Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Samotnie przez wschodnie Bałkany > BUłGARIA, RUMUNIA, MACEDONIA, KOSOWO
Przemek83 relacje z podróży
Opis mojej podróży na początku maja tego roku do Bułgarii (Sofia i Varna), Macedonii (Skopje), Kosowa (Prisztina) i Rumunii (Bukareszt i Braszów) zapoczątkowana lotem do Sofii, a skończona autostopem.
Przygotowania
Jak zwykle wszystko odbyło się spontanicznie, 6 grudnia „robiłem za Mikołaja” w jednym z toruńskich hipermarketów. Chodząc po galerii zatrzymałem się przy stoisku z tzw. „tanią książką”. Po namyśle kupiłem jeden z mocno przecenionych, bo po prostu trochę już przedawnionych mini przewodników kieszonkowych. Traktował o Bułgarii, po przejrzeniu go po kilku dniach w domu, stwierdziłem – czemu nie? Zaczynam planować wyprawę do Bułgarii, może po drodze ktoś się znajdzie do wspólnej wycieczki, jeśli nie – w końcu spróbuje jak to być samemu w terenie na trochę większą skalę niż dotychczas, a co było moim marzeniem jeszcze w dzieciństwie. Chcę ruszyć częściowo autostopem, ale nie jestem pewien czy starczy mi samozaparcia. Dlatego szukam taniego biletu lotniczego, wiedząc, że jeśli go kupię i polecę – nie będzie wyjścia i będę musiał wrócić…W drugiej połowie stycznia kupuję bilet z datą – 3 maja. Wylot z Warszawy LOT-em. Od tej pory nie ma już odwrotu – zaczynam żyć wyjazdem, kompletuje mapy, wyszukuje niezbędne informacje, ale wszystko robię z umiarem – nigdy nie warto dopinać wszystkiego na ostatni guzik, można się udusić … Czas mija szybko, opracowuje wstępnie budżet plan, nie wiedząc jeszcze jak szybko runie w podróży, nikt nie jest chętny na wyjazd ze mną, więc wiem powoli, że wszystko będę dzielił na trasie przez 1. Szkoda, bo rok wcześniej podróżowałem udanie ze znajomymi na Płw. Krymski, rok wcześniej do Odessy… Ale i dobrze, bo szykuje się wielkie przetarcie, gdybym za jakiś czas miał możliwość spełnienia innych czekających w szufladkach mózgu marzeń… W kwietniu kończę pracę i po weekendzie majowym ruszam do Warszawy, staram się zostawić w domu wszelkie obawy, ale „wyglądają” za mną długo, a niektóre nawet starają się mnie dogonić Na próżno!
Dzień 1 czyli przelot i pierwsze wrażenie.
W Warszawie jestem wieczorem 2 maja – tak na wszelki wypadek. Nocuje w poznanym rok wcześniej hotelu, rano ruszam na lotnisko. Do tej pory widziałem tylko małe polskie lotniska – w Gdańsku, Katowicach i Poznaniu, tak, że te robi nawet wrażenie jak na nasze, polskie warunki. Popijam kawę już po przejściu odprawy, trochę popatrzyłem w mapy i… chyba trochę ulegam roztargnieniu. Gdy siedzę już na pokładzie samolotu, a do odlotu zostaje kilka minut, podchodzi do mnie mężczyzna w stroju ratownika medycznego i wita mnie słowami „Dzień dobry Panie Przemysławie”… Każe sprawdzić czy mam wszystkie dokumenty… Ale mam ID i paszport, przecież muszę mieć… Nagle! $%@&^# oczywiście… przekładałem z portfela legitymacje studencką wraz z kartą kredytową na lotnisku do plecaka i wypadła… Jakimś cudem ktoś znalazł ją na czas, odnaleziono mnie następnie na liście pasażerów, a dosłownie na sekundy przed startem oddano mi w samolocie! Wstyd mi, ale szczęście uśmiechnęło się do mnie potężnie. Gdybyśmy nie czekali za opóźnionymi kilka minut pasażerami z Chicago, poleciałbym bez legitymacji i karty – co wiązałoby się z późniejszymi problemami.
Z tak podniesioną adrenaliną wznoszę się w powietrze. Od Rumunii chmury ustępują miejsca słońcu i rozciąga się pod nami wspaniały widok. Sofia wita mnie ponad 20 stopniowym upałem i uśmiechniętymi kierowcami taksówek. Wsiadam w pierwszą lepszą – niepomny tego, co wyczytałem w przewodniku. Zamiast standardowych 40-50 PLN płacę gościowi prawie 100 PLN :/ No to mamy pierwsze straty, no ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Potem w hostelu sympatyczna recepcjonistka opowie mi o „dobrych” i „złych” korporacjach taksówek. Docieram na dworzec główny w Sofii – kolejowy i autobusowy sąsiadują ze sobą. Nie są zbyt piękne, ale źle też nie jest. Moim pierwszym zamiarem jest dotarcie do informacji się czy łatwo kupić bilet kolejowy na późniejszą podróż czy też należy rezerwować bilet już teraz. Mam również nadzieję, na spotkanie kogoś z tanim noclegiem na dworcu tak jak to bywa na Ukrainie. Nim to jednak się dzieje, zahacza mnie starszy mężczyzna ubrany na sportowo ;) Zagaduje po rosyjsku więc zadowolony podejmuję dialog. Mój angielski jest słaby, a po rosyjsku mówię dość swobodnie. Ów kolega proponuje mi, że pokaże dobry hotel, bo „kwartir” na dworcu nie uświadczę, oczywiście już się domyślam, że nie robi to z przyjaźni dla turystów odwiedzających Bułgarię Jedziemy tramwajem do centrum. Oczywiście zapomniałem zapytać w informacji o to co chciałem, no ale trudno. Mój przewodnik pokazuje mi po drodze gdzie jedziemy – w zasadzie prosta droga bardzo, ale za to bardzo wolnym tramwajem. Na miejscu oczywiście nie przestaje się uśmiechać, aha – miał bilety na tramwaj, tak żeby je doliczyć do końcowego rachunku Z jednej strony nie mam ochoty dawać mu kasy, ale z drugiej strony po pierwszych wrażeniach w Sofii cieszę się, że za chwilę odpocznę. Pytam ile chcę i proponuje ok. 5PLN (dla ułatwienia wszystkie ceny podawać będę w złotówkach), mówi, że to mało, bo przecież kupił bilety, a jeszcze musi wrócić na dworzec. Bilety były po 2PLN od sztuki… Ech, dobra, daję mu ostatecznie ok. 10PLN (zawsze jestem zbyt dobry i zbyt głupi w sytuacjach z naciągaczami, żebrakami itp. – wiem;) … i wchodzę na podwórko z hostelem.
Od razu wita mnie bułgarska recepcjonistka, widziała ona, że przyszedłem z ów gościem i od razu pyta ile mu dałem. Jest lekko zszokowana i przeprasza, odpowiadam, że nic się nie stało… Nie mam rezerwacji w tym hostelu, ale z miejscami nie ma problemu. Płacę tylko za jedną noc – ok.40 PLN, okaże się, że w cenie jest śniadanko i kolacja – WOW!!! Po paru minutach moich pseudo angielskojęzycznych jęków, dochodzimy do konsensusu, że oboje mówimy po rosyjsku Teraz dziewczyna tłumaczy mi wszystko, daję mapę centrum Sofii, pokazuje miejsca niewskazane i te wskazane jak najbardziej Zostawiam bagaż i ruszam, ośmioosobowy pokój dzielę z Holendrami i Japonkami.
Przez następne kilka godzin maszeruje ulicami Sofii, odwiedzam między innymi park w którym stoi Pałac Kultury i Nauki, spaceruję głównymi arteriami centrum, w końcu rzucam okiem na najważniejsze zabytki. Odwiedzam na chwilę stadion Levskiego, ale nie udaje mi się wejść do środka. Przechadzam się obok cerkwi Aleksandra Newskiego – piękna, cerkwi rosyjskiej, budynku parlamentu. Podsumowując ten spacer mogę stwierdzić, że nie jest tu przepięknie, ale jest bardzo miło, ceny nie są wygórowane jak na stolicę, ludzie wydają się przyjaźnie nastawieni. W pobocznych ulicach wałęsa się sporo psów, podobnie jak widziałem to na Ukrainie, ale bez przesady. Nie zaczepiane, raczej nie interesują się przechodniami. Pierwsze wrażenie każe pamiętać, że w Sofii jeszcze nie tak dawno kwitł socjalizm, drugie jednak uświadamia, że teraz ulice Sofii – szczególnie Witosza, Botew czy Lewski kwitną życiem, ekskluzywnymi restauracjami i sklepami. Szczególnie reprezentacyjna jest Witosza, która biegnie w kierunku wspaniałego szczytu górującego nad miastem o tej samej nazwie – Witosza..
Wracam po pierwszych przygodach do hostelu. Na kolacje podają makaron z sosem i szklankę piwka dla każdego. Miło... Wracam do pokoju i biorę prysznic. Tego wieczoru wychodzę jeszcze tylko po coś do picia do pobliskiego nocnego. Ulica wygląda spokojnie, choć całkowicie pusta nie jest. Przed snem zagaduje jeszcze Japonki. Trochę z obawą, ale i one nie są perfekcyjnie anglojęzyczne... Okazało się, że poznały się dopiero w podróży, wiele śmiechu przynoszą próby przeczytania mojego imienia z ID. Potem jeszcze kilkunastokrotnie powtarzane „dobre” z ust Japonek doprowadza mnie do śmiechu. Sytuacja ta staje się faktem dlatego, że w podzięce na podarowane przez nie mi japońskie orzeszki, częstuje je maślanymi bułkami wziętymi z kraju. Pytają więc jak to po polsku określić, że dobre... No więc mówię i za chwilę z niesamowitym akcentem słyszę wspomniane słowo i to nie jeden raz :) Pokazuje też mapy, opowiadamy gdzie się jeszcze wybieramy. Strasznie mili ludzie, otwarci, uprzejmi... Na tym kończy się dzień pierwszy.
Dzień 2 – ku Macedonii.
Zastanawiam się jak rozwiązać sprawę wyprawy do Macedonii. Najchętniej pojechałbym autobusem nocnym, by zaoszczędzić na noclegu, a jednocześnie nie tracić czasu na przejazdy. Pierwszy pomysł więc jest taki, aby ruszyć do Skopje kolejnej nocy. Tymczasem czeka już na mnie hostelowe śniadanie. Tym razem na styl „stołu szwedzkiego” wystawiono pieczywko, jogurt – w Bułgarii to specyfik narodowy, wędlinę, sery i czarne oliwki, a także warzywa. Wszystko pyszne i świeże, aż się nie chce wierzyć, że to w cenie taniej hostelowej doby. Obok mnie posilają się inni turyści, nie tylko młodzi ludzie jak się wydaję powinno być w hostelu, ale i np. starsza para z Niemiec. Po posiłki ruszam ponownie na ulice w Sofii, aby obejść jeszcze miejsca opuszczone dzień wcześniej. Spaceruje pustą jeszcze Witosza, wchodzę do cerkwi Świętej Niedzieli, bo ukrywa wspaniałe freski. Ogólnie nie jestem fanatykiem miejsc sakralnych i nigdy nie lubiłem zbiorowych wycieczek po kościołach, cerkwiach, meczetach etc. ale coś przecież muszę zobaczyć też od wewnątrz... Następnie przechodząc obok pomnika św. Sofii, ruszam do hali targowej Halite, nowoczesnej dziś i dość drogiej, ale za to z ukrytymi w podziemiach pozostałościami po rzymskich murach. Kupuje coś na ząb – najlepiej coś czego nie mam w domu. W pobliżu hali znajduje się meczet i wyremontowane niedawno rzymskie łaźnie. Kontynuuje wędrówkę ulicą Pirocką – jedyną ulicą bez ruchu drogowego w Sofii. Nic nadzwyczajnego, ulica kończy się na targowisku zwanym jako Babski Bazar. Przez dobre kilkaset metrów rozciągają się stragany z warzywami, owocami, przyprawami i różnymi niepotrzebnymi drobiazgami. Dość interesujące miejsce, bo kipi życiem handlarzy i kupujących. Miło się na to patrzy z boku. Docieram na dworzec autobusowy i dowiaduje się, że mogę kupić bilet jeśli chodzi o dziś tylko na godzinę 16:00. Trochę to mi nie na rękę, bo stracę wieczór, a dodatkowo wyląduje w Skopje po zmroku. Ostatecznie kupuje bilet i powoli wracam do hostelu po bagaż. Po drodze wpadam jednak na pomysł, że skoro i tak będę wracał do Sofii to jeśli w hostelu pozwolą zostawić bagaż, zabiorę tylko podręczny plecak na najbliższą dobę. Nie ma z tym problemu, więc tak robię. Muszę być na dworcu godzinę przed odjazdem – dziwna sprawa, ale okazuję się, że bilet trzeba podbić w biurze przewoźnika, a także okazać paszport. Przejazd trwa długo, aż sześć godzin, a bilet w obie strony kosztuje ok. 120 PLN. W oczekiwaniu na odjazd autobusu obserwuje trochę dworcowe życie Sofii. W wielu miejscach naprawdę ładnie, widać kilku pracowników ochrony i jest bardzo spokojnie. Co prawda w odległości kilkudziesięciu metrów rozciąga się już mniej przyjazny teren, ale na standard dworca i kolejowego, i autobusowego nie ma co w Sofii narzekać. Mój autobus do Skopje niestety nie wygląda luksusowo, ale chyba działa klimatyzacja. Tyle, że w upale jaki panuje na zewnątrz co najmniej do godziny dwudziestej w autobusie będzie bardzo gorąco. Na szczęście zabezpieczam się w wodę.
Na granicy jesteśmy dość szybko, zatrzymując się po drodze tylko w mieście Kjustendił. Ale właśnie dzięki celnikom tracimy ponad godzinę czasu, co rozwiązuje moją zagadkę – jeśli już granica, to dlaczego sześć godzin? Strażnik wyciąga nasze międzynarodowe towarzystwo na zewnątrz. Niezbyt skrupulatnie, ale po kolei sprawdza każdy bagaż, w zasadzie ograniczając się do włożenia dłoni raz z tej strony, raz z drugiej. To samo u Macedończyków. Czytałem, że te narody nie przepadają za sobą, a to z racji tego, że Bułgaria, podobnie jak Grecja nie uznaje takiego państwa jak Macedonia. Jest to oczywiście aspekt historyczny, gdyż region jakim była Macedonia to coś więcej niż dzisiejsze państwo o tej nazwie. Dlatego np. Grecy używają złośliwie określenia dla tego kraju „Skopijczycy”. Lepiej też nie używać przy nich nazwy Macedonia, bo co bardziej krewcy mogą nie zrozumieć naszej niewiedzy. Wróćmy na granicę, widać selekcję wśród pasażerów zastosowaną przez celników. Ja jako obywatel UE nie muszę się tłumaczyć, ale np. stojący obok mnie obywatel Kosowa jest sprawdzany dość skrupulatnie. Podobnie ma się sytuacja w stosunku bułgarscy celnicy – macedońscy podróżni, a za chwilę rewanż po stronie macedońskiej. W końcu jednak ruszamy, od razu Macedonia pokazuje co ma najlepsze. Góry, kręta droga, rzeka płynąca wzdłuż tej drogi... Przy zachodzącym słońcu obrazek ten przykuwa wzrok. Wszędzie widać pasące się owce, kozy, miejscami ktoś prowadzi osiołka. Różnorodność domów – od walących się chat po nowo wybudowane wille. Jedynym minusem tej otoczki, jest fakt, że jedziemy znacznie wolniej. Kiedy już zapada zmrok docieramy do Kumanova. Nie wiele widać z okna autobusu, ale nie jest to chyba interesujące miasto. Przekonam się o tym później.
W Skopje jesteśmy zgodnie z planem, a nawet chyba z piętnastominutowym opóźnieniem. Wysiadam trochę roztargniony, ale dworzec jest i tu bardzo przyjemny co pozwala zachować spokój. Nikt mnie nie dopada, nikt nie proponuje taxi, ot normalny dworzec europejski. Znajduje kantor i wymieniam pieniądze, kupuje bilet na jutro do Prisztiny, gdyż taki zamiar zrodził mi się gdzieś wczoraj. Ostatecznie rezygnuje z odwiedzin Serbii, będzie na następny raz... Do Kosowa chcę ruszyć jak najwcześniej więc kupuję bilet na szóstą rano, teraz pozostaje poszukać tylko hostelu, a Skopje zwiedzę jutro między powrotem z Prisztiny, a odjazdem autobusu powrotnego do Sofii. To co prawda szybki przegląd tych dwóch miast, ale jak się okaże wiele mnie nie ominie. Teraz szukam taksówki, podaję jedyny adres spisany z sieci z prawdopodobnie tanim hostelem. Kierowca niestety nie umie po angielsku, a w dodatku nie zna podobnej ulicy... Dzwoni do syna, z którym ja rozmawiam trochę po angielsku, a następnie tamten tłumaczy mu moje słowa. W końcu ruszamy wg niewielkiej mapy, którą mam przy sobie. W okolicach wskazanego punktu, ów taksówkarz dowiaduje się od kolegi po fachu, gdzie jest ta ulica i odwozi mnie pod hostel. Kończy naszą krótką znajomość sentencją, która brzmi mniej więcej „Masz 110 daj, nie masz daj 100, Ja Serb, Ty Polak, my przyjaciele” - prawdopodobnie w języku serbskim. Wcześniej bowiem dowiedziałem się, że mężczyzna ten pochodzi z Belgradu. Ów kwoty to oczywiście miejscowe macedońskie denary – dość niski przelicznik, trzeba się szybko orientować – 100 denarów to ok. 6PLN. Płacę więc niewiele – ok 7 PLN i żegnamy się. Niestety hostel okazuje się pełny, a dziewczyna nie potrafi mi wskazać innego. Wracam więc kilkaset metrów do miejsca gdzie stał pytany taksówkarz i tym razem już z podstawowym angielskim, udaję mi się dogadać. Dowozi mnie szybko w kolejne miejsce, tutaj płacę jeszcze mniej, bo ledwie 4 PLN. Za to niewielki hotel wita mnie dość wysoką kwotą w okolicach 100 PLN. Trochę sfrustrowany biorę ten pokój; co interesujące starsza kobieta mówi dobrze po angielsku. Za powyższą kwotę dostaję pokój jednoosobowy (!) jednak o standardzie mocno średnim, jest za to prywatnie i przyjemnie. I nie myślę tu wcale o tym, że podczas tej nocy za ścianą ktoś długo dobrze się bawił:) Wyskakuje jeszcze po piwko do sklepu, gdzie spotyka mnie niespodzianka. Oto nadal w Europie są miejsca gdzie panuje czasowa prohibicja. Po godzinie 21:00 alkoholu nie sprzedaje się. Nie wiem czy dotyczy to tylko takich małych sklepów jaki znalazłem w pobliżu noclegu, jednak właściciel jest mocno zdziwiony gdy pytam o piwo. Pokazuje na zegarek, potem jednak odsłania lodówkę zakrytą dużą blachą – czego wcześniej nie zauważyłem i sprzedaje dość szybko wymarzone przeze mnie piwo. Po całym dniu w upale chłód piwa i to zakazanego smakuje jeszcze lepiej :) Do tego prysznic i idę spać podekscytowany przeżyciami, wiedząc, że to dopiero początek.
Dzień 3 Prisztina, Skopje i nocny pociąg przez Bułgarię.
Wstaje już około piątej, bowiem nie wiem do końca gdzie się znajduje. Tzn. recepcjonistka dała mi ksero małej mapy, ale nie jestem w stanie określić jak szybko znajdę widziany wczoraj dworzec. Słusznie, bowiem za chwilę okaże się, że prawie żadna ulica Skopje nie jest podpisana! Ten marsz na orientację na szczęście kończy się dobrze i w porę, jednak przy niemal pustym mieście gdzie nie ma kogo spytać chwilami jest naprawdę zabawnie. Na szczęście Skopje to nie szachownica ulic, ale rzeka Vardar, mosty na niej, większe place itd., toteż wybaczam ten mały element z brakiem oznaczeń ulic. Wsiadam do autobusu, ze mną zaledwie kilku współpasażerów. Już po 20 kilometrach granica, której trochę się obawiałem, mianowicie czy nie będą za dużo wypytywać, a po co, a gdzie, a na ile... Kosowo miało być terenem mało przyjaznym, w dodatku ciągle pamiętającym zamieszki. Tak bynajmniej nakręciły mnie informacje medialne. Okazuje się, że granicę można minąć bardzo szybko, nie widać też wojska, dosłownie kilku żołnierzy kręci się gdzieś jakby bezinteresownie. A i ci wyglądają pokojowo. Po stronie kosowskiej wbijają mi pieczątkę. Teraz podobno mógłbym mieć problemy na granicy serbskiej, szczególnie wjeżdżając od Kosowa. Może w przyszłości się o tym przekonam. Trasa piękna, może nawet bardziej od tej w Macedonii. Ośnieżone szczyty, a na dole ładna pogoda. Choć nie ma upału jak w Bułgarii, ale to chyba kwestia dnia bo panowało wówczas spore zachmurzenie. Około dwie godziny jedzie się do stolicy Kosowa – Prisztiny. Po drodze kilka mniejszych miejscowości, widać, że czas trochę stanął gdzieniegdzie w miejscu. Rolnicy w niemal tradycyjnych strojach, często w polu bez żadnej mechanizacji, a nawet zwierząt pociągowych. Wioski prezentują się różnorako, kłują w oczy opuszczone, czasami chyba niedokończone domy. Czyżby wiele osób opuściło te tereny po zmianach? Wszędzie powiewają flagi kosowskie, amerykańskie, czasami niemieckie, brytyjskie, jednak najważniejszą pozycję prawie zawsze zajmują flagi ... albańskie. Czyżby Kosowo to po prostu druga Albania? Fakt, iż naród ten zamieszkuje w większości te tereny i to świetnie widać, nie tylko na prowincji, ale i w stolicy.
Sama Prisztina okazuje się pięknie położona, ale w tej chwili jest jednym wielkim miejscem budowy. Z każdej strony rosną bloki mieszkalne, sklepy, centra handlowe. Wysiadam na dworcu i odmawiam taksówkarzowi rejsu do centrum. I dobrze, bo okazuję się, że jest blisko, po drodze mijam z uśmiechem stojący wśród blokowiska pomnik... Billa Clintona! Wcześniej widziałem, że ktoś założył firmę kamieniarską o tej nazwie. Czyżby miłość do Ameryki była aż tak wielka? Potwierdzały by to flagi USA w wielu miejscach. Wiem, że Stany mocno zainwestowały w rozwój Czarnogóry, ale tutaj? Zweryfikuje po powrocie, jedno jest pewne – nie jest to miejsce, które sobie wymyśliłem w scenariuszu podróży. Wprowadzono euro, co z pewnością odbiło się na cenach, które niskie nie są. Najtaniej wypadają papierosy, co śmieszniejsze importowane z ... Polski, w cenie euro od paczki. Centrum Prisztiny nie powala, tak jak i na obrzeżach wszędzie budowy, budowy i jeszcze raz budowy. Jest już jednak sporo ekskluzywnych sklepów, a i chodniki, ulice w wielu miejscach nowe i czyste. Cieszę się już w tym momencie, że tam przyjechałem i zobaczyłem jak się tworzy nowe... Może kiedyś będzie mi dane znów odwiedzić to miasto, zobaczy się jak bardzo się zmieniło. Zabytków Prisztina nie ma, jedynie meczet, którego nie odnajduję. Nigdzie nie można dostać mapy miasta. W pobliżu nowoczesnego centrum handlowego (i tu najwyżej wisi flaga albańska) napotykam się na budowany lub niedokończony budynek cerkwi, zagadka...? Reprezentacyjna ulica Prisztiny tez szału nie robi, choć to szeroki deptak, który można by ciekawie zagospodarować. Jest tu w tej chwili tylko kilka straganów z kwiatami, jakiś mężczyzna przygrywa na akordeonie. Fakt, że jest jeszcze wcześnie, ale jeśli ktoś przyjeżdża do Prisztiny dla turystyki, może szczerze się zawieść. Nawet na pocztówkach widać brak atrakcyjnych miejsc. Skoro bowiem znajduję się tam np. Grand Hotel – fakt, że pięciogwiazdkowy jednak z fasadą przypominającą raczej lata osiemdziesiąte? Oglądam go zresztą z bliska w swojej wędrówce po tym mieście. W końcu trafiam na dziwaczny budynek, który okazuję się centrum handlowym, a tuż za nim na stadion miejscowego klubu, nazwany na wyrost Arena Prisztina. Jest tu kilka nowych restauracji i pubów, ale sam stadion wygląda fatalnie, nie wspominając o budynku tuż przy nim. Widać sport musi poczekać tu na swoją kolej, oby już niedługo. Ta kilkugodzinna wędrówka po stolicy Kosowa uświadomiła mi, że jednak warto odwiedzać takie miasta, bo w takim stanie jak teraz trwają one tylko przez chwilę stanowiąc ciekawe zagadnienie nie tylko dla geografa ale i socjologów, urbanistów etc... Wracam na dworzec po drodze natykając się jeszcze na pomnik jakiegoś bohatera, poległego w 1997 roku, ów człowiek trzyma w ręce karabin maszynowy, a ubrany jest bardziej jak rebeliant, niż jak żołnierz. Ot – kolejny ciekawy pomnik w tym mieście. Poza tym miasto wydaje się jak najbardziej normalne, spokój, żadnych zaczepek ze strony miejscowych. Na dworcu zjadam przepyszny kebab za równowartość 8PLN z prawdziwym mięsem baranim. W końcu to region muzułmański. Nawet w niemal wszystkich mijanych wioskach znajduje się jakiś mały, ale zawsze - meczet z charakterystycznym minaretem. Sympatyczny sprzedawca nawet pyta skąd jestem, pewnie dziwi się po co tu przyjechałem. Po posiłku wracam zadowolony do Skopje. Po drodze znów podziwiam trasę, nie da się nie wspomnieć o licznych komisach samochodowych, często nie tylko z całymi autami, ale np. z przednią połową mercedesa, gdzie indziej stoi tylna część opla itd. Widać, części zamienne są na tych terenach bardzo pożądane :) Tym razem zatrzymujemy się w jednej z większych miejscowości, wpada mi w oko, że serbska nazwa jest zamazana spray`em. Dwujęzyczne tablice spotykałem wszędzie, ale jak widać nie zawsze są one mile widziane. Na granicy wszystko odbywa się jeszcze szybciej, niż poprzednio.
Mam kilka godzin dla Skopje toteż po przyjeździe natychmiast ruszam w kierunku centrum, ponownie odmawiając taksówkarzowi. Skopje wydaję się mieszanką w skali czasowej. Nowoczesne budynki stoją obok tych pamiętających Jugosławię, a wśród nich dodatkowo kryją się prawdziwe zabytki. Piękny jest jeden z mostów na Vardarze z niesamowicie silnym nurtem rzeki w pobliżu. Tuż obok znajduję się główny plac miasta. Widać z niego, jak zresztą z każdego niemal miejsca w stolicy krzyż na wzgórzu, oświetlony w nocy. To ważny symbol Skopje. Wzdłuż Vardaru rozwinęły handel ogródki piwne i restauracje różnego rodzaju i jakości. Po drugiej stronie rzeki zaś zabytkowa, najstarsza część miasta, z wąskimi uliczkami, wszędobylskim zapachem kuchni, gwarnie, czysto i prawdziwie turystycznie. Tego zabrakło w Prisztinie i może dlatego tutaj turystów jest zdecydowanie więcej. Wzdłuż kolejnej ulicy rozłożyło się wielu handlarzy mających do sprzedania wszystko i nic, tak jak to znamy czasem z naszych targowisk. Jeszcze dalej typowy pchli targ, ze starymi książkami, jakimiś bezwartościowymi naczyniami, czy też monetami, mosiężnymi drobiazgami etc. Zatrzymuje się na moment i wybieram kilka monet. Sprzedawcy jak wszędzie w takim przypadku uśmiechnięci i mili. Jeden z nich dowiadując się, że jestem z Polski pokazuje mi ręką spadający samolot żartując coś w stylu „bad trip” po chwili dodając, że „to nie jest zabawne – przepraszam.” Wieść o katastrofie naszego samolotu prezydenckiego dotarła wszędzie, więc i tutaj pierwszy lepszy napotkany człowiek o niej słyszał. Spoglądam na zegarek i wracam powoli na dworzec, Skopje pozostawia po sobie dobre wrażenie. Znów muszę zgłosić się do informacji przed odjazdem i rozmyślając nad dalszymi planami zasiadam w autobusie. Po drodze mijamy znów Kumanowo, w świetle dziennym wygląda ono dość nieprzyjemnie, brudno, pełne przestarzałych elementów, z dziećmi biegającymi boso po ulicach. Być może to taka prowincja dla Skopje, wszak większych miejscowości dużo nie ma, a i odległość od stolicy jest niewielka (ok.30km) Tym razem co mnie szokuje granice mijamy bardzo szybko, więc widać wszystko zależy od humoru celników. Po drodze stajemy na jakiś czas przy jednym z barów – sklepów i tym razem trasa trwa tylko 4,5 godziny. Fakt, że na granicy zmienia się strefa czasowa, może po prostu Bułgarzy odejmują godzinę co skraca trasę ;) - myślę, z przymrużeniem oka oczywiście.
Ale to dobrze, bowiem nie chciałem tak późno wałęsać się po Sofii. Decyduje, że już nie nocuję w hostelu co miałem wcześniej w możliwych planach awaryjnych, lecz postaram się kupić bilet na nocny pociąg do mojego kolejnego przystanku na trasie – Varny. Udaje mi się to, ale niestety bez miejsca sypialnego. Wracam tramwajem do hostelu po bagaż, chwilę odpoczywam i ruszam z powrotem już pieszo obserwując nocne życie miasta. Jest już dość późno, a ulice nie wszędzie są dobrze oświetlone. Widać młodych ludzi, gdzieniegdzie przechadzają się prostytutki. Docieram na dworzec, kupuję coś na drogę i odnajduję pociąg. Niestety dość szybko okazuję się, że kupiłem bilet bez miejscówki – po prostu z powodu ich braku. Połowę nocy, a co za tym idzie połowę drogi spędzam więc na bagażu w przejściu. Zresztą nie tylko ja, na brak towarzystwa nie można narzekać, pociąg jest pełny. Ale jest spokojnie, jedynie co nie da się nie zauważyć, że pociąg często jedzie bardzo wolno. Blisko ośmiogodzinna podróż na przestrzeni ponad 500 km za 40 PLN jednak w miarę mi się podoba. Od Wielkiego Tyrnowa pociąg powoli pustoszeje i pozwala mi to nawet przespać się na siedzeniach w pustym przedziale. O godzinie 7 rano jestem w Varnie, a ta wita mnie chłodem. Kupuję kawę i siadam na chwilę przed komputerem, w celu poszukania taniego hostelu.
Dzień 4 Morze Czarne
Hostel Yo-ho to pierwszy punkt w Varnie, którego szukam. Jest bardzo wcześnie i miasto śpi, ale już mi się podoba. Po odnalezieniu budynku dzwonię do drzwi. Po kilku minutach z góry wyłania się mocno opalony Bułgar, wciąż pamiętający chyba wczorajszy melanż. Pełni nadziei, że podobnie jak w Sofii dogadam się po rosyjsku, co ułatwi komunikację pytam go w tym języku czy rozumie. Z niezwykła szczerością odpowiada z uśmiechem „Niet”. :) Dogadujemy się jednak jakoś po angielsku. Mówi z z akcentem znanym ze wschodnich klimatów. Wykupuję dwie kolejne noce, ale na razie nie zostaję wpuszczony do pokoju. Mam wrócić około południa, lub poczekać przed komputerem, przy kawie itp. Miło i dość tanio, taniej niż w Sofii, ale tu bez jedzenia. Zostawiam zbędny bagaż i ruszam zobaczyć morze. Jest chłodno, a od morza wieje wiatr. Docieram do jakiegoś przyjaznego miejsca na chwilowy odpoczynek. I w tutejszym hostelu zostałem wyposażony w mapę miasta. Dodatkowo pracownik hostelu pokazał mi ciekawe miejsca, a także tanie jedzenie. Nad Morzem Czarnym w Varnie rozciąga się pokaźnych rozmiarów Park Przymorski. Oprócz zieleni, oferuje on różnego rodzaju rozrywki od karuzeli, przez akwarium, muzea po pomnik, a właściwie panteon ku pamięci poległych w II wojnie światowej. Omijam atrakcje bezpośrednio przeznaczone dla najmłodszych i udaję się pod wspomniany pomnik. Nieopodal znajduje się hala sportowa, ale jest o tej godzinie zamknięta. Ruszam dalej i po kilkuset metrach znajduję stadion Czerno More. Nic specjalnego, ale dla fana piłki nożnej punkt obowiązkowy :) Oddaliłem się tym samym od centrum więc próbuję wrócić komunikacją miejską. Nic problematycznego, bilety do kupienia u pań w autobusie. Jestem z powrotem w centrum już po chwili, więc idę „po mapie” przez kolejne punkty godne uwagi. Słyszę dźwięk werbli i przypomina mi się, że dziś 6 maj – dzień Wojska Bułgarskiego, a także dzień św. Grzegorza. Niestety nie docieram na czas na prezentację defilady, ale pod cerkwią w Varnie wciąż kręci się jeszcze sporo ludzi, a między innymi pop w odświętnych szatach. Jakiś czas wszystko obserwuje i idę dalej. Mijam wieżę zegarową, a kiedy przyglądam się różowej fasadzie opery zaczepia mnie jakiś miejscowy. Na początku pyta o angielski, ale po chwili okazuje się, że świetni mówi po polsku. Proponuje podejrzana wymianę waluty, kusi stulewowymi banknotami – chyba z poprzedniej serii:) pyta o euro, o dolary, w końcu nawet o złotówki, mówi, że pracuje z kolegą z Polski na targu w ... Radomiu. Kiedy po raz kolejny mu dziękuje i nie chce mieć nic z nim wspólnego odpuszcza, ale... po chwili dogania z jeszcze jedną propozycją – marihuana... W końcu jednak daje mi spokój, potem spotkam jeszcze jednego podobnego gościa. Idę dalej uliczkami centrum Varny i orientuje się, ze jestem na ulicy, na której znajduje się polecany mi w hostelu punkt gastronomiczny. Ładuje się więc do środka i zamawiam zupę warzywną, ziemniaki, jakieś mielone w kształcie rolady, surówki, czarne oliwki, deser i piwo. Za wszystko płacę śmieszne jak na centrum 24 PLN. Wszystko smaczne i godne polecenia. Po tym posiłku postanawiam wrócić do hostelu zobaczyć, czy pokoje się już opróżniły i trochę odpocząć. I rzeczywiście, hostel niemal opustoszał.
Po krótkiej fieście postanawiam podjechać do jednej z miejscowości wypoczynkowych. Pogoda popsuła się co prawda, ale nie jadę leżeć na plaży. Po dwudziestu minutach w autobusie ląduję w Złotych Piaskach. Jest pusto i zimno, ale mimo to niektóre punkty są otwarte. To luksusowy kurort i nie brakuje tu takich hoteli, kasyn i restauracji, ale teraz nie robi wrażenia. Po trzydziestu minutach patrzenia na to wszystko wracam znudzony do Varny. Tu odnajduje ruin rzymskich łaźni w mniej zadbanej części miasta, a także budynek Muzeum Marynarki. Siadam jeszcze na chwilę w restauracji przy piwie i powoli wracam do hostelu, mając jeszcze w pamięci dość męczącą noc w pociągu. Varna po zmroku wydaje się bardzo przyjazna i wygląda jak typowo turystyczna miejscowość.
Dzień 5 U Władzia Warneńczyka i na plaży.
Kolejny dzień zaczynam od dylematu czy jechać do Nesebyru. Jest to ciekawe miejsce, ale położone dość daleko i nie wiem czy warto marnotrawić czas, tym bardziej, że w Varnie jeszcze nie wszystko obszedłem. Po namyśle pytam innego już pracownika hostelu, jak dotrzeć do muzeum Warneńczyka, jakby nie patrzeć najbardziej bliskiego naszemu krajowi człowieka, którego tu znają wszyscy, no może prawie wszyscy. Udaje mi się to, po małych poszukiwaniach. Budynek muzeum jest zamknięty, ale wszystko otacza ładny park. Znajdują się tu tablice pamiątkowe, pomniki i inne hasła upamiętniające zwycięstwo tego m.in. polskiego króla w 1444 tuż pod Varną. Spędzam tam dłuższą chwilę i wracam do centrum tym razem za cel obierając Muzeum Archeologiczne. Jako, że byłem w zachodniej części miasta, obserwuje trasę „na jutro”. Od jutra bowiem powoli wracam już w kierunku północno-zachodnim, a że planuję jazdę autostopem zbadałem trochę teren. W końcu docieram do Muzeum Archeologicznego. Budynek jest duży i zadbany, wstęp kosztuje ok. 20 PLN. Eksponatów jest wiele, aż nie da się opisać. Z początków państwa bułgarskiego, czasów trackich, scytyjskich, rzymskich, greckich, przez średniowiecze, aż po czasy współczesne. Bardzo mi się to miejsce podoba, a zazwyczaj w muzeum zbyt wiele czasu nie spędzam. Po przejściu obu pięter i kilkunastu sal, postanawiam teraz ruszyć nad morze. Kolejne dwie godziny spędzam więc na plaży. Następnie przechadzam się w okolicach dworca kolejowego, który wcześniej po przyjeździe wczesnym rankiem trochę zlekceważyłem. W końcu znów wracam do hostelu. Już po zachodzie słońca wybieram się ponownie na spacer w kierunku morza i Parku Przymorskiego. Jest coraz zimniej, ale nic nie zwiastuje ulewy. W końcu jednak nadchodzi potężny deszcz. Widać, że w Varnie częściej świeci słońce, niż pada. Uliczki zamieniają się w potoki. Na szczęście wcześniej docieram do odwiedzonej dzień wcześniej restauracji, po drodze zaczepiany jestem jeszcze przez panie reklamujące kluby nocne czy dyskoteki. Turystów o tej porze nie jest jeszcze zbyt dużo, więc każdy klient jest na wagę złota. Niestety muszę odmówić udziału w jakiejkolwiek zabawie z powodu kruszącego się powoli budżetu wyprawy. Całe szczęście nie jest najgorzej, bo nie zgubiłem karty kredytowej, prawie... W restauracji w której siedzę też pustki, podobnie zresztą jak wczoraj. Dziś nie odwiedził mnie nawet proszący o kasę, ubolewający na chorobę serca i brak pieniędzy na leki mężczyzna. Wczoraj bowiem miałem takiego gościa przy stoliku. Dzień dość leniwy, ale zasłużyłem, teraz czas żegnać się z Varną, jutro ruszam dalej.
Dzień 6 Na Bukareszt!
Wstaje wcześnie, przed wszystkimi i ruszam na wylotówkę. Mam zamiar dostać się do Ruse – granicy bułgarsko-rumuńskiej, a następnie jeszcze dziś dotrzeć do Bukaresztu. Początki są trudne, napisana w dwóch językach kartka RUSE/PYCE nie robi wrażenia przez ponad godzinę. Zaczynają się rozmyślania, czy aby nie jestem już za stary na takie przygody. Daje sobie kwadrans i postanawiam wrócić na dworzec autobusowy. Ale w tej chwili zatrzymuje się młody Bułgar. Mówi po angielsku, jadę do Ruse! Droga mija nam na rozmowie – jego płynnej, mojej jąkającej się. Mówimy o wszystkim, trochę o Bułgarii i o Polsce, o piwie i pracy, o moich podróżach i jego weekendach w centralnej Bułgarii. Naprawdę sympatyczny człowiek, droga mija nam szybko mimo że musimy zrobić cały objazd z powodu groźnego wypadku na drodze. Wjeżdżamy do centrum Ruse, chłopak pokazuje mi miasto, potem spotykamy się z jego dziewczyną. Siadamy w restauracji, a po wszystkim płaci za mój rachunek twierdząc, że jestem jego gościem (!). Oczywiście życzy mi powodzenia, a ja ruszam dalej wychodząc pieszo z miasta.
Po drodze sprawdzam autobus do Bukaresztu ale nic nie jedzie w tej chwili, jakiś taksówkarz stara mnie przekonać, że ma dziś dla mnie specjalną promocję za jedyne 100PLN. Dziękuje i ruszam na trasę, panuje upał jak w Polsce w środku lata. Przy trasie niewiele osób, ot ktoś na stacji benzynowej, ktoś wymienia olej, spotykam też dwie prostytutki w podeszłym już mocno wieku. Idę powoli wzdłuż drogi machając kartką z napisem Bukareszt. Ruch umiarkowany, ale nic się nie dzieje. Po pół godziny jednak łapię Golfa w słabym stanie z dwoma Rumunami w środku. Jest problem w komunikacji, ale w końcu ruszamy do Bukaresztu. Ta trasa pozostanie w mojej pamięci na długo. Pędzący – jak na ten samochód 180 km/h, wszędzie pełno martwych potrąconych zwierząt i jeszcze celnik zagadujący do mnie po polsku „dzień dobry, gdzie jedziecie” :). Kolega z Golfa ubrany na sportowo, z tego co rozumiem wraca z pracy w Bułgarii. Podwozi mnie aż pod sam dworzec kolejowy, co mi jest bardzo na rękę. Daję mu za to bezinteresownie 10PLN na papierosy, choć nic nie wołał. Ale w końcu mnie nie zabił, więc muszę to jakoś wyrazić:) Na dworcu, jak to w stolicy – ogromny gwar, taksówkarze z propozycjami nie do odrzucenia itd. Ja jednak czekam za miejscowymi. Otóż bowiem w Bukareszcie, udało mi się namierzyć (mam nadzieję) darmowy nocleg przez hospitality. Czekam około godziny w kawiarni rozmawiając z młodym barmanem. Uprzejmy człowiek nie ma wielu klientów, więc trochę opowiada mi o mieście. Drugim i ostatnim klientem w tym lokalu jest przezabawny Japończyk, który nawet nie umie angielskiego na moim poziomie:) Poza tym wypił już o jednego Ursusa (miejscowe piwo) za dużo.
W końcu zjawiają się dwie dziewczyny. Jedziemy autobusem miejskim dość daleko, na osiedle wielkich bloków. Mieszkanie zamieszkują trzy studentki, jest czysto i przyjemnie, będę spał na wygodnym materacu. Po zmyciu brudu z trasy i pierwszych nieśmiałych rozmowach ruszamy z powrotem do centrum. Tymczasem się ściemniło i Bukareszt od razu sprawia na mnie wielkie wrażenie. Nazwałbym to: „miasto traffic”, wszyscy pędza na złamanie karku, nikt nikomu nie ustępuje, przeciwne pasy dzielą kolczatki bezpieczeństwa, a sygnał klaksonu jest niemal nie ustający. Nie wiem jak radzą sobie w tym wszystkim niedzielni kierowcy lub osoby, które jadą tu pierwszy raz. Dziewczyny pokazują mi najciekawsze miejsca w centrum oraz prowadzą do miejsca, gdzie nie wiedzieć czemu odbywa się „dzień polski”. Jest 9 maja i nie mam pojęcia skąd ta tradycja i trochę mi głupio, że nie umiem tego wytłumaczyć. Potem zagłębiamy się w gwar kawiarenek i restauracji w centrum. Tłok jaki tu panuje jest nie do opisania. Praktycznie trzeba krzyczeć, żeby rozmawiać, można też zapomnieć o wolnym miejscu. Jest to spowodowane głównie tym, że bukareszteńska starówka jest bardzo mała. Prawdopodobnie to zasługa Caucescu, który miał inne plany wobec tego miasta. Po spacerze polegającym na przeciskaniu się wśród ogródków piwnych przed restauracjami, zjadamy coś z miejscowego fast fooda i w końcu siadamy w mniej obleganych barach orientalnych. Główna atrakcją podobnie jak u nas jest tu fajka wodna. Wypijamy po piwie, krótko rozmawiając, jednak przy angielskim dziewczyn idzie już mi gorzej, niż np. z podobnymi akcentami jak ja hostelarzami :) Wracamy taksówką na wspomniane osiedle, jestem skonany.
Dzień 7 Bukareszt w deszczu.
Już w nocy zaczyna padać. I pada tak praktycznie pół dnia. Nie chcę się wychodzić z domu, w końcu dziewczyny uzbrajają mnie w mapę sugerując jednocześnie, że dziś mam radzić sobie sam. Wcześniej decyduje, że dalej ruszam jutro rano. Na nocny pociąg przez Rumunię już nie bardzo mnie stać, a chcę dalej próbować stopa pokrzepiony wczorajszym dniem. Postanawiam jednak już dziś kupić bilet na najwcześniejszy pociąg do Braszowa. Potem będzie już tylko autostop. Obchodzę jeszcze kilka razy dworzec, potem idę zgodnie z mapą ku łukowi triumfalnemu, podobnemu do tego paryskiego, ale chyba znacznie mniejszego. Droga wiedzie przez jedną z najładniejszych ulic w stolicy Rumunii, przy której znajdują się ambasady itp. Przestaje padać, postanawiam iść jeszcze dalej tą ulicą aby obejrzeć znajdujący się tam wg mapy stadion. Niedaleko stoi również charakterystyczna cerkiew, bo z zielonymi kopułami. Stadion zaś okazuje się całym kompleksem lekkoatletycznym, obok mniejszy stadion rugby. Nic ciekawego, liczyłem, że to stadion piłkarski. Wracam tramwajem znów w okolice Gara de Nord (dworzec). Teraz pora wypróbować miejscowe metro. Docieram w ten sposób na kolejny stadion, znanej drużyny Dinamo Bukareszt. Chcę też zajrzeć na obiekt Steauy ale nie uda mi się to, choć jak się później od dziewczyn nie był on daleko.
Wracam ze stadionu pieszo ulicą … Polską :) do centrum. Oglądam jeszcze raz widziane wczoraj obiekty po zmroku. Wrażenie jest jakby mniejsze. Starówka jest niemal opustoszała, a niektóre kamienice wyglądają okropnie. Widać, że jest to miejsce tylko dla interesu barowo-gastronomicznego, miejscami odrestaurowane, w innych miejscach strasznie zaniedbane. Przy jednej z głównych ulic pewien Cygan (mówią tu na nich Gibbsy) wciska mi gueide o Bukareszcie sprzed dwóch miesięcy. Nalega o więcej pieniędzy, prosi, wciska na siłę kolorowe gazety. W końcu daje mu ok. 5PLN za co usłyszę, że jestem dobrym człowiekiem. No cóż, dość atrakcyjna cena :) Kontynuuje wędrówkę przez polecany przez dziewczyny budynek parlamentu. Jest to drugi po Pentagonie budynek pełniący taką funkcję na świecie pod względem kubatury. Mijam kilka, a może kilkanaście wałęsających się psów i rzeczywiście... Robi wrażenie, obchodzę cały obiekt dookoła i znów zaczyna padać... Powoli więc wracam na autobus, tym bardziej, że dzień był dla mnie dość krótki i już powoli się kończy. A wszystko przez aurę na którą nie mogłem narzekać w nie tak odległej Bułgarii. „Kończy” mi się mapa, bo obejmuje ona głównie centrum. Ale jakoś odnajduje linię autobusową, po drodze odwiedzam jeszcze market. Dziewczyny poczęstowały mnie śniadaniem, więc chcę się odwdzięczyć i kupuje coś na kolację. W końcu i tak spałem dwie nocy za darmochę. Tego wieczoru jeszcze długo rozmawiamy o swoich przyzwyczajeniach narodowych, trochę o geografii i historii naszych państwa. Pytają mnie np. o traktowanie w Polsce czarnych, Cyganów czy homoseksualistów :) Dzięki dobrej atmosferze w ogóle nie przejmuję się jutrzejszym dniem, tym bardziej, że w miejscowości Oradea mam zapewniony (?) kolejny taki nocleg. Już teraz wyjazd oceniam za udany, choć jeszcze nie wiem co mnie czeka.
Dzień 8 Autostopem przez Rumunię.
Wstaję wcześnie na pierwszy pociąg w kierunku Braszowa. Chcę bowiem dziś przejechać całą Rumunię niemal w poprzek. To prawie 600 km. Na początek jednak źle oceniam ruch w mieście o poranku i mój pociąg ucieka. No to pięknie, na szczęście bilet można oddać. Podobnie jak w Polsce o jakąś pomniejszoną kwotę, ale zawsze. Za pół godziny mam zresztą kolejny pociąg. W ten sposób pokonam 160 km. Bukareszt opuszczam z żalem. Ale za to pociąg jest bardzo czysty i zaskakuje mnie mile jakością. Jakości tylko nie mam od połowy drogi, kiedy wjeżdżając na tereny górskie zwalniamy. Od tej pory pociąg wlecze się niemiłosiernie, ale już wcześniej wiedziałem, że pojedziemy trzy godziny więc nie marudzę. Obok mnie siedzi bardzo klimatyczny dziadek w kapeluszu, wiozący z Bukaresztu pelargonie. Mówi coś do mnie po rumuńsku, co brzmi niemal jak dialog z hiszpańskiego serialu. Szkoda, że nie mogę z nim pogadać. A raczej, że nie potrafię. Biorąc pod uwagę, że zanotowałem już rano stratę czasową planuję trochę szybciej obejść Braszów. Jest to ciekawe miasteczko i od momentu kiedy wysiadam z pociągu widać, że przyciąga turystów. Kieruje się ku starej części miasta za charakterystycznymi domkami. Nad miastem, na wzgórzu góruje napis Brasov na podobieństwo tego z Hollywood. Plecak trochę przeszkadza, więc nie zagłębiam się w każdą uliczkę.
Jeszcze tylko szybki posiłek z i zahaczając po drodze stadion miejscowego klubu udaje się na wylotówkę. Ruch duży więc mam nadzieję na szybki transport. Stoję... dwie minuty, może mniej. Bodajże piąte auto się zatrzymuje, a kierowca jedzie do Budapesztu! Inżynier z Braszowa oprócz ojczystego języka mówi po niemiecku i węgiersku. Długich dialogów nie prowadzimy, ale siedzę zadowolony, bo jest upał, a ja nie stoję przy trasie, a poza tym dojadę aż do Aradu. Tamtędy bowiem jedzie mój kierowca, a ja nadal wierzę, że w Oradei mam nocleg. Jedziemy przez kolejne miasteczka, o których czasem słyszę kilka zdań w niemiecko-angielskiej wersji. Trasa jest malownicza i warto by było tu zostać na jakiś czas. Przy drodze stoją inni autostopowicze. To niemal tradycja narodowa, jak się okazuje miejscowi wykorzystują ten transport jako uzupełnienie komunikacji. Po ponad pięciu godzinach docieramy do Aradu. Przejechałem więc naraz niemal 350 km. Teraz jednak muszę się jeszcze dostać do odległej o 110 km Oradei, a pogoda znów nie jest łaskawa i powoli się ściemnia. Ach, szkoda, że nie reagowałem, że umówiona ze mną dziewczyna z Oradei nie odpisuje na sms i nie pojechałem od razu do Budapesztu. Byłbym tam jak się później okazuje dobre 12 godzin wcześniej!
Jednak pod Aradem znów mam szczęście, po kilku minutach zatrzymuje się rumuński TIR. Koleś jedzie do Salonty, a więc kolejne 70 km mam zrobione. Częstuje mnie wodą, umie nawet parę słów po polsku! Wraca z południa kraju na odpoczynek, nie przepada za tą pracą, ale na zarobki nie narzeka. Po drodze na stacji benzynowej u znajomego spuszcza słuszną ilość paliwa. Biznes się kręci :) Jedziemy dalej, a po drodze przez cb radio ów kierowca znajduje mi transport do Oradei. Co za szczęście! Szybko więc przeskakuje do kolejnego TIRa i po pół godzinie jestem prawie w mieście. Prawie, bo ten kierowca jedzie tranzytem dalej i nie wjeżdża do miasta. Co z tego jednak skoro mój nocleg się nie odzywa. Decyduje, że nie wchodzę do miasta i idę dalej w kierunku granicy węgierskiej. To 12 km, ale liczę, że może coś jeszcze złapie, choć jest już po zmroku. Tym razem tyle szczęścia już nie mam, gdy jest już prawie północ odnajduję bankomat i odpoczywam na jednej z wielu napotkanych stacji benzynowych. Z trwogą mijam kilka biegnących za mną psów, na szczęście z czasem odpuszczają. Pełno tu kierowców i prostytutek. Dziewczyny w młodym wieku, ale chyba z dużym stażem proponują usługi za 10 euro. Ale to nie dla mnie, przysypiam trochę w kawiarnianym ogródku przy stacji i czekam na świt. Jestem zdegustowany nieudanym kontaktem z dziewczyną z Oradei, ale co zrobić, takie wypadki się zdarzają, a nie wszystko musi się udawać.
Dzień 9 Budapeszt, a potem już do domu!
Do granicy idę jeszcze kilka dobrych kilometrów. Robi się już całkowicie jasno, po raz kolejny wymieniam pieniądze, tym razem leje na forinty. Na granicy zdumiony strażnik nawet nie spogląda na mój dowód. Przebieram się na lżejsze ciuchy i rozpoczynam kolejne próby zatrzymywania. Jestem zmęczony, więc daje sobie półgodzinne stanie w miejscu i dopiero dalszy marsz. Ale gdzieś po kwadransie zatrzymuje się rumuński van, a z tyłu dużo miejsca dla mnie. Panowie jadą z Cluju do Budapesztu. Nie mówią w ogóle po angielsku, więc nie konwersujemy. Nieprzespana noc odbija się szybko, bo zasypiam na tylnym siedzeniu oparty o plecak już po przejechanych paru kilometrach. Zmieniam tym samym plany, bo miałem Budapeszt ominąć i kierować się na Debreczyn, a następnie na Koszyce. Ale może tak ma być, mam przy okazji zamiar posiedzieć chwilę w stolicy Węgier, ale te plany zmienią się szybko, bo zmęczenie daje o sobie znać. Moi wybawcy z granicy zostawiają mnie w okolicach dworca autobusowego, ale teraz muszę się jakoś wydostać z Budapesztu. Odpuszczam w tym momencie już zwiedzanie i planuję wyjechać na północ do miejscowości Vac. Okazuje się, że z tego dworca nie da rady. Z trudem, bo węgierski to nie jest łatwy język:) dowiaduje się co muszę zrobić. Przejeżdżam prawie całą nitkę budapeszteńskiego metra. Potem jeszcze jakiś czas szukam wskazanego dworca. W końcu wyjeżdżam żółtym autobusem do wspomnianej miejscowości. Znów wymiana waluty i kilkukilometrowy spacer do głównej trasy. Z miasta wyjeżdżają bowiem głównie miejscowi. Jednak po jakimś czasie zabiera mnie węgierskie małżeństwo. Jadą tylko kilkanaście kilometrów, no ale przynajmniej trafię już na główny tranzyt na Słowację. Co więcej, zapraszają do domu na piwo i kanapki! Znów jestem lekko zszokowany, potem mężczyzna odwozi mnie na wylotówkę miejscowości w której pracuje.
Do granicy mam ok. 12 km. Staje z wiarą na szybki transport, bo upał jest jak dla mnie przynajmniej niemiłosierny. Wystawiam kartkę z dużymi literami PL, bo widzę sporo polskich tirów, chociaż ruch jest umiarkowany. Nie mam ochoty na dalszy marsz, ale zbawienie przychodzi szybko. Znów kilkanaście minut i polscy biznesmeni zabierają mnie aż do Krakowa! Po drodze jemy jeszcze obiad, mijamy słowackie wioski i miasteczka i przekraczamy wielokrotnie przepisy drogowe, ale na to pozwala auto tych panów:) Jeden z nich jedzie dalej pociągiem, więc znajduje się od razy na dworcu w Krakowie. Po godzinie jadę już do Warszawy, tam już niedługo czekam na pociąg do Kutna i dalej do Torunia. Kończę wyprawę jeszcze rozmową z pewnym Romkiem z Radomia, który jedzie do rodziny na Pomorze. Ten facet był kierowcą TIRa, opowiada o nieprzyjemnych przygodach w Rosji w dawnych latach, o tym jak kocha jeździć, jak zachorował na kręgosłup i leżał przykuty do łóżka. Częstuje mnie piwem, które jak mniemam po zawartości torby podróżnej i objętości brzucha lubi nie mniej ode mnie:) Ta miła rozmowa na koniec podróży daje mi do zrozumienia, że na świecie jest wielu dobrych ludzi i bardzo łatwo można ich spotkać. Miałem tego dnia mnóstwo szczęścia i zanim jeszcze zasiadłem około trzeciej w nocy na własnym łóżku już miałem w myślach następną podróż.
Jak zwykle wszystko odbyło się spontanicznie, 6 grudnia „robiłem za Mikołaja” w jednym z toruńskich hipermarketów. Chodząc po galerii zatrzymałem się przy stoisku z tzw. „tanią książką”. Po namyśle kupiłem jeden z mocno przecenionych, bo po prostu trochę już przedawnionych mini przewodników kieszonkowych. Traktował o Bułgarii, po przejrzeniu go po kilku dniach w domu, stwierdziłem – czemu nie? Zaczynam planować wyprawę do Bułgarii, może po drodze ktoś się znajdzie do wspólnej wycieczki, jeśli nie – w końcu spróbuje jak to być samemu w terenie na trochę większą skalę niż dotychczas, a co było moim marzeniem jeszcze w dzieciństwie. Chcę ruszyć częściowo autostopem, ale nie jestem pewien czy starczy mi samozaparcia. Dlatego szukam taniego biletu lotniczego, wiedząc, że jeśli go kupię i polecę – nie będzie wyjścia i będę musiał wrócić…W drugiej połowie stycznia kupuję bilet z datą – 3 maja. Wylot z Warszawy LOT-em. Od tej pory nie ma już odwrotu – zaczynam żyć wyjazdem, kompletuje mapy, wyszukuje niezbędne informacje, ale wszystko robię z umiarem – nigdy nie warto dopinać wszystkiego na ostatni guzik, można się udusić … Czas mija szybko, opracowuje wstępnie budżet plan, nie wiedząc jeszcze jak szybko runie w podróży, nikt nie jest chętny na wyjazd ze mną, więc wiem powoli, że wszystko będę dzielił na trasie przez 1. Szkoda, bo rok wcześniej podróżowałem udanie ze znajomymi na Płw. Krymski, rok wcześniej do Odessy… Ale i dobrze, bo szykuje się wielkie przetarcie, gdybym za jakiś czas miał możliwość spełnienia innych czekających w szufladkach mózgu marzeń… W kwietniu kończę pracę i po weekendzie majowym ruszam do Warszawy, staram się zostawić w domu wszelkie obawy, ale „wyglądają” za mną długo, a niektóre nawet starają się mnie dogonić Na próżno!
Dzień 1 czyli przelot i pierwsze wrażenie.
W Warszawie jestem wieczorem 2 maja – tak na wszelki wypadek. Nocuje w poznanym rok wcześniej hotelu, rano ruszam na lotnisko. Do tej pory widziałem tylko małe polskie lotniska – w Gdańsku, Katowicach i Poznaniu, tak, że te robi nawet wrażenie jak na nasze, polskie warunki. Popijam kawę już po przejściu odprawy, trochę popatrzyłem w mapy i… chyba trochę ulegam roztargnieniu. Gdy siedzę już na pokładzie samolotu, a do odlotu zostaje kilka minut, podchodzi do mnie mężczyzna w stroju ratownika medycznego i wita mnie słowami „Dzień dobry Panie Przemysławie”… Każe sprawdzić czy mam wszystkie dokumenty… Ale mam ID i paszport, przecież muszę mieć… Nagle! $%@&^# oczywiście… przekładałem z portfela legitymacje studencką wraz z kartą kredytową na lotnisku do plecaka i wypadła… Jakimś cudem ktoś znalazł ją na czas, odnaleziono mnie następnie na liście pasażerów, a dosłownie na sekundy przed startem oddano mi w samolocie! Wstyd mi, ale szczęście uśmiechnęło się do mnie potężnie. Gdybyśmy nie czekali za opóźnionymi kilka minut pasażerami z Chicago, poleciałbym bez legitymacji i karty – co wiązałoby się z późniejszymi problemami.
Z tak podniesioną adrenaliną wznoszę się w powietrze. Od Rumunii chmury ustępują miejsca słońcu i rozciąga się pod nami wspaniały widok. Sofia wita mnie ponad 20 stopniowym upałem i uśmiechniętymi kierowcami taksówek. Wsiadam w pierwszą lepszą – niepomny tego, co wyczytałem w przewodniku. Zamiast standardowych 40-50 PLN płacę gościowi prawie 100 PLN :/ No to mamy pierwsze straty, no ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Potem w hostelu sympatyczna recepcjonistka opowie mi o „dobrych” i „złych” korporacjach taksówek. Docieram na dworzec główny w Sofii – kolejowy i autobusowy sąsiadują ze sobą. Nie są zbyt piękne, ale źle też nie jest. Moim pierwszym zamiarem jest dotarcie do informacji się czy łatwo kupić bilet kolejowy na późniejszą podróż czy też należy rezerwować bilet już teraz. Mam również nadzieję, na spotkanie kogoś z tanim noclegiem na dworcu tak jak to bywa na Ukrainie. Nim to jednak się dzieje, zahacza mnie starszy mężczyzna ubrany na sportowo ;) Zagaduje po rosyjsku więc zadowolony podejmuję dialog. Mój angielski jest słaby, a po rosyjsku mówię dość swobodnie. Ów kolega proponuje mi, że pokaże dobry hotel, bo „kwartir” na dworcu nie uświadczę, oczywiście już się domyślam, że nie robi to z przyjaźni dla turystów odwiedzających Bułgarię Jedziemy tramwajem do centrum. Oczywiście zapomniałem zapytać w informacji o to co chciałem, no ale trudno. Mój przewodnik pokazuje mi po drodze gdzie jedziemy – w zasadzie prosta droga bardzo, ale za to bardzo wolnym tramwajem. Na miejscu oczywiście nie przestaje się uśmiechać, aha – miał bilety na tramwaj, tak żeby je doliczyć do końcowego rachunku Z jednej strony nie mam ochoty dawać mu kasy, ale z drugiej strony po pierwszych wrażeniach w Sofii cieszę się, że za chwilę odpocznę. Pytam ile chcę i proponuje ok. 5PLN (dla ułatwienia wszystkie ceny podawać będę w złotówkach), mówi, że to mało, bo przecież kupił bilety, a jeszcze musi wrócić na dworzec. Bilety były po 2PLN od sztuki… Ech, dobra, daję mu ostatecznie ok. 10PLN (zawsze jestem zbyt dobry i zbyt głupi w sytuacjach z naciągaczami, żebrakami itp. – wiem;) … i wchodzę na podwórko z hostelem.
Od razu wita mnie bułgarska recepcjonistka, widziała ona, że przyszedłem z ów gościem i od razu pyta ile mu dałem. Jest lekko zszokowana i przeprasza, odpowiadam, że nic się nie stało… Nie mam rezerwacji w tym hostelu, ale z miejscami nie ma problemu. Płacę tylko za jedną noc – ok.40 PLN, okaże się, że w cenie jest śniadanko i kolacja – WOW!!! Po paru minutach moich pseudo angielskojęzycznych jęków, dochodzimy do konsensusu, że oboje mówimy po rosyjsku Teraz dziewczyna tłumaczy mi wszystko, daję mapę centrum Sofii, pokazuje miejsca niewskazane i te wskazane jak najbardziej Zostawiam bagaż i ruszam, ośmioosobowy pokój dzielę z Holendrami i Japonkami.
Przez następne kilka godzin maszeruje ulicami Sofii, odwiedzam między innymi park w którym stoi Pałac Kultury i Nauki, spaceruję głównymi arteriami centrum, w końcu rzucam okiem na najważniejsze zabytki. Odwiedzam na chwilę stadion Levskiego, ale nie udaje mi się wejść do środka. Przechadzam się obok cerkwi Aleksandra Newskiego – piękna, cerkwi rosyjskiej, budynku parlamentu. Podsumowując ten spacer mogę stwierdzić, że nie jest tu przepięknie, ale jest bardzo miło, ceny nie są wygórowane jak na stolicę, ludzie wydają się przyjaźnie nastawieni. W pobocznych ulicach wałęsa się sporo psów, podobnie jak widziałem to na Ukrainie, ale bez przesady. Nie zaczepiane, raczej nie interesują się przechodniami. Pierwsze wrażenie każe pamiętać, że w Sofii jeszcze nie tak dawno kwitł socjalizm, drugie jednak uświadamia, że teraz ulice Sofii – szczególnie Witosza, Botew czy Lewski kwitną życiem, ekskluzywnymi restauracjami i sklepami. Szczególnie reprezentacyjna jest Witosza, która biegnie w kierunku wspaniałego szczytu górującego nad miastem o tej samej nazwie – Witosza..
Wracam po pierwszych przygodach do hostelu. Na kolacje podają makaron z sosem i szklankę piwka dla każdego. Miło... Wracam do pokoju i biorę prysznic. Tego wieczoru wychodzę jeszcze tylko po coś do picia do pobliskiego nocnego. Ulica wygląda spokojnie, choć całkowicie pusta nie jest. Przed snem zagaduje jeszcze Japonki. Trochę z obawą, ale i one nie są perfekcyjnie anglojęzyczne... Okazało się, że poznały się dopiero w podróży, wiele śmiechu przynoszą próby przeczytania mojego imienia z ID. Potem jeszcze kilkunastokrotnie powtarzane „dobre” z ust Japonek doprowadza mnie do śmiechu. Sytuacja ta staje się faktem dlatego, że w podzięce na podarowane przez nie mi japońskie orzeszki, częstuje je maślanymi bułkami wziętymi z kraju. Pytają więc jak to po polsku określić, że dobre... No więc mówię i za chwilę z niesamowitym akcentem słyszę wspomniane słowo i to nie jeden raz :) Pokazuje też mapy, opowiadamy gdzie się jeszcze wybieramy. Strasznie mili ludzie, otwarci, uprzejmi... Na tym kończy się dzień pierwszy.
Dzień 2 – ku Macedonii.
Zastanawiam się jak rozwiązać sprawę wyprawy do Macedonii. Najchętniej pojechałbym autobusem nocnym, by zaoszczędzić na noclegu, a jednocześnie nie tracić czasu na przejazdy. Pierwszy pomysł więc jest taki, aby ruszyć do Skopje kolejnej nocy. Tymczasem czeka już na mnie hostelowe śniadanie. Tym razem na styl „stołu szwedzkiego” wystawiono pieczywko, jogurt – w Bułgarii to specyfik narodowy, wędlinę, sery i czarne oliwki, a także warzywa. Wszystko pyszne i świeże, aż się nie chce wierzyć, że to w cenie taniej hostelowej doby. Obok mnie posilają się inni turyści, nie tylko młodzi ludzie jak się wydaję powinno być w hostelu, ale i np. starsza para z Niemiec. Po posiłki ruszam ponownie na ulice w Sofii, aby obejść jeszcze miejsca opuszczone dzień wcześniej. Spaceruje pustą jeszcze Witosza, wchodzę do cerkwi Świętej Niedzieli, bo ukrywa wspaniałe freski. Ogólnie nie jestem fanatykiem miejsc sakralnych i nigdy nie lubiłem zbiorowych wycieczek po kościołach, cerkwiach, meczetach etc. ale coś przecież muszę zobaczyć też od wewnątrz... Następnie przechodząc obok pomnika św. Sofii, ruszam do hali targowej Halite, nowoczesnej dziś i dość drogiej, ale za to z ukrytymi w podziemiach pozostałościami po rzymskich murach. Kupuje coś na ząb – najlepiej coś czego nie mam w domu. W pobliżu hali znajduje się meczet i wyremontowane niedawno rzymskie łaźnie. Kontynuuje wędrówkę ulicą Pirocką – jedyną ulicą bez ruchu drogowego w Sofii. Nic nadzwyczajnego, ulica kończy się na targowisku zwanym jako Babski Bazar. Przez dobre kilkaset metrów rozciągają się stragany z warzywami, owocami, przyprawami i różnymi niepotrzebnymi drobiazgami. Dość interesujące miejsce, bo kipi życiem handlarzy i kupujących. Miło się na to patrzy z boku. Docieram na dworzec autobusowy i dowiaduje się, że mogę kupić bilet jeśli chodzi o dziś tylko na godzinę 16:00. Trochę to mi nie na rękę, bo stracę wieczór, a dodatkowo wyląduje w Skopje po zmroku. Ostatecznie kupuje bilet i powoli wracam do hostelu po bagaż. Po drodze wpadam jednak na pomysł, że skoro i tak będę wracał do Sofii to jeśli w hostelu pozwolą zostawić bagaż, zabiorę tylko podręczny plecak na najbliższą dobę. Nie ma z tym problemu, więc tak robię. Muszę być na dworcu godzinę przed odjazdem – dziwna sprawa, ale okazuję się, że bilet trzeba podbić w biurze przewoźnika, a także okazać paszport. Przejazd trwa długo, aż sześć godzin, a bilet w obie strony kosztuje ok. 120 PLN. W oczekiwaniu na odjazd autobusu obserwuje trochę dworcowe życie Sofii. W wielu miejscach naprawdę ładnie, widać kilku pracowników ochrony i jest bardzo spokojnie. Co prawda w odległości kilkudziesięciu metrów rozciąga się już mniej przyjazny teren, ale na standard dworca i kolejowego, i autobusowego nie ma co w Sofii narzekać. Mój autobus do Skopje niestety nie wygląda luksusowo, ale chyba działa klimatyzacja. Tyle, że w upale jaki panuje na zewnątrz co najmniej do godziny dwudziestej w autobusie będzie bardzo gorąco. Na szczęście zabezpieczam się w wodę.
Na granicy jesteśmy dość szybko, zatrzymując się po drodze tylko w mieście Kjustendił. Ale właśnie dzięki celnikom tracimy ponad godzinę czasu, co rozwiązuje moją zagadkę – jeśli już granica, to dlaczego sześć godzin? Strażnik wyciąga nasze międzynarodowe towarzystwo na zewnątrz. Niezbyt skrupulatnie, ale po kolei sprawdza każdy bagaż, w zasadzie ograniczając się do włożenia dłoni raz z tej strony, raz z drugiej. To samo u Macedończyków. Czytałem, że te narody nie przepadają za sobą, a to z racji tego, że Bułgaria, podobnie jak Grecja nie uznaje takiego państwa jak Macedonia. Jest to oczywiście aspekt historyczny, gdyż region jakim była Macedonia to coś więcej niż dzisiejsze państwo o tej nazwie. Dlatego np. Grecy używają złośliwie określenia dla tego kraju „Skopijczycy”. Lepiej też nie używać przy nich nazwy Macedonia, bo co bardziej krewcy mogą nie zrozumieć naszej niewiedzy. Wróćmy na granicę, widać selekcję wśród pasażerów zastosowaną przez celników. Ja jako obywatel UE nie muszę się tłumaczyć, ale np. stojący obok mnie obywatel Kosowa jest sprawdzany dość skrupulatnie. Podobnie ma się sytuacja w stosunku bułgarscy celnicy – macedońscy podróżni, a za chwilę rewanż po stronie macedońskiej. W końcu jednak ruszamy, od razu Macedonia pokazuje co ma najlepsze. Góry, kręta droga, rzeka płynąca wzdłuż tej drogi... Przy zachodzącym słońcu obrazek ten przykuwa wzrok. Wszędzie widać pasące się owce, kozy, miejscami ktoś prowadzi osiołka. Różnorodność domów – od walących się chat po nowo wybudowane wille. Jedynym minusem tej otoczki, jest fakt, że jedziemy znacznie wolniej. Kiedy już zapada zmrok docieramy do Kumanova. Nie wiele widać z okna autobusu, ale nie jest to chyba interesujące miasto. Przekonam się o tym później.
W Skopje jesteśmy zgodnie z planem, a nawet chyba z piętnastominutowym opóźnieniem. Wysiadam trochę roztargniony, ale dworzec jest i tu bardzo przyjemny co pozwala zachować spokój. Nikt mnie nie dopada, nikt nie proponuje taxi, ot normalny dworzec europejski. Znajduje kantor i wymieniam pieniądze, kupuje bilet na jutro do Prisztiny, gdyż taki zamiar zrodził mi się gdzieś wczoraj. Ostatecznie rezygnuje z odwiedzin Serbii, będzie na następny raz... Do Kosowa chcę ruszyć jak najwcześniej więc kupuję bilet na szóstą rano, teraz pozostaje poszukać tylko hostelu, a Skopje zwiedzę jutro między powrotem z Prisztiny, a odjazdem autobusu powrotnego do Sofii. To co prawda szybki przegląd tych dwóch miast, ale jak się okaże wiele mnie nie ominie. Teraz szukam taksówki, podaję jedyny adres spisany z sieci z prawdopodobnie tanim hostelem. Kierowca niestety nie umie po angielsku, a w dodatku nie zna podobnej ulicy... Dzwoni do syna, z którym ja rozmawiam trochę po angielsku, a następnie tamten tłumaczy mu moje słowa. W końcu ruszamy wg niewielkiej mapy, którą mam przy sobie. W okolicach wskazanego punktu, ów taksówkarz dowiaduje się od kolegi po fachu, gdzie jest ta ulica i odwozi mnie pod hostel. Kończy naszą krótką znajomość sentencją, która brzmi mniej więcej „Masz 110 daj, nie masz daj 100, Ja Serb, Ty Polak, my przyjaciele” - prawdopodobnie w języku serbskim. Wcześniej bowiem dowiedziałem się, że mężczyzna ten pochodzi z Belgradu. Ów kwoty to oczywiście miejscowe macedońskie denary – dość niski przelicznik, trzeba się szybko orientować – 100 denarów to ok. 6PLN. Płacę więc niewiele – ok 7 PLN i żegnamy się. Niestety hostel okazuje się pełny, a dziewczyna nie potrafi mi wskazać innego. Wracam więc kilkaset metrów do miejsca gdzie stał pytany taksówkarz i tym razem już z podstawowym angielskim, udaję mi się dogadać. Dowozi mnie szybko w kolejne miejsce, tutaj płacę jeszcze mniej, bo ledwie 4 PLN. Za to niewielki hotel wita mnie dość wysoką kwotą w okolicach 100 PLN. Trochę sfrustrowany biorę ten pokój; co interesujące starsza kobieta mówi dobrze po angielsku. Za powyższą kwotę dostaję pokój jednoosobowy (!) jednak o standardzie mocno średnim, jest za to prywatnie i przyjemnie. I nie myślę tu wcale o tym, że podczas tej nocy za ścianą ktoś długo dobrze się bawił:) Wyskakuje jeszcze po piwko do sklepu, gdzie spotyka mnie niespodzianka. Oto nadal w Europie są miejsca gdzie panuje czasowa prohibicja. Po godzinie 21:00 alkoholu nie sprzedaje się. Nie wiem czy dotyczy to tylko takich małych sklepów jaki znalazłem w pobliżu noclegu, jednak właściciel jest mocno zdziwiony gdy pytam o piwo. Pokazuje na zegarek, potem jednak odsłania lodówkę zakrytą dużą blachą – czego wcześniej nie zauważyłem i sprzedaje dość szybko wymarzone przeze mnie piwo. Po całym dniu w upale chłód piwa i to zakazanego smakuje jeszcze lepiej :) Do tego prysznic i idę spać podekscytowany przeżyciami, wiedząc, że to dopiero początek.
Dzień 3 Prisztina, Skopje i nocny pociąg przez Bułgarię.
Wstaje już około piątej, bowiem nie wiem do końca gdzie się znajduje. Tzn. recepcjonistka dała mi ksero małej mapy, ale nie jestem w stanie określić jak szybko znajdę widziany wczoraj dworzec. Słusznie, bowiem za chwilę okaże się, że prawie żadna ulica Skopje nie jest podpisana! Ten marsz na orientację na szczęście kończy się dobrze i w porę, jednak przy niemal pustym mieście gdzie nie ma kogo spytać chwilami jest naprawdę zabawnie. Na szczęście Skopje to nie szachownica ulic, ale rzeka Vardar, mosty na niej, większe place itd., toteż wybaczam ten mały element z brakiem oznaczeń ulic. Wsiadam do autobusu, ze mną zaledwie kilku współpasażerów. Już po 20 kilometrach granica, której trochę się obawiałem, mianowicie czy nie będą za dużo wypytywać, a po co, a gdzie, a na ile... Kosowo miało być terenem mało przyjaznym, w dodatku ciągle pamiętającym zamieszki. Tak bynajmniej nakręciły mnie informacje medialne. Okazuje się, że granicę można minąć bardzo szybko, nie widać też wojska, dosłownie kilku żołnierzy kręci się gdzieś jakby bezinteresownie. A i ci wyglądają pokojowo. Po stronie kosowskiej wbijają mi pieczątkę. Teraz podobno mógłbym mieć problemy na granicy serbskiej, szczególnie wjeżdżając od Kosowa. Może w przyszłości się o tym przekonam. Trasa piękna, może nawet bardziej od tej w Macedonii. Ośnieżone szczyty, a na dole ładna pogoda. Choć nie ma upału jak w Bułgarii, ale to chyba kwestia dnia bo panowało wówczas spore zachmurzenie. Około dwie godziny jedzie się do stolicy Kosowa – Prisztiny. Po drodze kilka mniejszych miejscowości, widać, że czas trochę stanął gdzieniegdzie w miejscu. Rolnicy w niemal tradycyjnych strojach, często w polu bez żadnej mechanizacji, a nawet zwierząt pociągowych. Wioski prezentują się różnorako, kłują w oczy opuszczone, czasami chyba niedokończone domy. Czyżby wiele osób opuściło te tereny po zmianach? Wszędzie powiewają flagi kosowskie, amerykańskie, czasami niemieckie, brytyjskie, jednak najważniejszą pozycję prawie zawsze zajmują flagi ... albańskie. Czyżby Kosowo to po prostu druga Albania? Fakt, iż naród ten zamieszkuje w większości te tereny i to świetnie widać, nie tylko na prowincji, ale i w stolicy.
Sama Prisztina okazuje się pięknie położona, ale w tej chwili jest jednym wielkim miejscem budowy. Z każdej strony rosną bloki mieszkalne, sklepy, centra handlowe. Wysiadam na dworcu i odmawiam taksówkarzowi rejsu do centrum. I dobrze, bo okazuję się, że jest blisko, po drodze mijam z uśmiechem stojący wśród blokowiska pomnik... Billa Clintona! Wcześniej widziałem, że ktoś założył firmę kamieniarską o tej nazwie. Czyżby miłość do Ameryki była aż tak wielka? Potwierdzały by to flagi USA w wielu miejscach. Wiem, że Stany mocno zainwestowały w rozwój Czarnogóry, ale tutaj? Zweryfikuje po powrocie, jedno jest pewne – nie jest to miejsce, które sobie wymyśliłem w scenariuszu podróży. Wprowadzono euro, co z pewnością odbiło się na cenach, które niskie nie są. Najtaniej wypadają papierosy, co śmieszniejsze importowane z ... Polski, w cenie euro od paczki. Centrum Prisztiny nie powala, tak jak i na obrzeżach wszędzie budowy, budowy i jeszcze raz budowy. Jest już jednak sporo ekskluzywnych sklepów, a i chodniki, ulice w wielu miejscach nowe i czyste. Cieszę się już w tym momencie, że tam przyjechałem i zobaczyłem jak się tworzy nowe... Może kiedyś będzie mi dane znów odwiedzić to miasto, zobaczy się jak bardzo się zmieniło. Zabytków Prisztina nie ma, jedynie meczet, którego nie odnajduję. Nigdzie nie można dostać mapy miasta. W pobliżu nowoczesnego centrum handlowego (i tu najwyżej wisi flaga albańska) napotykam się na budowany lub niedokończony budynek cerkwi, zagadka...? Reprezentacyjna ulica Prisztiny tez szału nie robi, choć to szeroki deptak, który można by ciekawie zagospodarować. Jest tu w tej chwili tylko kilka straganów z kwiatami, jakiś mężczyzna przygrywa na akordeonie. Fakt, że jest jeszcze wcześnie, ale jeśli ktoś przyjeżdża do Prisztiny dla turystyki, może szczerze się zawieść. Nawet na pocztówkach widać brak atrakcyjnych miejsc. Skoro bowiem znajduję się tam np. Grand Hotel – fakt, że pięciogwiazdkowy jednak z fasadą przypominającą raczej lata osiemdziesiąte? Oglądam go zresztą z bliska w swojej wędrówce po tym mieście. W końcu trafiam na dziwaczny budynek, który okazuję się centrum handlowym, a tuż za nim na stadion miejscowego klubu, nazwany na wyrost Arena Prisztina. Jest tu kilka nowych restauracji i pubów, ale sam stadion wygląda fatalnie, nie wspominając o budynku tuż przy nim. Widać sport musi poczekać tu na swoją kolej, oby już niedługo. Ta kilkugodzinna wędrówka po stolicy Kosowa uświadomiła mi, że jednak warto odwiedzać takie miasta, bo w takim stanie jak teraz trwają one tylko przez chwilę stanowiąc ciekawe zagadnienie nie tylko dla geografa ale i socjologów, urbanistów etc... Wracam na dworzec po drodze natykając się jeszcze na pomnik jakiegoś bohatera, poległego w 1997 roku, ów człowiek trzyma w ręce karabin maszynowy, a ubrany jest bardziej jak rebeliant, niż jak żołnierz. Ot – kolejny ciekawy pomnik w tym mieście. Poza tym miasto wydaje się jak najbardziej normalne, spokój, żadnych zaczepek ze strony miejscowych. Na dworcu zjadam przepyszny kebab za równowartość 8PLN z prawdziwym mięsem baranim. W końcu to region muzułmański. Nawet w niemal wszystkich mijanych wioskach znajduje się jakiś mały, ale zawsze - meczet z charakterystycznym minaretem. Sympatyczny sprzedawca nawet pyta skąd jestem, pewnie dziwi się po co tu przyjechałem. Po posiłku wracam zadowolony do Skopje. Po drodze znów podziwiam trasę, nie da się nie wspomnieć o licznych komisach samochodowych, często nie tylko z całymi autami, ale np. z przednią połową mercedesa, gdzie indziej stoi tylna część opla itd. Widać, części zamienne są na tych terenach bardzo pożądane :) Tym razem zatrzymujemy się w jednej z większych miejscowości, wpada mi w oko, że serbska nazwa jest zamazana spray`em. Dwujęzyczne tablice spotykałem wszędzie, ale jak widać nie zawsze są one mile widziane. Na granicy wszystko odbywa się jeszcze szybciej, niż poprzednio.
Mam kilka godzin dla Skopje toteż po przyjeździe natychmiast ruszam w kierunku centrum, ponownie odmawiając taksówkarzowi. Skopje wydaję się mieszanką w skali czasowej. Nowoczesne budynki stoją obok tych pamiętających Jugosławię, a wśród nich dodatkowo kryją się prawdziwe zabytki. Piękny jest jeden z mostów na Vardarze z niesamowicie silnym nurtem rzeki w pobliżu. Tuż obok znajduję się główny plac miasta. Widać z niego, jak zresztą z każdego niemal miejsca w stolicy krzyż na wzgórzu, oświetlony w nocy. To ważny symbol Skopje. Wzdłuż Vardaru rozwinęły handel ogródki piwne i restauracje różnego rodzaju i jakości. Po drugiej stronie rzeki zaś zabytkowa, najstarsza część miasta, z wąskimi uliczkami, wszędobylskim zapachem kuchni, gwarnie, czysto i prawdziwie turystycznie. Tego zabrakło w Prisztinie i może dlatego tutaj turystów jest zdecydowanie więcej. Wzdłuż kolejnej ulicy rozłożyło się wielu handlarzy mających do sprzedania wszystko i nic, tak jak to znamy czasem z naszych targowisk. Jeszcze dalej typowy pchli targ, ze starymi książkami, jakimiś bezwartościowymi naczyniami, czy też monetami, mosiężnymi drobiazgami etc. Zatrzymuje się na moment i wybieram kilka monet. Sprzedawcy jak wszędzie w takim przypadku uśmiechnięci i mili. Jeden z nich dowiadując się, że jestem z Polski pokazuje mi ręką spadający samolot żartując coś w stylu „bad trip” po chwili dodając, że „to nie jest zabawne – przepraszam.” Wieść o katastrofie naszego samolotu prezydenckiego dotarła wszędzie, więc i tutaj pierwszy lepszy napotkany człowiek o niej słyszał. Spoglądam na zegarek i wracam powoli na dworzec, Skopje pozostawia po sobie dobre wrażenie. Znów muszę zgłosić się do informacji przed odjazdem i rozmyślając nad dalszymi planami zasiadam w autobusie. Po drodze mijamy znów Kumanowo, w świetle dziennym wygląda ono dość nieprzyjemnie, brudno, pełne przestarzałych elementów, z dziećmi biegającymi boso po ulicach. Być może to taka prowincja dla Skopje, wszak większych miejscowości dużo nie ma, a i odległość od stolicy jest niewielka (ok.30km) Tym razem co mnie szokuje granice mijamy bardzo szybko, więc widać wszystko zależy od humoru celników. Po drodze stajemy na jakiś czas przy jednym z barów – sklepów i tym razem trasa trwa tylko 4,5 godziny. Fakt, że na granicy zmienia się strefa czasowa, może po prostu Bułgarzy odejmują godzinę co skraca trasę ;) - myślę, z przymrużeniem oka oczywiście.
Ale to dobrze, bowiem nie chciałem tak późno wałęsać się po Sofii. Decyduje, że już nie nocuję w hostelu co miałem wcześniej w możliwych planach awaryjnych, lecz postaram się kupić bilet na nocny pociąg do mojego kolejnego przystanku na trasie – Varny. Udaje mi się to, ale niestety bez miejsca sypialnego. Wracam tramwajem do hostelu po bagaż, chwilę odpoczywam i ruszam z powrotem już pieszo obserwując nocne życie miasta. Jest już dość późno, a ulice nie wszędzie są dobrze oświetlone. Widać młodych ludzi, gdzieniegdzie przechadzają się prostytutki. Docieram na dworzec, kupuję coś na drogę i odnajduję pociąg. Niestety dość szybko okazuję się, że kupiłem bilet bez miejscówki – po prostu z powodu ich braku. Połowę nocy, a co za tym idzie połowę drogi spędzam więc na bagażu w przejściu. Zresztą nie tylko ja, na brak towarzystwa nie można narzekać, pociąg jest pełny. Ale jest spokojnie, jedynie co nie da się nie zauważyć, że pociąg często jedzie bardzo wolno. Blisko ośmiogodzinna podróż na przestrzeni ponad 500 km za 40 PLN jednak w miarę mi się podoba. Od Wielkiego Tyrnowa pociąg powoli pustoszeje i pozwala mi to nawet przespać się na siedzeniach w pustym przedziale. O godzinie 7 rano jestem w Varnie, a ta wita mnie chłodem. Kupuję kawę i siadam na chwilę przed komputerem, w celu poszukania taniego hostelu.
Dzień 4 Morze Czarne
Hostel Yo-ho to pierwszy punkt w Varnie, którego szukam. Jest bardzo wcześnie i miasto śpi, ale już mi się podoba. Po odnalezieniu budynku dzwonię do drzwi. Po kilku minutach z góry wyłania się mocno opalony Bułgar, wciąż pamiętający chyba wczorajszy melanż. Pełni nadziei, że podobnie jak w Sofii dogadam się po rosyjsku, co ułatwi komunikację pytam go w tym języku czy rozumie. Z niezwykła szczerością odpowiada z uśmiechem „Niet”. :) Dogadujemy się jednak jakoś po angielsku. Mówi z z akcentem znanym ze wschodnich klimatów. Wykupuję dwie kolejne noce, ale na razie nie zostaję wpuszczony do pokoju. Mam wrócić około południa, lub poczekać przed komputerem, przy kawie itp. Miło i dość tanio, taniej niż w Sofii, ale tu bez jedzenia. Zostawiam zbędny bagaż i ruszam zobaczyć morze. Jest chłodno, a od morza wieje wiatr. Docieram do jakiegoś przyjaznego miejsca na chwilowy odpoczynek. I w tutejszym hostelu zostałem wyposażony w mapę miasta. Dodatkowo pracownik hostelu pokazał mi ciekawe miejsca, a także tanie jedzenie. Nad Morzem Czarnym w Varnie rozciąga się pokaźnych rozmiarów Park Przymorski. Oprócz zieleni, oferuje on różnego rodzaju rozrywki od karuzeli, przez akwarium, muzea po pomnik, a właściwie panteon ku pamięci poległych w II wojnie światowej. Omijam atrakcje bezpośrednio przeznaczone dla najmłodszych i udaję się pod wspomniany pomnik. Nieopodal znajduje się hala sportowa, ale jest o tej godzinie zamknięta. Ruszam dalej i po kilkuset metrach znajduję stadion Czerno More. Nic specjalnego, ale dla fana piłki nożnej punkt obowiązkowy :) Oddaliłem się tym samym od centrum więc próbuję wrócić komunikacją miejską. Nic problematycznego, bilety do kupienia u pań w autobusie. Jestem z powrotem w centrum już po chwili, więc idę „po mapie” przez kolejne punkty godne uwagi. Słyszę dźwięk werbli i przypomina mi się, że dziś 6 maj – dzień Wojska Bułgarskiego, a także dzień św. Grzegorza. Niestety nie docieram na czas na prezentację defilady, ale pod cerkwią w Varnie wciąż kręci się jeszcze sporo ludzi, a między innymi pop w odświętnych szatach. Jakiś czas wszystko obserwuje i idę dalej. Mijam wieżę zegarową, a kiedy przyglądam się różowej fasadzie opery zaczepia mnie jakiś miejscowy. Na początku pyta o angielski, ale po chwili okazuje się, że świetni mówi po polsku. Proponuje podejrzana wymianę waluty, kusi stulewowymi banknotami – chyba z poprzedniej serii:) pyta o euro, o dolary, w końcu nawet o złotówki, mówi, że pracuje z kolegą z Polski na targu w ... Radomiu. Kiedy po raz kolejny mu dziękuje i nie chce mieć nic z nim wspólnego odpuszcza, ale... po chwili dogania z jeszcze jedną propozycją – marihuana... W końcu jednak daje mi spokój, potem spotkam jeszcze jednego podobnego gościa. Idę dalej uliczkami centrum Varny i orientuje się, ze jestem na ulicy, na której znajduje się polecany mi w hostelu punkt gastronomiczny. Ładuje się więc do środka i zamawiam zupę warzywną, ziemniaki, jakieś mielone w kształcie rolady, surówki, czarne oliwki, deser i piwo. Za wszystko płacę śmieszne jak na centrum 24 PLN. Wszystko smaczne i godne polecenia. Po tym posiłku postanawiam wrócić do hostelu zobaczyć, czy pokoje się już opróżniły i trochę odpocząć. I rzeczywiście, hostel niemal opustoszał.
Po krótkiej fieście postanawiam podjechać do jednej z miejscowości wypoczynkowych. Pogoda popsuła się co prawda, ale nie jadę leżeć na plaży. Po dwudziestu minutach w autobusie ląduję w Złotych Piaskach. Jest pusto i zimno, ale mimo to niektóre punkty są otwarte. To luksusowy kurort i nie brakuje tu takich hoteli, kasyn i restauracji, ale teraz nie robi wrażenia. Po trzydziestu minutach patrzenia na to wszystko wracam znudzony do Varny. Tu odnajduje ruin rzymskich łaźni w mniej zadbanej części miasta, a także budynek Muzeum Marynarki. Siadam jeszcze na chwilę w restauracji przy piwie i powoli wracam do hostelu, mając jeszcze w pamięci dość męczącą noc w pociągu. Varna po zmroku wydaje się bardzo przyjazna i wygląda jak typowo turystyczna miejscowość.
Dzień 5 U Władzia Warneńczyka i na plaży.
Kolejny dzień zaczynam od dylematu czy jechać do Nesebyru. Jest to ciekawe miejsce, ale położone dość daleko i nie wiem czy warto marnotrawić czas, tym bardziej, że w Varnie jeszcze nie wszystko obszedłem. Po namyśle pytam innego już pracownika hostelu, jak dotrzeć do muzeum Warneńczyka, jakby nie patrzeć najbardziej bliskiego naszemu krajowi człowieka, którego tu znają wszyscy, no może prawie wszyscy. Udaje mi się to, po małych poszukiwaniach. Budynek muzeum jest zamknięty, ale wszystko otacza ładny park. Znajdują się tu tablice pamiątkowe, pomniki i inne hasła upamiętniające zwycięstwo tego m.in. polskiego króla w 1444 tuż pod Varną. Spędzam tam dłuższą chwilę i wracam do centrum tym razem za cel obierając Muzeum Archeologiczne. Jako, że byłem w zachodniej części miasta, obserwuje trasę „na jutro”. Od jutra bowiem powoli wracam już w kierunku północno-zachodnim, a że planuję jazdę autostopem zbadałem trochę teren. W końcu docieram do Muzeum Archeologicznego. Budynek jest duży i zadbany, wstęp kosztuje ok. 20 PLN. Eksponatów jest wiele, aż nie da się opisać. Z początków państwa bułgarskiego, czasów trackich, scytyjskich, rzymskich, greckich, przez średniowiecze, aż po czasy współczesne. Bardzo mi się to miejsce podoba, a zazwyczaj w muzeum zbyt wiele czasu nie spędzam. Po przejściu obu pięter i kilkunastu sal, postanawiam teraz ruszyć nad morze. Kolejne dwie godziny spędzam więc na plaży. Następnie przechadzam się w okolicach dworca kolejowego, który wcześniej po przyjeździe wczesnym rankiem trochę zlekceważyłem. W końcu znów wracam do hostelu. Już po zachodzie słońca wybieram się ponownie na spacer w kierunku morza i Parku Przymorskiego. Jest coraz zimniej, ale nic nie zwiastuje ulewy. W końcu jednak nadchodzi potężny deszcz. Widać, że w Varnie częściej świeci słońce, niż pada. Uliczki zamieniają się w potoki. Na szczęście wcześniej docieram do odwiedzonej dzień wcześniej restauracji, po drodze zaczepiany jestem jeszcze przez panie reklamujące kluby nocne czy dyskoteki. Turystów o tej porze nie jest jeszcze zbyt dużo, więc każdy klient jest na wagę złota. Niestety muszę odmówić udziału w jakiejkolwiek zabawie z powodu kruszącego się powoli budżetu wyprawy. Całe szczęście nie jest najgorzej, bo nie zgubiłem karty kredytowej, prawie... W restauracji w której siedzę też pustki, podobnie zresztą jak wczoraj. Dziś nie odwiedził mnie nawet proszący o kasę, ubolewający na chorobę serca i brak pieniędzy na leki mężczyzna. Wczoraj bowiem miałem takiego gościa przy stoliku. Dzień dość leniwy, ale zasłużyłem, teraz czas żegnać się z Varną, jutro ruszam dalej.
Dzień 6 Na Bukareszt!
Wstaje wcześnie, przed wszystkimi i ruszam na wylotówkę. Mam zamiar dostać się do Ruse – granicy bułgarsko-rumuńskiej, a następnie jeszcze dziś dotrzeć do Bukaresztu. Początki są trudne, napisana w dwóch językach kartka RUSE/PYCE nie robi wrażenia przez ponad godzinę. Zaczynają się rozmyślania, czy aby nie jestem już za stary na takie przygody. Daje sobie kwadrans i postanawiam wrócić na dworzec autobusowy. Ale w tej chwili zatrzymuje się młody Bułgar. Mówi po angielsku, jadę do Ruse! Droga mija nam na rozmowie – jego płynnej, mojej jąkającej się. Mówimy o wszystkim, trochę o Bułgarii i o Polsce, o piwie i pracy, o moich podróżach i jego weekendach w centralnej Bułgarii. Naprawdę sympatyczny człowiek, droga mija nam szybko mimo że musimy zrobić cały objazd z powodu groźnego wypadku na drodze. Wjeżdżamy do centrum Ruse, chłopak pokazuje mi miasto, potem spotykamy się z jego dziewczyną. Siadamy w restauracji, a po wszystkim płaci za mój rachunek twierdząc, że jestem jego gościem (!). Oczywiście życzy mi powodzenia, a ja ruszam dalej wychodząc pieszo z miasta.
Po drodze sprawdzam autobus do Bukaresztu ale nic nie jedzie w tej chwili, jakiś taksówkarz stara mnie przekonać, że ma dziś dla mnie specjalną promocję za jedyne 100PLN. Dziękuje i ruszam na trasę, panuje upał jak w Polsce w środku lata. Przy trasie niewiele osób, ot ktoś na stacji benzynowej, ktoś wymienia olej, spotykam też dwie prostytutki w podeszłym już mocno wieku. Idę powoli wzdłuż drogi machając kartką z napisem Bukareszt. Ruch umiarkowany, ale nic się nie dzieje. Po pół godziny jednak łapię Golfa w słabym stanie z dwoma Rumunami w środku. Jest problem w komunikacji, ale w końcu ruszamy do Bukaresztu. Ta trasa pozostanie w mojej pamięci na długo. Pędzący – jak na ten samochód 180 km/h, wszędzie pełno martwych potrąconych zwierząt i jeszcze celnik zagadujący do mnie po polsku „dzień dobry, gdzie jedziecie” :). Kolega z Golfa ubrany na sportowo, z tego co rozumiem wraca z pracy w Bułgarii. Podwozi mnie aż pod sam dworzec kolejowy, co mi jest bardzo na rękę. Daję mu za to bezinteresownie 10PLN na papierosy, choć nic nie wołał. Ale w końcu mnie nie zabił, więc muszę to jakoś wyrazić:) Na dworcu, jak to w stolicy – ogromny gwar, taksówkarze z propozycjami nie do odrzucenia itd. Ja jednak czekam za miejscowymi. Otóż bowiem w Bukareszcie, udało mi się namierzyć (mam nadzieję) darmowy nocleg przez hospitality. Czekam około godziny w kawiarni rozmawiając z młodym barmanem. Uprzejmy człowiek nie ma wielu klientów, więc trochę opowiada mi o mieście. Drugim i ostatnim klientem w tym lokalu jest przezabawny Japończyk, który nawet nie umie angielskiego na moim poziomie:) Poza tym wypił już o jednego Ursusa (miejscowe piwo) za dużo.
W końcu zjawiają się dwie dziewczyny. Jedziemy autobusem miejskim dość daleko, na osiedle wielkich bloków. Mieszkanie zamieszkują trzy studentki, jest czysto i przyjemnie, będę spał na wygodnym materacu. Po zmyciu brudu z trasy i pierwszych nieśmiałych rozmowach ruszamy z powrotem do centrum. Tymczasem się ściemniło i Bukareszt od razu sprawia na mnie wielkie wrażenie. Nazwałbym to: „miasto traffic”, wszyscy pędza na złamanie karku, nikt nikomu nie ustępuje, przeciwne pasy dzielą kolczatki bezpieczeństwa, a sygnał klaksonu jest niemal nie ustający. Nie wiem jak radzą sobie w tym wszystkim niedzielni kierowcy lub osoby, które jadą tu pierwszy raz. Dziewczyny pokazują mi najciekawsze miejsca w centrum oraz prowadzą do miejsca, gdzie nie wiedzieć czemu odbywa się „dzień polski”. Jest 9 maja i nie mam pojęcia skąd ta tradycja i trochę mi głupio, że nie umiem tego wytłumaczyć. Potem zagłębiamy się w gwar kawiarenek i restauracji w centrum. Tłok jaki tu panuje jest nie do opisania. Praktycznie trzeba krzyczeć, żeby rozmawiać, można też zapomnieć o wolnym miejscu. Jest to spowodowane głównie tym, że bukareszteńska starówka jest bardzo mała. Prawdopodobnie to zasługa Caucescu, który miał inne plany wobec tego miasta. Po spacerze polegającym na przeciskaniu się wśród ogródków piwnych przed restauracjami, zjadamy coś z miejscowego fast fooda i w końcu siadamy w mniej obleganych barach orientalnych. Główna atrakcją podobnie jak u nas jest tu fajka wodna. Wypijamy po piwie, krótko rozmawiając, jednak przy angielskim dziewczyn idzie już mi gorzej, niż np. z podobnymi akcentami jak ja hostelarzami :) Wracamy taksówką na wspomniane osiedle, jestem skonany.
Dzień 7 Bukareszt w deszczu.
Już w nocy zaczyna padać. I pada tak praktycznie pół dnia. Nie chcę się wychodzić z domu, w końcu dziewczyny uzbrajają mnie w mapę sugerując jednocześnie, że dziś mam radzić sobie sam. Wcześniej decyduje, że dalej ruszam jutro rano. Na nocny pociąg przez Rumunię już nie bardzo mnie stać, a chcę dalej próbować stopa pokrzepiony wczorajszym dniem. Postanawiam jednak już dziś kupić bilet na najwcześniejszy pociąg do Braszowa. Potem będzie już tylko autostop. Obchodzę jeszcze kilka razy dworzec, potem idę zgodnie z mapą ku łukowi triumfalnemu, podobnemu do tego paryskiego, ale chyba znacznie mniejszego. Droga wiedzie przez jedną z najładniejszych ulic w stolicy Rumunii, przy której znajdują się ambasady itp. Przestaje padać, postanawiam iść jeszcze dalej tą ulicą aby obejrzeć znajdujący się tam wg mapy stadion. Niedaleko stoi również charakterystyczna cerkiew, bo z zielonymi kopułami. Stadion zaś okazuje się całym kompleksem lekkoatletycznym, obok mniejszy stadion rugby. Nic ciekawego, liczyłem, że to stadion piłkarski. Wracam tramwajem znów w okolice Gara de Nord (dworzec). Teraz pora wypróbować miejscowe metro. Docieram w ten sposób na kolejny stadion, znanej drużyny Dinamo Bukareszt. Chcę też zajrzeć na obiekt Steauy ale nie uda mi się to, choć jak się później od dziewczyn nie był on daleko.
Wracam ze stadionu pieszo ulicą … Polską :) do centrum. Oglądam jeszcze raz widziane wczoraj obiekty po zmroku. Wrażenie jest jakby mniejsze. Starówka jest niemal opustoszała, a niektóre kamienice wyglądają okropnie. Widać, że jest to miejsce tylko dla interesu barowo-gastronomicznego, miejscami odrestaurowane, w innych miejscach strasznie zaniedbane. Przy jednej z głównych ulic pewien Cygan (mówią tu na nich Gibbsy) wciska mi gueide o Bukareszcie sprzed dwóch miesięcy. Nalega o więcej pieniędzy, prosi, wciska na siłę kolorowe gazety. W końcu daje mu ok. 5PLN za co usłyszę, że jestem dobrym człowiekiem. No cóż, dość atrakcyjna cena :) Kontynuuje wędrówkę przez polecany przez dziewczyny budynek parlamentu. Jest to drugi po Pentagonie budynek pełniący taką funkcję na świecie pod względem kubatury. Mijam kilka, a może kilkanaście wałęsających się psów i rzeczywiście... Robi wrażenie, obchodzę cały obiekt dookoła i znów zaczyna padać... Powoli więc wracam na autobus, tym bardziej, że dzień był dla mnie dość krótki i już powoli się kończy. A wszystko przez aurę na którą nie mogłem narzekać w nie tak odległej Bułgarii. „Kończy” mi się mapa, bo obejmuje ona głównie centrum. Ale jakoś odnajduje linię autobusową, po drodze odwiedzam jeszcze market. Dziewczyny poczęstowały mnie śniadaniem, więc chcę się odwdzięczyć i kupuje coś na kolację. W końcu i tak spałem dwie nocy za darmochę. Tego wieczoru jeszcze długo rozmawiamy o swoich przyzwyczajeniach narodowych, trochę o geografii i historii naszych państwa. Pytają mnie np. o traktowanie w Polsce czarnych, Cyganów czy homoseksualistów :) Dzięki dobrej atmosferze w ogóle nie przejmuję się jutrzejszym dniem, tym bardziej, że w miejscowości Oradea mam zapewniony (?) kolejny taki nocleg. Już teraz wyjazd oceniam za udany, choć jeszcze nie wiem co mnie czeka.
Dzień 8 Autostopem przez Rumunię.
Wstaję wcześnie na pierwszy pociąg w kierunku Braszowa. Chcę bowiem dziś przejechać całą Rumunię niemal w poprzek. To prawie 600 km. Na początek jednak źle oceniam ruch w mieście o poranku i mój pociąg ucieka. No to pięknie, na szczęście bilet można oddać. Podobnie jak w Polsce o jakąś pomniejszoną kwotę, ale zawsze. Za pół godziny mam zresztą kolejny pociąg. W ten sposób pokonam 160 km. Bukareszt opuszczam z żalem. Ale za to pociąg jest bardzo czysty i zaskakuje mnie mile jakością. Jakości tylko nie mam od połowy drogi, kiedy wjeżdżając na tereny górskie zwalniamy. Od tej pory pociąg wlecze się niemiłosiernie, ale już wcześniej wiedziałem, że pojedziemy trzy godziny więc nie marudzę. Obok mnie siedzi bardzo klimatyczny dziadek w kapeluszu, wiozący z Bukaresztu pelargonie. Mówi coś do mnie po rumuńsku, co brzmi niemal jak dialog z hiszpańskiego serialu. Szkoda, że nie mogę z nim pogadać. A raczej, że nie potrafię. Biorąc pod uwagę, że zanotowałem już rano stratę czasową planuję trochę szybciej obejść Braszów. Jest to ciekawe miasteczko i od momentu kiedy wysiadam z pociągu widać, że przyciąga turystów. Kieruje się ku starej części miasta za charakterystycznymi domkami. Nad miastem, na wzgórzu góruje napis Brasov na podobieństwo tego z Hollywood. Plecak trochę przeszkadza, więc nie zagłębiam się w każdą uliczkę.
Jeszcze tylko szybki posiłek z i zahaczając po drodze stadion miejscowego klubu udaje się na wylotówkę. Ruch duży więc mam nadzieję na szybki transport. Stoję... dwie minuty, może mniej. Bodajże piąte auto się zatrzymuje, a kierowca jedzie do Budapesztu! Inżynier z Braszowa oprócz ojczystego języka mówi po niemiecku i węgiersku. Długich dialogów nie prowadzimy, ale siedzę zadowolony, bo jest upał, a ja nie stoję przy trasie, a poza tym dojadę aż do Aradu. Tamtędy bowiem jedzie mój kierowca, a ja nadal wierzę, że w Oradei mam nocleg. Jedziemy przez kolejne miasteczka, o których czasem słyszę kilka zdań w niemiecko-angielskiej wersji. Trasa jest malownicza i warto by było tu zostać na jakiś czas. Przy drodze stoją inni autostopowicze. To niemal tradycja narodowa, jak się okazuje miejscowi wykorzystują ten transport jako uzupełnienie komunikacji. Po ponad pięciu godzinach docieramy do Aradu. Przejechałem więc naraz niemal 350 km. Teraz jednak muszę się jeszcze dostać do odległej o 110 km Oradei, a pogoda znów nie jest łaskawa i powoli się ściemnia. Ach, szkoda, że nie reagowałem, że umówiona ze mną dziewczyna z Oradei nie odpisuje na sms i nie pojechałem od razu do Budapesztu. Byłbym tam jak się później okazuje dobre 12 godzin wcześniej!
Jednak pod Aradem znów mam szczęście, po kilku minutach zatrzymuje się rumuński TIR. Koleś jedzie do Salonty, a więc kolejne 70 km mam zrobione. Częstuje mnie wodą, umie nawet parę słów po polsku! Wraca z południa kraju na odpoczynek, nie przepada za tą pracą, ale na zarobki nie narzeka. Po drodze na stacji benzynowej u znajomego spuszcza słuszną ilość paliwa. Biznes się kręci :) Jedziemy dalej, a po drodze przez cb radio ów kierowca znajduje mi transport do Oradei. Co za szczęście! Szybko więc przeskakuje do kolejnego TIRa i po pół godzinie jestem prawie w mieście. Prawie, bo ten kierowca jedzie tranzytem dalej i nie wjeżdża do miasta. Co z tego jednak skoro mój nocleg się nie odzywa. Decyduje, że nie wchodzę do miasta i idę dalej w kierunku granicy węgierskiej. To 12 km, ale liczę, że może coś jeszcze złapie, choć jest już po zmroku. Tym razem tyle szczęścia już nie mam, gdy jest już prawie północ odnajduję bankomat i odpoczywam na jednej z wielu napotkanych stacji benzynowych. Z trwogą mijam kilka biegnących za mną psów, na szczęście z czasem odpuszczają. Pełno tu kierowców i prostytutek. Dziewczyny w młodym wieku, ale chyba z dużym stażem proponują usługi za 10 euro. Ale to nie dla mnie, przysypiam trochę w kawiarnianym ogródku przy stacji i czekam na świt. Jestem zdegustowany nieudanym kontaktem z dziewczyną z Oradei, ale co zrobić, takie wypadki się zdarzają, a nie wszystko musi się udawać.
Dzień 9 Budapeszt, a potem już do domu!
Do granicy idę jeszcze kilka dobrych kilometrów. Robi się już całkowicie jasno, po raz kolejny wymieniam pieniądze, tym razem leje na forinty. Na granicy zdumiony strażnik nawet nie spogląda na mój dowód. Przebieram się na lżejsze ciuchy i rozpoczynam kolejne próby zatrzymywania. Jestem zmęczony, więc daje sobie półgodzinne stanie w miejscu i dopiero dalszy marsz. Ale gdzieś po kwadransie zatrzymuje się rumuński van, a z tyłu dużo miejsca dla mnie. Panowie jadą z Cluju do Budapesztu. Nie mówią w ogóle po angielsku, więc nie konwersujemy. Nieprzespana noc odbija się szybko, bo zasypiam na tylnym siedzeniu oparty o plecak już po przejechanych paru kilometrach. Zmieniam tym samym plany, bo miałem Budapeszt ominąć i kierować się na Debreczyn, a następnie na Koszyce. Ale może tak ma być, mam przy okazji zamiar posiedzieć chwilę w stolicy Węgier, ale te plany zmienią się szybko, bo zmęczenie daje o sobie znać. Moi wybawcy z granicy zostawiają mnie w okolicach dworca autobusowego, ale teraz muszę się jakoś wydostać z Budapesztu. Odpuszczam w tym momencie już zwiedzanie i planuję wyjechać na północ do miejscowości Vac. Okazuje się, że z tego dworca nie da rady. Z trudem, bo węgierski to nie jest łatwy język:) dowiaduje się co muszę zrobić. Przejeżdżam prawie całą nitkę budapeszteńskiego metra. Potem jeszcze jakiś czas szukam wskazanego dworca. W końcu wyjeżdżam żółtym autobusem do wspomnianej miejscowości. Znów wymiana waluty i kilkukilometrowy spacer do głównej trasy. Z miasta wyjeżdżają bowiem głównie miejscowi. Jednak po jakimś czasie zabiera mnie węgierskie małżeństwo. Jadą tylko kilkanaście kilometrów, no ale przynajmniej trafię już na główny tranzyt na Słowację. Co więcej, zapraszają do domu na piwo i kanapki! Znów jestem lekko zszokowany, potem mężczyzna odwozi mnie na wylotówkę miejscowości w której pracuje.
Do granicy mam ok. 12 km. Staje z wiarą na szybki transport, bo upał jest jak dla mnie przynajmniej niemiłosierny. Wystawiam kartkę z dużymi literami PL, bo widzę sporo polskich tirów, chociaż ruch jest umiarkowany. Nie mam ochoty na dalszy marsz, ale zbawienie przychodzi szybko. Znów kilkanaście minut i polscy biznesmeni zabierają mnie aż do Krakowa! Po drodze jemy jeszcze obiad, mijamy słowackie wioski i miasteczka i przekraczamy wielokrotnie przepisy drogowe, ale na to pozwala auto tych panów:) Jeden z nich jedzie dalej pociągiem, więc znajduje się od razy na dworcu w Krakowie. Po godzinie jadę już do Warszawy, tam już niedługo czekam na pociąg do Kutna i dalej do Torunia. Kończę wyprawę jeszcze rozmową z pewnym Romkiem z Radomia, który jedzie do rodziny na Pomorze. Ten facet był kierowcą TIRa, opowiada o nieprzyjemnych przygodach w Rosji w dawnych latach, o tym jak kocha jeździć, jak zachorował na kręgosłup i leżał przykuty do łóżka. Częstuje mnie piwem, które jak mniemam po zawartości torby podróżnej i objętości brzucha lubi nie mniej ode mnie:) Ta miła rozmowa na koniec podróży daje mi do zrozumienia, że na świecie jest wielu dobrych ludzi i bardzo łatwo można ich spotkać. Miałem tego dnia mnóstwo szczęścia i zanim jeszcze zasiadłem około trzeciej w nocy na własnym łóżku już miałem w myślach następną podróż.
Straciłem trochę więcej pieniędzy niż zakładałem, a mimo to byłem w podróży trochę krócej niż sądziłem. Ale nie żałuje w tym momencie niczego. Wracam do domu cały i zdrowy bogatszy o doświadczenia i wrażenia. Jestem przekonany, że mogę jechać wszędzie i zawsze. Poczułem się trochę młodszy, bo powoli spisywałem się na straty, serio... Przejechałem przez sześć krajów, płacąc pięcioma walutami, próbując dogadać się z ludźmi mówiących w wielu językach. Można powiedzieć, że zrobiłem szybką objazdówkę, sprzeczną z poznawaniem świata przez prawdziwego turystę, ale ja to lubię i prawdę mówiąc nie obchodzi mnie zawartość muzeum i kościoła, jeśli mogę popatrzeć w tym czasie jak żyją ludzie i jak żyje ulica, miasto, region. Wszystko i tak zakończyło się dobrze, była to wyprawa niskobudżetowa, bez ekskluzywnych hoteli i restauracji, bez przewodników – taka cała dla mnie, gdzie robię co chce i każdego dnia mogę o nim zdecydować. Mogę śmiało powiedzieć, a mówię to rzadko, że po takiej podróży – jestem szczęśliwy!
Dodane komentarze
Przemek83 2010-12-25 14:30:58
u mnie troche inaczej wyszlo, mimo ze jechalem sam, bylem zmeczony, to bylem szczesliwy i zadowolony, nie spotkalo mnie nic zlego, stad takie roznice w odczuciach, pewnie jakby mnie okradli w autobusie wjezdzajacym na teren Macedonii to bym bluzgal na to miasto od samego poczatku do konca...inna sprawa ze to wciaz czolowka najniebezpieczniejszych miast Europytkos 2010-08-01 22:05:24
Fajna relacja, ale co do Skopje mam inne wrażenie. Pozdrawiam.Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
BUłGARIA
- artyku y / relacje: BUłGARIA (39)
- linki 22
- galeria zdj 1002
- przewodnik: BUłGARIA
- og oszenia 1
- forum: BUłGARIA(99)
RUMUNIA
- artyku y / relacje: RUMUNIA (55)
- linki 38
- galeria zdj 2531
- przewodnik: RUMUNIA
- og oszenia 1
- forum: RUMUNIA(169)
MACEDONIA
- artyku y / relacje: MACEDONIA (14)
- linki 3
- galeria zdj 360
- przewodnik: MACEDONIA
- og oszenia 1
- forum: MACEDONIA(20)
KOSOWO
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.