Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Arles, Van Gogh, Rzymianie i zapach Prowansji > FRANCJA


Czekałem na dworcu autobusowym w Avignon. Przyjechał autobus, wsiadłem do niego, kupiłem bilet. Podróż rozpoczęła się. Było już koło godziny 17.00. Patrzyłem w okno i podziwiałem uroki krajobrazu. Uwagę moją zwróciła wielka liczba pól ze Słonecznikami. Już wiedziałem dlaczego Van Gogh namalował tak wiele obrazów będąc tutaj. Na chwilkę zatrzymaliśmy się w Tarascon, a po godzinie jazdy autobus dojechał do Arles. Otworzyłem przewodnik, w którym znajdowała się mapa. Ruszyłem w kierunku starego miasta. Przywitały mnie fragmenty średniowiecznych murów miejskich. Postanowiłem znaleźć nocleg. Ruszyłem w kierunku taniego hotelu Le Voltaire. Jednak tam było wszystko już zajęte. Wróciłem się do hotelu Acacias, ale tam przywitała mnie tabliczka "wolnych pokoi brak". Następny hotel to Regence.Uświadomiłem sobie, że spontaniczne podróże nie tylko są piękne, ale mają także swoje mankamenty. Szczególnie we Francji, gdzie rezerwowanie wcześniej i przyjazd o bardziej odpowiedniej porze są na pewno wskazane. Zapytałem o pokój i dostałem odpowiedź, że nie ma wolnych miejsc, ale portier uśmiechnął się do mnie i powiedział, "ale nie pozwolę Panu spać na ulicy". Wykonał dwa telefony. Okazało się, że jest wolne miejsce w pokoju nieopodal. Z jednej strony blisko starego miasta, a z drugiej na cichym drugim brzegu rzeki. Udałem się tam. Spacer zajął mi 15 minut. Zadzwoniłem do drzwi, otworzył mi właściciel. Okazało się, że jest to niewielki rodzinny hotelik. Nosił on nazwę Porte de Camargue. Już samo przywitanie było bardzo sympatyczne. Ponieważ lubię należności regulować od razu, zapłaciłem za nocleg ze śniadaniem. Klimatyzowany pokój z dużym łóżkiem i łazienką kosztował 55 euro. Po 40 minutach sympatycznej rozmowy przeprosiłem mojego gospodarza, że popełniam błędy w czasie rozmowy. Mój gospodarz powiedział, że nie szkodzi, ponieważ dobrze mnie rozumie, a ponadto potrafię używać gry słów, co nie jest w cale takie oczywiste, nawet dla francuzów. To znacznie podbudowało nieco moje samopoczucie. Poszedłem do pokoju, wziąłem prysznic, przebrałem się, wziąłem aparat i ruszyłem na podbój miasta. Wychodząc otrzymałem jeszcze kod do zamka, żebym w nocy spokojnie mógł wejść do budynku.
Po tej stronie rzeki było cicho. Stanąłem na moście, oparłem się o barierkę. Przed oczyma miałem widok nocnego Rodanu, ten sam z obrazów Vincenta. Cisza, czarne niebo, szum wody i gwiazdy, te małe, na obrazach malarza wyolbrzymione, sprawiły, że poczułem się jakbym był w jakiejś bajkowej krainie. A to był dopiero początek.
Przeszedłem na drugą stronę i zapuściłem się w uliczki miasta. Jako pomoc w dalszym ciągu służył mi zielony przewodnik Michelin po Prowansji w języku francuskim. Udało mi się dotrzeć do centrum. W promieniach zachodzącego słońca i delikatnym woalu zmierzchu mogłem podziwiać antyczną arenę, place, starożytny teatr, uliczki i inne zakamarki bajkowego miasteczka. Przewodnik nadawał nazwy miejscom, budynkom, muzeom, rysował sylwetki osób. Nie mogłem jednak znaleźć żółtego domku, który wynajmował Vincent i do którego zaprosił malarza Paula Gauguinem. Na drugi dzień dopiero dowiedziałem się, że już nie istnieje, został zburzony w czasie bombardowania w 1944 roku. Na jego miejscu stoi teraz hotel.
Zgłodniałem. Od godz. 15.00 nie miałem nic w ustach, a zbliżała się już godzina 22.00. Postanowiłem znaleźć coś, czego jeszcze nie jadłem. Niestety, tym razem kuchnia francuska okazała się delikatnie mówiąc, monotematyczna. Steki w sosie z zielonego pieprzu, owoce morza, łapy kaczki, ślimaki i żabie udka były wszędzie. Gdy szedłem nieco już zmęczony tymi poszukiwaniami zobaczyłem tabliczkę, a na niej napis wykonany kredą, iż zapraszają na stek z tuńczyka w sosie śmietanowym. Menu, czyli zestaw, kosztował 16 euro. Udałem się więc wiedziony głodem i ciekawością. Usiadłem przy stoliku. Restauracja o nazwie Plain Sud znajdowała się przy ulicy 7, rue de la Rotonde. Przyszedł kelner i przyjął zamówienie. W jego ramach zamówiłem małą buteleczkę lokalnego, ekologicznego wina. Jakie było moje zdziwienie, gdy kelner prznyniusł normalną dużą butelkę. Powiedziałem, że zamawiałem małą, on odparł, że małych już niestety nie ma, a przyniesiona jest w cenie małej. Odparłem, "proszę pana, ale ja tyle nie wypiję", on uśmiechnął się "a kto panu każe, wypije pan tyle ile będzie chciał". Następna miłe niespodzianka. Ale to nie koniec. Za chwilę stał koło mnie właściciel lokalu i pytał, czy jestem zadowolony z obsługi. Powiedziałem, że w takim mieście, z tak życzliwymi ludźmi nie można być niezadowolonym. Opowiedziałem mu historię mojej wędrówki. Uśmiechnął się. Za chwilę przyszedł do mnie kelner z czarą lodu. Zapytałem, co to? Odpowiedział: Właściciel kazał przynieść, by pańskie wino nie było zbyt ciepłe.
Po posiłku wróciłem na nocleg. Ustawienie klimatyzacji na 19 stopni okazało się zbawienne. Rano wstałem wcześnie, zjadłem śniadanie i wyruszyłem, by zwiedzić cyrk antyczny. Wspaniała budowla, służyła starożytnym Rzymianom i Galom jako miejsce rozrywki. W średniowieczu przerobiono ją na twierdzę wewnątrz miasta, potem korzystano jak z kamieniołomu, wydobywając materiał na domy. Dziś znowu stanowi arenę, na której inscenizuje się walki gladiatorów i odbywają się korridy. Te prawdziwe, jakie oglądał Van Gogh, pod ich wpływem obciął sobie ucho. Po zwiedzeniu areny, antycznego teatru i kościoła st. Trophime ruszyłem po bagaż do hotelu. Pożegnałem się serdecznie z właścicielem i wyruszyłem na dworzec. Było mi tam tak dobrze, że nie chciałem iść od razu na stację. Ruszyłem w głąb starego miasta z plecakiem. Ku swojemu zdziwieniu zobaczyłem wielki tłum ludzi klaszczących w rytm muzyki. Na środku ulicy grupa ludzi grała i śpiewała południowe piosenki. Turystom udzieliła się ta atmosfera radości.
Było gorąco, więc postanowiłem się nieco ochłodzić i napić kawy. Przy lokalu wiele stolików było zajętych, postanowiłem wejść do środka. Okazało się, że w środku byli sami miejscowi. Część z nich grała w karty na żetony. Niezwykły widok w godzinach przedpołudniowych. Podszedłem i spytałem, czy mogę zrobić im zdjęcie. Zaczęli mnie wypytywać, kim jestem, dlaczego chcę właśnie ich sfotografować. Po czym wyrazili zgodę. Nawiązała się rozmowa. Opowiadaliśmy sobie o różnych sprawach związanych z życiem w naszych środowiskach. Gdy wychodziłem z kawiarni, żegnały mnie okrzyki "wiwat Polska" w języku francuskim.
Po tej stronie rzeki było cicho. Stanąłem na moście, oparłem się o barierkę. Przed oczyma miałem widok nocnego Rodanu, ten sam z obrazów Vincenta. Cisza, czarne niebo, szum wody i gwiazdy, te małe, na obrazach malarza wyolbrzymione, sprawiły, że poczułem się jakbym był w jakiejś bajkowej krainie. A to był dopiero początek.
Przeszedłem na drugą stronę i zapuściłem się w uliczki miasta. Jako pomoc w dalszym ciągu służył mi zielony przewodnik Michelin po Prowansji w języku francuskim. Udało mi się dotrzeć do centrum. W promieniach zachodzącego słońca i delikatnym woalu zmierzchu mogłem podziwiać antyczną arenę, place, starożytny teatr, uliczki i inne zakamarki bajkowego miasteczka. Przewodnik nadawał nazwy miejscom, budynkom, muzeom, rysował sylwetki osób. Nie mogłem jednak znaleźć żółtego domku, który wynajmował Vincent i do którego zaprosił malarza Paula Gauguinem. Na drugi dzień dopiero dowiedziałem się, że już nie istnieje, został zburzony w czasie bombardowania w 1944 roku. Na jego miejscu stoi teraz hotel.
Zgłodniałem. Od godz. 15.00 nie miałem nic w ustach, a zbliżała się już godzina 22.00. Postanowiłem znaleźć coś, czego jeszcze nie jadłem. Niestety, tym razem kuchnia francuska okazała się delikatnie mówiąc, monotematyczna. Steki w sosie z zielonego pieprzu, owoce morza, łapy kaczki, ślimaki i żabie udka były wszędzie. Gdy szedłem nieco już zmęczony tymi poszukiwaniami zobaczyłem tabliczkę, a na niej napis wykonany kredą, iż zapraszają na stek z tuńczyka w sosie śmietanowym. Menu, czyli zestaw, kosztował 16 euro. Udałem się więc wiedziony głodem i ciekawością. Usiadłem przy stoliku. Restauracja o nazwie Plain Sud znajdowała się przy ulicy 7, rue de la Rotonde. Przyszedł kelner i przyjął zamówienie. W jego ramach zamówiłem małą buteleczkę lokalnego, ekologicznego wina. Jakie było moje zdziwienie, gdy kelner prznyniusł normalną dużą butelkę. Powiedziałem, że zamawiałem małą, on odparł, że małych już niestety nie ma, a przyniesiona jest w cenie małej. Odparłem, "proszę pana, ale ja tyle nie wypiję", on uśmiechnął się "a kto panu każe, wypije pan tyle ile będzie chciał". Następna miłe niespodzianka. Ale to nie koniec. Za chwilę stał koło mnie właściciel lokalu i pytał, czy jestem zadowolony z obsługi. Powiedziałem, że w takim mieście, z tak życzliwymi ludźmi nie można być niezadowolonym. Opowiedziałem mu historię mojej wędrówki. Uśmiechnął się. Za chwilę przyszedł do mnie kelner z czarą lodu. Zapytałem, co to? Odpowiedział: Właściciel kazał przynieść, by pańskie wino nie było zbyt ciepłe.
Po posiłku wróciłem na nocleg. Ustawienie klimatyzacji na 19 stopni okazało się zbawienne. Rano wstałem wcześnie, zjadłem śniadanie i wyruszyłem, by zwiedzić cyrk antyczny. Wspaniała budowla, służyła starożytnym Rzymianom i Galom jako miejsce rozrywki. W średniowieczu przerobiono ją na twierdzę wewnątrz miasta, potem korzystano jak z kamieniołomu, wydobywając materiał na domy. Dziś znowu stanowi arenę, na której inscenizuje się walki gladiatorów i odbywają się korridy. Te prawdziwe, jakie oglądał Van Gogh, pod ich wpływem obciął sobie ucho. Po zwiedzeniu areny, antycznego teatru i kościoła st. Trophime ruszyłem po bagaż do hotelu. Pożegnałem się serdecznie z właścicielem i wyruszyłem na dworzec. Było mi tam tak dobrze, że nie chciałem iść od razu na stację. Ruszyłem w głąb starego miasta z plecakiem. Ku swojemu zdziwieniu zobaczyłem wielki tłum ludzi klaszczących w rytm muzyki. Na środku ulicy grupa ludzi grała i śpiewała południowe piosenki. Turystom udzieliła się ta atmosfera radości.
Było gorąco, więc postanowiłem się nieco ochłodzić i napić kawy. Przy lokalu wiele stolików było zajętych, postanowiłem wejść do środka. Okazało się, że w środku byli sami miejscowi. Część z nich grała w karty na żetony. Niezwykły widok w godzinach przedpołudniowych. Podszedłem i spytałem, czy mogę zrobić im zdjęcie. Zaczęli mnie wypytywać, kim jestem, dlaczego chcę właśnie ich sfotografować. Po czym wyrazili zgodę. Nawiązała się rozmowa. Opowiadaliśmy sobie o różnych sprawach związanych z życiem w naszych środowiskach. Gdy wychodziłem z kawiarni, żegnały mnie okrzyki "wiwat Polska" w języku francuskim.
Dworzec, bilet, pociąg, kierunek Nimes...
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.