kaniony Buck Canyon i Shaffer Canyon. W dole widzimy pojedyncze samochody zjeżdżające do kanionu, ale odjazd. Bardzo nas korci, aby to zrobić.
Dojeżdżamy do Dead Horse Point. To park stanowy, musimy kupić bilet (10 USD), nasza karta wstęp do parków narodowych nie jest tu ważna. Warto, naprawdę warto, a nawet trzeba to zobaczyć. W dole wijąca się rzeka Colorado. Błękitne niebo kontrastuje z czerwienią wysokich ścian otaczających Colorado oraz zielenią brzegów. Kolejny raz widok zapiera nam dech w piersiach. W dole droga dla samochodów 4WD, właśnie ta, którą mijaliśmy przy kanionie Sheffra. Rozważamy jazdę tym traktem, strasznie nas korci, niestety jest już za późno, nie chcemy wieczorem poruszać się po bezdrożach i kanionach.
Kończymy fantastyczną przygodę z Canyonlands, jedziemy do Cortez w Kolorado, mamy do przejechania ok. 130 mil. Jutro zwiedzamy Mesa Verde.
Z perspektywy czasu można powiedzieć, że nie doceniliśmy tego kanionu. Powinniśmy tu spędzić nie jeden dzień a dwa, chociażby kosztem Capitol Reef. Przestraszyliśmy się chyba jego niedostępności i ogromnego obszaru. Po spędzonym dniu czujemy niedosyt wyprawy samochodem na nieutwardzone szlaki kanionu. To raj dla takich wypraw! Setki mil. Co prawda wypożyczalnie nie pozwalają na jazdę po drogach nieutwardzonych, ale… Poza tym nie zobaczyliśmy części Needles. Kraina Kanionów zrobiła na nas ogromne wrażenie, nie wiem czy nie większe jak Grand Canyon.
Docieramy do hotelu, dziś to Best Western Turquoise. Standard bardzo dobry, cena też OK. 64 USD. W każdym z hoteli jest kącik internetowy, gdzie bez jakichkolwiek problemów i opłat można skorzystać z Internetu. Korzystamy oczywiście z tego dobrodziejstwa mailując z dziećmi w domu.
Wstajemy jak zwykle wcześnie. Pierwszy raz od rozpoczęcia podróży spędziliśmy więcej niż jedną noc w tym samym hotelu. Wyjeżdżamy jednak już z Moab. Celem jest Canyonlands, a dokładnie część Islands in the Sky. Czekamy na to z niecierpliwością. To ma być zupełnie coś innego niż oglądaliśmy do tej pory.
Zaczynamy od Mesa Arch. Nie spodziewaliśmy się po tym zbyt wiele mając na uwadze wrażenia z poprzedniego dnia, dotyczące doświadczeń z łukami. Jak się może mieć jakiś Mesa Arch do tego, co już widzieliśmy. Jak mocno się myliliśmy okazało się w ciągu najbliższych minut. Zaczęło się tak sobie. Ścieżka raczej nudna, ale przynajmniej pogoda znów fantastyczna i to najważniejsze. Nagle okazuje się, że jesteśmy na skraju ogromnego, należałoby powiedzieć przez duże „O” kanionu. Dochodzimy do urwiska, i pojawia się Mesa Arch… Nie imponuje wielkością ani kształtem wobec tego, co widzieliśmy wczoraj, ale… Jak on jest fantastycznie oświetlony i co jest za nim, to już zupełnie inna historia! Oboje krzyczymy z wrażenia, widząc to, co jest przed nami. Wczorajsze łuki były łagodne, dostępnie położone, okolica raczej grzeczna. To, co wczoraj nazwaliśmy przestrzenią było namiastką tego, co mieliśmy przed sobą. Przed sobą mieliśmy słońce, urwisko i łuk, a w zasadzie belkę z niewielkim otworem przesłoniętym częściowo suchym konarem. Cały łuk by w cieniu, a jedynie jego środek płonął blaskiem, oświetlony porannym słońcem. W tle po horyzont było widać po prostu.... Canyonlands, rzeczywiście krainę kanionów. (Teraz już wiemy dlaczego tak się to nazywa !) Po lewej stronie skalne samotne wieże, jak drapacze chmur, obserwowane z lotu ptaka. Po prawej zaś ostre, pionowe ściany, a poniżej poorana kanionami ziemia, aż po horyzont! Po prostu zaparło nam dech..
Kolejnym zaskoczeniem było Aztec Butte (butte to po polsku to góra ze ściętym wierzchołkiem), wyglądająca niewinnie góra, na szczycie której zachowały się ślady spichlerzy Indian. Ścieżka wyglądała bardzo łatwo. Najpierw trochę po piachu, gdzie spod nóg umykają sprytnie jaszczurki. Dalej docieramy do gładkiej skały, tu już nie ma ścieżki, są natomiast kamienne znaki wskazujące kierunek. Stopy stawiamy pod ostrym kątem. Ciekawe jak zejdziemy …Dla kogoś, kto niesie sprzęt fotograficzny, podejście na „taki” płaski szczyt robi się dość trudne. Chowam wszystko do plecaka, wdrapuje się, Marzena nie chce ryzykować. Jestem na górze ! Zupełnie płasko, spichrze są poniżej krawędzi urwiska, idę ścieżką, schodzę poniżej… Ale jazda! Pode mą ogromny, głęboki kanion, strome urwisko, ścieżka jest bardzo wąska. W pewnym miejscu muszę zdjąć plecak, aby przecisnąć się prze niewielkie przejście w skale… Ups… mały zastrzyk adrenaliny…Dobrze, że nie ma ze mną Marzeny, one nie czuje się dobrze w takich warunkach. Podziwiam widoki są obłędne. W zagłębieniach skalnych widać pozostałości budowli indiańskich. Wracam do Marzeny, schodzę ostrożnie ze względu na sprzęt foto.
Jedziemy do Green River Overlook. Kolejny raz z wrażenia brakuje nam tchu. Taras widokowy jest na wysokości 6000 stóp, czyli ok. 1800 m npm. Po horyzont kaniony, pośród których wije się Green River (jak sama nazwa wskazuje porośnięta na brzegach zieloną roślinnością), a od czasu do czasu samotne, wysokie skały, wyglądające jak strażnicy tego terenu. Nazwy tych formacji niekiedy bardzo ciekawe, np. krzesło Kleopatry.
Kaniony wyglądają zupełnie inaczej niż to, co widzieliśmy do tej pory. Przypominają ogromne wyrwy, jakby w pewnym momencie zapadła się po prostu ziemia. A między tym wszystkim ledwo widoczne wstążki dróg dostępnych tylko dla samochodów 4WD.
Udajemy się do kluczowego punktu wycieczki, Grand View Point Overlook – 6080 stóp, czyli 1850 m npm. Tu czeka nas dłuższa wycieczka. Idziemy skrajem urwiska, pod nami kilkaset metrów nicości. Z podziwem i niepokojem patrzymy na Japończyka, który aby sobie samemu zrobić zdjęcie „ nad przepaścią” ustawia aparat, po czym biegnie w upatrzony punkt przeskakując nad nicością… Powtarza to kilka razy…Marzena nie pozwala mi podchodzić na skraj urwiska…Widoki są oszałamiające! Widziane z góry kaniony, przypominające ogromne dziury w ziemi powstałe po ogromnej ulewie, ciągną się po horyzont.. Nic innego nie widać….Dochodzimy do końca ścieżki, teraz mamy taki widok w perspektywie prawie 360 stopni. Pamiątkowe zdjęcia na krawędzi urwiska i wracamy do samochodu.
Pędzimy do Upheaval Dome. Tu zupełnie inny krajobraz, po prawej stronie mijamy skałę przypominającą wieloryba o nazwie Whale Rock. Idziemy w górę, oczom naszym ukazuje się niebywała dziura w ziemi. Krew mrozi nam się w żyłach. Krater jest ogromny, stoimy na jego skraju o ostrym spadku. Poniżej nas skaczą beztrosko dzieci….Nie chcemy myśleć, co się może wydarzyć... wystarczy chwila nieuwagi.
Teraz kierujemy się do Dead Horse Point. Po drodze podziwiamy z punktów widokowych kolejne kaniony Buck Canyon i Shaffer Canyon. W dole widzimy pojedyncze samochody zjeżdżające do kanionu, ale odjazd. Bardzo nas korci, aby to zrobić.
Dojeżdżamy do Dead Horse Point. To park stanowy, musimy kupić bilet (10 USD), nasza karta wstęp do parków narodowych nie jest tu ważna. Warto, naprawdę warto, a nawet trzeba to zobaczyć. W dole wijąca się rzeka Colorado. Błękitne niebo kontrastuje z czerwienią wysokich ścian otaczających Colorado oraz zielenią brzegów. Kolejny raz widok zapiera nam dech w piersiach. W dole droga dla samochodów 4WD, właśnie ta, którą mijaliśmy przy kanionie Sheffra. Rozważamy jazdę tym traktem, strasznie nas korci, niestety jest już za późno, nie chcemy wieczorem poruszać się po bezdrożach i kanionach.
Kończymy fantastyczną przygodę z Canyonlands, jedziemy do Cortez w Kolorado, mamy do przejechania ok. 130 mil. Jutro zwiedzamy Mesa Verde.
Z perspektywy czasu można powiedzieć, że nie doceniliśmy tego kanionu. Powinniśmy tu spędzić nie jeden dzień a dwa, chociażby kosztem Capitol Reef. Przestraszyliśmy się chyba jego niedostępności i ogromnego obszaru. Po spędzonym dniu czujemy niedosyt wyprawy samochodem na nieutwardzone szlaki kanionu. To raj dla takich wypraw! Setki mil. Co prawda wypożyczalnie nie pozwalają na jazdę po drogach nieutwardzonych, ale… Poza tym nie zobaczyliśmy części Needles. Kraina Kanionów zrobiła na nas ogromne wrażenie, nie wiem czy nie większe jak Grand Canyon.
Docieramy do hotelu, dziś to Best Western Turquoise. Standard bardzo dobry, cena też OK. 64 USD. W każdym z hoteli jest kącik internetowy, gdzie bez jakichkolwiek problemów i opłat można skorzystać z Internetu. Korzystamy oczywiście z tego dobrodziejstwa mailując z dziećmi w domu.
W Canyonlands powinniśmy spędzić przynajmniej jeden dzień więcej, kosztem chociażby Capitol Reef. Ominęliśmy część Needles, czego bardzo żałujemy.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.