Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
KRYM po raz wtóry - część druga > UKRAINA


Opisywany w przewodniku jako wielka atrakcja wodospad tworzy cztero, może pięciometrowej wysokości skała, w całości obrośnięta mchem, przez którą z impetem przelewa się strumień. Malownicze, acz bez przesady. Kiedy słońce schowało się za drzewami i zapanował półmrok, postanowiliśmy wracać. Zmrok zapadał szybciej, aniżeli zakładaliśmy i tylko dzięki czołówce nikt nas nie rozjechał w drodze powrotnej. Obaj marzyliśmy o gorącej kąpieli. Przed wyjściem "zamówiliśmy" sobie włączenie bojlera na dziewiętnastą. W pokoju byliśmy dopiero po dwudziestej ale tym bardziej liczyliśmy na ciepłą wodę. W. zaproponował, żebym skorzystał z niej pierwszy, na co skwapliwe przystałem. Mimo chłodu rozebrałem się i pobiegłem do umywalni. Odkręciłem kran, z którego pociekła chłodna woda. Zakręciłem go i odkręciłem drugi. Tym razem woda była lodowata. Wróciłem do pierwszego i czekałem, aż nadpłynie obiecany wrzątek. Nic takiego nie nastąpiło. Woda była umiarkowanie zimna. Wściekły, przysięgając sobie, że zrobię awanturę i nic nie zapłacę, umyłem się i trzęsąc z zimna wróciłem do pokoju. Uprzedziłem W. czego może się spodziewać ale chyba nie do końca mi uwierzył. Kiedy wrócił, było jasne, że jemu też nie dane było rozkoszować się ciepłą wodą. W miarę czyści, ale zmarznięci zasiedliśmy do kolacji. Kupione przez kolegę ryby, okazały się być suszone w całości. W., za co mu byłem wdzięczny, wypatroszył je i oskrobał sypiąc w koło łuskami. Zjedliśmy to, co z nich zostało, zagryzając chlebem i popijając wódką. Bez niej byłoby to trudne. Szczękając z zimna umyliśmy zęby i poszliśmy spać. Na kołdrę narzuciłem jeszcze śpiwór ale i tak długo nie mogłem się zagrzać.
26 września – czwartek
W. zaczął krążyć przed siódmą, skutecznie mnie budząc, ale nie miałem ochoty opuszczać łóżka, które od niedawna zagrzałem na tyle, że przestałem dygotać. Zachętą miała być gorąca woda w kranach ale i to mnie nie przekonało. Za oknami słońce rozświetlało pobliskie góry a błękit nieba w niczym nie przypominał wczorajszej szaro-burej pierzyny. Zebrałem się w sobie i opuściłem mój azyl. Zderzenie z rzeczywistością nie było tak bolesne jak mogłem się spodziewać. Ubrałem się i nastawiłem wodę. Niestety, po chwili płomyk na palniku zamrugał i zgasł sygnalizując definitywny koniec zbiorniczka. Wymieniłem go i ponownie zapaliłem. Tradycyjnie W. jadł zupki a ja chleb popijany kawą. Po śniadaniu posprzątaliśmy pokój i wyruszyliśmy w stronę gór. Mijając pocztę W. wstąpił tam, żeby zapytać o pocztówki, ale podobnie jak w sklepach, były jedynie kartki z okazjonalnymi życzeniami. Maleńki budyneczek dzielnie łączył w sobie poważną funkcję poczty i z lekka frywolną, salonu piękności. Wstąpiliśmy jeszcze do sklepiku i pomaszerowaliśmy dalej. Po drodze musiałem zboczyć na moment, ale dopędziłem W. na kolejnym zakręcie. Kawałek dalej była nieczynna kasa biletowa, więc bez dodatkowych kosztów zeszliśmy na szlak wiodący do "Wielkiego Kanionu Krymu". Początkowo zupełnie płaska i błotnista ścieżka zaczęła się piąć w górę. Po chwili znowu schodziła w dół i tak na zmianę. Niemal cały czas, w zasięgu wzroku lub słuchu, mieliśmy wartko płynący strumień. Czasami oddalaliśmy się od niego i wówczas stromizna gwałtownie się zwiększała, ale wtedy, pod nogami pojawiały się poprzecznie ułożone kłody lub kamienie. Bukowy, gęsty las, skutecznie zasłaniał brzegi kanionu powodując, że miejsce było dosyć banalne. Co jakiś czas natrafialiśmy na rodzaj punktów widokowych, z których widoczne były ściany kanionu, czyniąc tym samym to miejsce bardziej atrakcyjnym. Robiliśmy tam zdjęcia i szliśmy dalej.
Trochę dłużej zabawiliśmy przy "Głębokim Jeziorze", które tworzyło szerokie zakole rzeki, ale wynikało to głównie z tego, że natrafiliśmy tam na grupę turystów, którzy obfotografowywali się nawzajem. Kiedy wreszcie odsłonili widok, zrobiliśmy kilka ujęć i poszliśmy dalej. Trasa wiodła wzdłuż rzeki a wysoki poziom wody sprawił, iż przejście było niemożliwe. Pozostało nam wspięcie się po skałach i przejście grzbietem. Nie było to proste bo skały były strome i nie specjalnie sprzyjające takim wyczynom. Wdrapaliśmy się na wierzch, co zostało nagrodzone wyjątkowo pięknym widokom. Zjedliśmy po batoniku i zeszliśmy po drugiej stronie. Niestety i tam wszędzie była woda. Trzeba było zdjąć buty i przeprawić się na drugą stronę w bród. Po osuszeniu stóp poszliśmy dalej skalistym brzegiem, w którym woda wyżłobiła finezyjne zagłębienia. Kilkaset metrów dalej natrafiliśmy na spory otwór w ziemi, z którego wartkim strumieniem wypływała woda. Wydawało nam się, że to źródło ale jak się miało później okazać, było to ujście podziemnej rzeki.
Po kolejnych kilkuset metrach dotarliśmy do największej atrakcji, kończącej kanion - "Studni Młodości". Sporo ludzi potraktowało tą nazwę poważnie, bo niektórzy mimo zimna, pławili się w zielonej toni. Sama studnia, to trzymetrowej szerokości zagłębienie w skałach do którego z kilku metrów spada woda. Podobno jej głębokość sięga pięciu metrów a temperatura wody nigdy nie wzrasta powyżej jedenastu stopni. Na brzegu stoi przebieralnia a kawałek dalej, mała drewniana restauracyjka z grillem. W. postanowił sobie "odmłodzić" nogi, więc przez ten czas plątałem się po najbliższej okolicy robiąc zdjęcia. Pół godziny później ruszyliśmy w dół strumienia. Początkowo szliśmy po własnych śladach, ale koło domniemanego źródła poszliśmy za odgłosami wartko płynącej wody i już po chwili staliśmy u brzegu wąskiej, ale rwącej rzeki. Idąc w górę jej biegu, po zaledwie kilkudziesięciu metrach, zobaczyliśmy dziurę w zboczu, z którego wypływała. Przypominało to wcześniej widziane źródło, które zapewne też było kolejną odnogą sieci podziemnych rzek.
Zadziwiająca była siła wody, która wypływając z otworu o średnicy nie większej aniżeli osiemdziesiąt centymetrów, była w stanie stworzyć nurt o szerokości dwóch, trzech metrów z szaleńczo pędzącą wodą. Obeszliśmy to miejsce górą i weszliśmy na grzbiet wzgórza. Biegnąca tamtędy ścieżka poprowadziła nas przez zalesione wzniesienia do kilku, blisko siebie leżących punktów widokowych. Wątła barierka odgradza turystów od kilkudziesięciometrowej przepaści. Na wprost rysuje się przeciwległy brzeg kanionu z prostopadłą odnogą, prowadzącą do widocznej w tle, masywnej góry. Jej widok wart jest wysiłku włożonego w dotarcie do tego miejsca. Myślę, że gdyby przetrzebić nieco gałęzie, to podobnie atrakcyjnych miejsc mogłoby powstać tam jeszcze kilka. Z żalem poszliśmy dalej. Nadspodziewanie szybko dotarliśmy do wyciętych wprost we wzgórzu stopni, którymi dotarliśmy do kolejnego punktu gastronomicznego i licznych straganów z różnorodnymi miodami i przetworami domowymi. Ścieżka rozwidlała się w tym miejscu i gdy już mieliśmy pójść w prawo, młody człowiek w nieokreślonym bliżej mundurze zapytał z uśmiechem czy "robimy drugie podejście". Widząc zdziwienie na mojej twarzy szybko dodał, że ta ścieżka prowadzi do "Wanny Młodości". Zapytałem którędy zatem do drogi, a on wskazał stragany. Mijając je nie sposób było uniknąć kosztowania. Zachęcani przez sprzedające tam panie, mimo iż uprzedzaliśmy, że nie planujemy kupna, spróbowaliśmy kilku specjałów. Istotnie, jeden miód był lepszy od drugiego. Po dziesięciu minutach byliśmy już niebezpiecznie przesłodzeni. Podziękowaliśmy grzecznie i poszliśmy dalej.
Droga pojawiła się tuż przed nami. Okazało się, że wyszliśmy kilkaset metrów od miejsca, w którym rano weszliśmy na szlak, robiąc spore koło. Drogę powrotną urozmaicaliśmy sobie pałaszując orzechy laskowe, bukowe i rozmawiając.. Niedaleko miejsca, w którym górska droga łączy się z pętlą autobusową, odwróciłem się i wycelowałem aparatem w oświetlone zbocze góry. Kiedy chowałem aparat usłyszałem wołanie. Przed domem, który właśnie minąłem był zaimprowizowany stragan z kilkoma słoikami a stojący obok mężczyzna wyraźnie machał do mnie. Byłem przekonany, że chce mnie namówić na kupno czegoś z jego wyrobów i choć nie zamierzałem niczego kupować, podszedłem. Zarośnięty, szeroko uśmiechnięty sześćdziesięciolatek zapytał, czy podobają mi się góry. Trochę zdziwiony odparłem, że bardzo. Mój rozmówca wskazując na zbocze, które przed chwilą fotografowałem zapytał czy widzę tam dziewczynę. Podejrzewając, iż mój słaby rosyjski sprawia, iż niezbyt dobrze zrozumiałem pytanie, upewniłem się co do jego istoty a kiedy on to potwierdził ponownie spojrzałem we wskazanym kierunku. Wówczas mój rozmówca ustawił mnie pod właściwym kątem i precyzując wskazówki sprawił, iż w załamaniach skał dostrzegłem sylwetkę siedzącej dziewczyny. W tym czasie doszedł do nas W., który do tej pory czekał kilkadziesiąt metrów niżej. W skrócie opowiedziałem mu o czym rozmawiamy i zapytałem dlaczego to takie istotne. Starszy pan odparł, że od dwudziestu lat wpatruje się w tą postać, która jest jak Mona Lisa, zawsze łagodnie uśmiechnięta i tajemnicza. Mówił to z taką pasją, że byłem gotowy zobaczyć nawet to, czego tam nie było. Chwilę później, zmieniając temat, opowiedział nam, że przed laty stwierdzono na sąsiadującym z jego domem wzgórzu emanację energii. Czegoś, co zwykło określać się mianem czakramu. Zapytał czy chcemy tam podejść, na co chętnie przystaliśmy. Poprowadził nas przez swoje podwórko. Na niewielkim pagórku polecił nam zamknąć oczy i głęboko oddychać. Po chwili, być może za sprawą sugestii a może i nie, odczułem ciepło i mrowienie przesuwające się od stóp. Dziwne ale i przyjemne odczucie słabło, kiedy otwierałem oczy i wracało po ich ponownym zamknięciu. Staliśmy tak dobrą chwilę, nie wiedząc jak zareagować. Później wróciliśmy do rozmowy. Poruszaliśmy wiele tematów a każdy był interesująco interpretowany przez naszego gospodarza. Czas mijał a ja nie miałem ochoty odchodzić. W końcu świadomość, że zajmujemy mu jednak czas zdecydowałem się pożegnać. Zapytałem czy możemy sobie zrobić wspólne zdjęcie, na co ten chętnie przystał. Uścisnęliśmy sobie dłonie jak starzy przyjaciele i machając na odchodnym pomaszerowaliśmy przed siebie. Od tego zdarzenia minęły już całe miesiące a ja nadal jestem pod wrażeniem tej rozmowy.
Przed powrotem na kwaterę kupiliśmy chleb a na miejscu zaparzyłem, wzmocniony zupką w proszku, makaron. Po posiłku poszedłem się wykąpać licząc, że tym razem woda będzie choćby trochę ciepła. Istotnie, z kranu płynęła gorąca struga, pod którą z ulgą się odmaczałem. Długo to trwało ale wiedziałem, że następna taka okazja będzie zapewne dopiero w domu. Wieczór był pogodny więc zostawiliśmy otwarte drzwi naszej kwatery, żeby ją przewietrzyć, bo z lekka zalatywała stęchlizną. Popijając herbatę, przeglądaliśmy mapę rozłożoną na stoliku. Korciło nas, żeby tak jak przy obiedzie, który zjedliśmy na krzesełkach przed drzwiami, wyjść na zewnątrz ale mimo słonecznego dnia wieczór był chłodny. Ustaliliśmy, że rano opuszczamy "Bazę Addycha" i jedziemy do Małoje Sadowoje, skąd prowadzi szlak do skalnego monastyru i pobliskiej Twierdzu Sjurieńskiej. Przed pójściem spać wypiliśmy "strzemiennego" i zadowoleni zgasiliśmy światło.
27 września – piątek
Tej nocy szybciej osiągnąłem właściwą temperaturę, toteż i w lepszym nastroju się obudziłem. Zebraliśmy się przed ósmą. Trochę posprzątaliśmy pomieszczenie, kolega zapłacił sto hrywien za nas obu i poszliśmy na przystanek. Do odjazdu mieliśmy ponad godzinę więc z nudów połaziliśmy po sklepikach. W. wypatrzył u mijającej nas osoby okrągłe placki i poszedł do "dużego" sklepu, żeby taki kupić ale mimo, iż właśnie stamtąd wynosiła je ekspedientka "małego" spożywczaka, przyszedł z niczym. Domyśliłem się, że tak wygląda tu zaopatrzenie i poszedłem poszukać ich tam, gdzie były niesione. Istotnie, teraz tu były w ofercie. Zapytałem "szto eto takoje?". Pani odburknęła "chlib". Nie zrażony obcesowym sposobem traktowania drążyłem temat: "słodki i`li niet?" na co usłyszałem: "normalnyj". Uznałem, że wyczerpaliśmy temat i poprosiłem o jeden. Zapłaciłem sześć hrywien i wróciłem ze zdobyczą na przystanek. "Chlib" okazał się być zwykłą drożdżówką we wzorki. Smaczny, jak wszystkie, świeże drożdżówki. Rwąc kawałek po kawałku zjedliśmy go z przyjemnością, popijając ...piwem. Pozostały do odjazdu czas wykorzystałem na zanotowanie adresu naszego wczorajszego rozmówcy.
Podbiegłem pod jego dom, żeby spisać numer i nazwę ulicy. Nie do końca wiedziałem po co to robię, ale miałem ochotę zapewnić sobie jakąś możliwość kontaktu z tym niezwykłym człowiekiem. Upewniłem się u panienki z kiosku co do poprawności mojego zapisu cyrylicą i wsiedliśmy do autobusu. Kilka przystanków dalej wypatrzyliśmy interesującą nas nazwę i wysiedliśmy. Kawałek dalej, po lewej stronie, dochodzi do szosy lokalna droga, prowadząca do osady Małoje Sadowoje. Idąc nią, jeszcze przed mostem, po lewej stronie zobaczyliśmy klasycystyczny budynek. Obeszliśmy go szukając wejścia. Boczna brama była otwarta a na podwórku ktoś się krzątał. Zapytałem czy możemy wejść i obejrzeć budynek. Mężczyzna odparł, że nie jest tu gospodarzem ale nie zabronił więc poszliśmy za nim. W środku spotkaliśmy innego, znacznie młodszego. Powtórzyłem pytanie, dodając że zwiedzamy okolice i bardzo nam się spodobał ten budynek. Początkowo niechętnie, jak się okazało, właściciel, zgodził się jednak oprowadzić nas po obiekcie. ale, jak się okazało, właściciel zgodził się nas oprowadzić. Po chwili opowiedział nam jak stał się posiadaczem obiektu i co ma zamiar z nim zrobić. Wnętrze było równie, a może nawet bardziej interesujące, niż elewacja. W sporym salonie, który służył dotychczas jako sala widowiskowa, na suficie widnieje piękna i dobrze zachowana polichromia. Podziękowaliśmy za uprzejmość i poszliśmy dalej. Niebawem doszliśmy do centrum osady. W sklepie W. kupił ów okrągły chlebek, ale tu kosztował zaledwie trzy hrywny oraz dwa piwa po sześć hrywien każde. To niewyszukane śniadanie zjedliśmy na stopniach sklepu i po oddaniu butelek, co wywołało lekką konsternację ekspedientki, poszliśmy dalej.
Nieliczne, parterowe zabudowania przechodzą w łąki a te, w gęsto poprzetykany krzakami i cierniami, las. Wąska ścieżka w jednej trzeciej wysokości wzgórza rozdwaja się. Prawa odnoga, zgodnie ze wskazaniami drewnianej strzałki, prowadzi do monastyru. Zanim jednak zza chaszczy wyłoniła się złota kopułka, usłyszeliśmy dźwięki sygnaturek. Ciche, ale jednocześnie dobrze słyszalne dzwonienie idealnie harmonizowało z pełnym kolorów lasem i widocznymi nad nim skałami. Kilkadziesiąt metrów dalej ścieżka wyszła z lasu i ciągnąc się po porośniętej trawą skarpie doprowadziła nas do skalnej ściany, do której, jak jaskółcze gniazdo, przyklejony jest drewniany budyneczek z pozłacaną kopułą. Z dołu wygląda on na makietę cerkwi, ale w rzeczywistości to rodzaj bramy prowadzącej do monastyru. Zanim jednak przekroczyliśmy jej wrota, a właściwie drzwi, zobaczyliśmy głębokie i bardzo rozległe zagłębienie w wiszącej nad nami skale. Naturalne "zadaszenie" wykorzystywane jest przez mnichów jako rodzaj podwórka, na którym wykonuje się najbardziej trywialne prace. Jest to też swoisty ciąg komunikacyjny, którym można dojść do baptysterium i źródła "cudownej" wody, ale także do toalet, polowej kuchni i miejsc niedostępnych osobom świeckim. Krzątało się tam kilku mnichów oraz "babuszek". Blisko wejścia rozstawione są stragany z pamiątkami, ale wygląda na to, jakby nikogo specjalnie nie interesowało, czy ktoś tam podejdzie czy nie. Podobnie jak kilka osób, które tam się znalazły, byliśmy życzliwie ignorowani. Za drzwiami owej miniatury cerkwi znajduje się półokrągłe przejście. Z lewej strony małe okna pozwalają spojrzeć z góry na ścieżkę, która nas tu doprowadziła a z lewej jest okienko kiosku, w którym można kupić świece, obrazki itp. „święte utynsylia”. Po drugiej stronie wychodzi się na skalną półkę, którą z lewej strony ogranicza wątła, drewniana barierka. Po prawej stronie, w głębokiej niszy, znajduje się cerkiew. Zanim jednak weszliśmy do niej, podążyliśmy kamiennym szlakiem wzdłuż barierek. Tuż za cerkwią, kilka skalnych stopni, prowadzi na niżej położony poziom. Tu także barierka chroni przed upadkiem z kilkunastometrowej wysokości. Skała po prawej została wydrążona i w ten sposób powstały liczne wnęki, które wykorzystywane są jako pomieszczenia mieszkalne dla mnichów. Tylko nieliczne mają przepierzenia, często jedynie z koców. Dwa, może trzy zabudowane są czymś trwalszym - sklejką, płytą pilśniową. Itp. Pozostałe są otwarte. Wewnątrz zazwyczaj znajduje się karimata, kilka książek, tania ikona. Zajrzeliśmy także do jednej z dwóch zamkniętych cel. Wyposażenie identyczne jak w pozostałych. Po dojściu do końca, wróciliśmy do cerkwi. Aluminiowo-plastikowa ściana z drzwiami zupełnie nie pasuje do charakteru miejsca. W środku kilkustopniowe, drewniane schody, prowadzą wprost pod Carskie Wrota, które przedzielają naturalną pieczarę. Oprócz nas wchodziło i wychodziło, w kompletnej ciszy, zaledwie kilka osób. Jeden z mnichów, zupełnie nie zwracając na nikogo uwagi,, porządkował sprzęty. Tuż przy drzwiach, po prawej stronie stoi okrągły jak beczka piecyk, z którego rura wychodzi na zewnątrz przez dziurę w aluminiowej ścianie. Po prawej, w antałku, jest "święta woda" i kilka filiżanek. Każda inna. Zrobiliśmy kilka zdjęć i wyszliśmy na zewnątrz. Mijając samowar stojący wprost na ziemi oraz psa uwiązanego do budy, doszliśmy do ozdobnie obudowanej studni oraz wymalowanego na niebieski kolor baseniku, służącego zapewne jako baptysterium. Tu także byliśmy sami, nie licząc kobiety z dzieckiem.
Wracając sfotografowałem dzwonki, których dźwięk nas tu doprowadził i poszliśmy w stronę rozwidlenia. Tym razem skręciliśmy w prawo. Ścieżka ostro pnie się w górę. Po pewnym czasie łagodnieje a gęste krzewy ustępują miejsca bukom. Po lewej stronie pnie się w górę ciemny masyw skalny. Droga pozornie prowadzi donikąd, ponieważ nagle wtapia się w skałę. Z bliska widać jednak rodzaj nieregularnych stopni, którymi można wspiąć się na skałę. Z głębokiego cienia wychodzi się na jasną, rozległą półkę skalną, porośniętą krzewami jałowca. Brak jakichkolwiek wskazówek, ale kierując się w lewo, po kilkudziesięciu metrach, można zauważyć wyłaniającą się basztę. To najlepiej zachowany fragment rozległych ruin Twierdzy Sjurieńskiej. Zostawiliśmy w jej wnętrzu plecaki i poszliśmy dalej, wzdłuż trawiastej ścieżki. Ku wielkiemu zdziwieniu natrafiliśmy na obszerną polankę i palące się tam ognisko. Nic jednak więcej nie wskazywało na obecność ludzi. Obeszliśmy cały płaskowyż, z którego roztacza się rozległy widok na okolicę i wróciliśmy pod basztę. W ten sposób zrealizowaliśmy plan dnia. Pora była jednak dosyć wczesna. Bardzo nas korciło, żeby zostać tu na noc, bo miejsce było niemal idealne, ale mając świadomość, iż do powrotu zostało nam zaledwie kilka dni, postanowiliśmy jechać dalej. Po przeanalizowaniu mapy wybraliśmy kompleks skalnych monastyrów w Inkermanie. Sprawnie zeszliśmy ze skał i idąc po własnych śladach dotarliśmy do przystanku na szosie. Na krawężniku siedział staruszek, który na pytanie o autobus odparł: "skoro, budiet skoro". Czas mijał, podobnie jak nieliczne samochody, ale autobusu nie było. Kiedy zatrzymała się przy nas stara Łada, starszy pan wsiadł do niej a kierowca zaproponował i nam „podwózkę”, za trzydzieści hrywien od osoby. Zważywszy, iż chcieliśmy podjechać zaledwie kilka kilometrów do najbliższej stacji kolejowej, cena wydała się nam wygórowana i podziękowaliśmy mu. Po dłuższej chwili zjawił się autobus. Płacąc za nas obu dwadzieścia Hrywien wykupiłem bilety do Sirienia. Mimo uważnego wpatrywania się w tablice informacyjne wysiedliśmy dopiero w ...Bakczysaraju. Miało to swoje dobre strony, ponieważ na dworcu okazało się, że najbliższy pociąg jest przyspieszony i nie zatrzymuje się na niektórych stacjach, także i w Inkermanie. Z mozołem rozgryzaliśmy zawiłości rozkładu jazdy. Zwykły pociąg do Inkermanu miał być dopiero o osiemnastej trzydzieści, ale ten pośpieszny o piętnastej pięćdziesiąt osiem jechał do Sewastopola, skąd po kilkunastu minutach przemieniwszy się w zwykły, wracał do Bakczysaraju zatrzymując się w Inkermanie. Zanim to do nas dotarło i kupiliśmy bilety, straciliśmy sporo czasu i energii, a kasjerka wyczerpała cały zapas dobrej woli.
Czekając na pociąg usiedliśmy na peronowej ławce. Po chwili dosiadała się do nas pani, która jeszcze przed dworcem oferowała nam kwaterę. Teraz, czekając na innych, potencjalnych, klientów wypytywała o szczegóły podróży. Chwaląc mój rosyjski (pochlebstwa czynią cuda), dziwiła się, że widzieliśmy miejsca, do których ona przez całe życie mieszkając opodal, nie dotarła. Samorzutnie zaczęła nam także organizować przejazd. Kiedy nawinął się jej znajomy, jadący do Sewastopola, zobligowała go do zajęcia się nami, co starszy pan wziął sobie do serca. Przez całą drogę opowiadał o sobie, swoich podróżach, dzieciach i wnukach. W Sewastopolu podprowadził nas do kasy, dopilnował kupna biletu i wskazał miejsce, gdzie należało poczekać. Pożegnaliśmy się, życząc sobie nawzajem zdrowia i szczęścia po czym poszliśmy do pociągu, który dopiero co opuściliśmy. Trochę nas niepokoiło, że najdogodniejszym dla nas przystankiem miał nie być "Inkerman", a pozbawiony nazwy, oznaczony tajemniczym symbolem - 1531. Mogę się jedynie domyślać, że chodzi tu o odległość od Kijowa. W każdym bądź razie wyglądaliśmy owej stacji. Podpytując współpasażerów wysiedliśmy na betonowym peronie tuż przed wiaduktem. Z lewej strony mieliśmy łąkę udającą boisko a z prawej skały w miodowej barwie zachodzącego słońca. Zeszliśmy z nasypu i lawirując między krowimi plackami wybraliśmy znośny kawałek pastwiska pod namiot. Mimo, iż dzień był słoneczny, wieczór wiał chłodem. Trzęsąc się z zimna postawiliśmy namiot a później zagotowałem wodę na chiński makaron. Zjedliśmy go z chlebem i popiliśmy ciemnym piwem, kupionym jeszcze w Bakczysaraju. Przezornie ubrałem się we wszystko, co tylko miałem, a nogi umieściłem w opróżnionym plecaku. Dopiero tak przygotowany pozapinałem się w śpiworze. Metoda okazała się o tyle skuteczna, że ciepło mi było do wysokości ...plecaka. Wielokrotnie budziłem się modląc się o świt.
28 września – sobota
Wstaliśmy przed siódmą. Standardowy zestaw śniadaniowy: kolega - zupka, ja – kawa i chleb. Odganiając cielaka, którego intrygował namiot, pozbieraliśmy się sprawnie i przecinając pastwisko poszliśmy wzdłuż torowiska. Przed betonowym ogrodzeniem wdrapaliśmy się na nasyp i kilkadziesiąt metrów szliśmy torami. Po prawej stronie mieliśmy skałę do której dostępu bronił solidny, kuty parkan. Mijając zakręt zobaczyliśmy białą cerkiew z zielono-złotymi kopułami. Budynek przylegała do skały a nad nim, w tejże skale wykuto tralki, balkoniki i okna, uzasadniające określającą to miejsce nazwę: „skalny monastyr”. Mimo, że niemal cały kompleks mieliśmy jak na dłoni, to nigdzie nie mogliśmy się dopatrzyć wejścia. Dopiero przed samym wiaduktem zobaczyliśmy drogę i bramę.
Zeszliśmy z torowiska i poszliśmy w tamtą stronę. Cały czas taszczyłem torbę ze śmieciami. Wprawdzie wszędzie w koło było ich pełno, ale od samego początku podróży staraliśmy się sprzątać po sobie, choć ze względu na kompletny brak pojemników na śmieci nie było to proste. Miałem nadzieję, że przynajmniej przed obiektami turystycznymi będą jakieś kosze, ale niestety, nie w tym przypadku. W końcu wypatrzyłem rodzaj komórki na narzędzia i pudło ze śmieciami. Dołożyłem tam nasze i mogliśmy iść zwiedzać. Najpierw weszliśmy do cerkwi, "przyklejonej" do skały. Zabytkowy, ale całkowicie odświeżony budynek sprawia wrażenie zupełnie nowego. Także wnętrze z drewnianym wyposażeniem tchnie "nowością". Paradoksalnie, dla mnie było to przygnębiające. Starość, z przynależną jej chropowatością, patyną i zużyciem, uwiarygadnia informacje z przewodników. Pozwala wierzyć, że nie wszystko przemija. Na całe szczęście część monastyru ukryta w skale zachowała swój zabytkowy, archaiczny charakter. Przez chwilę słuchaliśmy przewodniczkę, która opowiadała swojej grupie o historii obiektu a kiedy tłum ruszył w swoją stronę my weszliśmy do środka. W., sam sporego wzrostu, wraz z wysokim plecakiem zupełnie nie mieścił się w wąskich i niskich korytarzach. Już w pierwszym pomieszczeniu jedna z pań, które pilnowały ekspozycji, nie kryjąc oburzenia, poleciła nam pozbycia się plecaków. Pełni skruchy zostawiliśmy je w bocznej niszy. W., który nie lubi rozstawać się ze swoimi rzeczami był tym faktem nieco zaniepokojony ale świętość miejsca pozwalała wierzyć, że nic nie zniknie. W ciemnych, rozświetlanych małymi lampami i świecami, pieczarach jest masa różnorakich ikon, przedmiotów liturgicznych, książek i druków. W gablocie wypełniającej skalną niszę szczerzą zęby pożółkłe czaszki. Ciasne wnętrza wypełnia zapach będący mieszanką kadzidła, wosku, starego drewna i ...ludzi. Szuranie nóg, pokasływanie i szepty odbijane przez skalne sklepienia tworzą nastrój misterium a chybotliwe cienie tworzone przez liczne świece dopełniają wrażenia. Wychodząc nieśliśmy nasze plecaki przed sobą. Założenie ich na plecy sprawiłoby, że utknęliśmy na schodach. Na zewnątrz było słonecznie i ciepło. Zaczęliśmy się rozglądać za drogą na wiszącą nad nami skałę. Z mapy wynikło, że są tam ruiny twierdzy a widoczny z dołu kawałek baszty potwierdzał to. Wolno obeszliśmy cały teren monastyru. W lewym narożniku, na skarpie jest "wciśnięty" w kąt, maleńki, zabytkowy cmentarz. Za zaniedbanymi nagrobkami, w pochylonym murku znajduje się bramka i strzałka wskazująca, że zarośnięta ścieżka jeszcze gdzieś wprowadzi. Istotnie, idąc wzdłuż murku, pod górę, można wejść na płaskowyż porośnięty trawą. Ledwo widoczna, kamienista droga prowadzi do baszty z bramą, za którą na sporym terenie rozrzucone są liczne ruiny. Między nimi pasły się krowy. Większość obiektów ledwo wyrasta ponad wysokie trawy. Nie ma nikogo, kto mógłby czegokolwiek zabronić, więc każdy robi to, na co ma ochotę. Część zachowanych lochów jest dostępna mimo, iż brak światła i ich stan budzą poważne obawy co do bezpieczeństwa. Krawędź urwiska pozbawiona jest jakiejkolwiek barierki a widoki skłaniają ku podchodzeniu nad jej brzeg. W. oddał mi swój aparat i usiadł na skale. Uwolniony od plecaka pobiegłem robić zdjęcia.
Po kilkudziesięciu minutach wróciłem i wymieniając kumpla zostałem na straży naszego dobytku. Oczekiwanie wykorzystałem na wysuszenie skarpet i butów, które przemoczyłem chodząc po trawie. W. wrócił dosyć szybko, usiedliśmy więc nad mapą, żeby ustalić dalsze plany. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy wrócić do Sewastopola i pozostałą część dnia poświęcić na zwiedzenie starszej części miasta. Zeszliśmy ze wzgórza i idąc drogą doszliśmy do stacji kolejowej Inkerman II. Mały, zadbany budyneczek był kompletnie pusty. Za nim dostrzegliśmy panią w kolejarskiej czapce, rozmawiającą przez telefon. Musieliśmy odczekać aż skończy, żeby się dowiedzieć, że najbliższy pociąg jest za trzy godziny. Widząc nasze miny, pani wskazała szosę i powiedziała, że do miasta jeżdżą liczne autobusy miejskie i dalekobieżne. Istotnie, po chwili, płacąc po pięć hrywien, jechaliśmy do Sewastopola. Wysiedliśmy obok Dworca kolejowego, na którym zostawiliśmy plecaki w tzw. "kamerze ochrany" płacąc dwadzieścia Hrywien. Wymieniliśmy trochę pieniędzy, kupiliśmy bilet do Bakczysaraju i poszliśmy szukać transportu do centrum. Miejskim autobusem podjechaliśmy na plac, z którego rozchodziły się drogi do wszystkich miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Usiłowaliśmy kierować się mapką z przewodnika ale znacznie skuteczniejsze okazało się pytanie przechodniów. Zagadnięta Pani najpierw usiłowała wytłumaczyć nam jak dojść do Soboru Władymirskiego, ale w końcu zaproponowała nam, że nas zaprowadzi.
Odległość była niewielka, ale cały kwartał zajmowały budynki Dowództwa Floty Czarnomorskiej i wiele przejść było zamkniętych. Rozmawiając doszliśmy do schodów, które prowadziły do parku, i soboru. Poszliśmy we wskazanym kierunku i po chwili byliśmy na miejscu. Po obejrzeniu soboru, używając przewodnika, poszliśmy dalej. Znowu trochę mieszając kierunki, obeszliśmy wszystkie zaplanowane miejsca. Robiąc gigantyczne koło, przechodząc obok licznych przykładów dziewiętnastowiecznej architektury, dotarliśmy ponownie w okolicę muzeum. Mieliśmy dość czasu, ażeby wracać piechotą. Idąc bulwarami wzdłuż portu, oglądaliśmy nieliczne statki, jachty i okręty, również podwodne. Co krok mijaliśmy pomniki, starsze i nowsze wozy bojowe, świadczące o militarystycznej historii miasta i jego rosyjskich oraz radzieckich korzeniach. Miasto, mimo przemian politycznych i administracyjnych nadal jest do szpiku rosyjskie. Bez trudu dotarliśmy na dworzec, odzyskaliśmy plecaki i wsiedliśmy do pociągu. Po godzinie jazdy wysiedliśmy w Bakczysaraju. Marszrutka, z numerem dwa, zawiozła nas pod Pałac Chanów. Pora była już dosyć późna, ale W. chciał obejrzeć go, choćby tylko z dziedzińca. Obeszliśmy cały dookoła, a ja usiłowałem podzielić się ,tym, co zapamiętałem z poprzedniej tu bytności. Potem przyszedł czas na zaplanowane przez kolegę kupno czapki karaimskiej. Podprowadziłem go do straganu. Tu jakby czas się zatrzymał. Ta sama pani, która rok temu przekonywała mnie do kupna czworokątnego nakrycia głowy i tym razem twierdziła, że wygląda się w nim doskonale. Trwało to długo, bo wybór był spory a W. korzystając z lusterka i ...aparatu fotograficznego, przymierzał wszystkie. Ostatecznie dokonał zakupu i mogliśmy pójść, rozejrzeć się za miejscem na ostatni nocleg. Poprzednio nie zdążyłem spenetrować pasma skał vis a vis pałacu. Poprowadziłem nas tam i po minięciu kilku samotnych ostańców podeszliśmy do rozległej, skalnej ściany, w której zakolach widniały liczne pieczary. Jedna z nich, służąca jako schronienie dla pasterzy, wydała nam się odpowiednia na obozowisko. Uprzątnęliśmy pozostałości po ognisku, z grubsza powybieraliśmy też kamienie i rozstawiliśmy namiot. W drugiej kolejności, w zwyczaju było gotowanie wody. Tak też było tym razem, ale zamiast gnieść się w namiocie, zrobiłem to w zaimprowizowanej kuchni. Konar drzewa, które ktoś przyniósł tu jako opał, wykorzystaliśmy do porozwieszania rzeczy. Makaron, zupki, chleb i kostki energetyczne. To wszystko zjadaliśmy ze świadomością, iż niczego już nie musimy oszczędzać. Po kolacji wypiliśmy po butelce ciemnego piwa i podziwialiśmy widok na błyskający światełkami, pochłaniany przez mrok, Bakczysaraj. Z nieodległych meczetów rozbrzmiewały śpiewy muezinów, których głosy nakładały się i mieszały. Niebo iskrzyło się gwiazdami a świerszcze koncertowały niestrudzenie aż do rana.
29 września – niedziela
Obudziliśmy się jak zazwyczaj, około siódmej. Śniadanie składało się z chleba, serka topionego i kawy. Szybko uporaliśmy się ze zwinięciem obozowiska i upewniwszy się, że wszystko zostało zabrane, ruszyliśmy w kierunku miasteczka. Po drodze zrobiłem kilka ujęć okolicy i zagłębiliśmy się w tchnące historią uliczki. Chodząc od sklepiku do sklepiku szukaliśmy koniaków i miodów, które miały posłużyć jako upominki z wyprawy. Z alkoholami nie było problemu, wybór był spory ale miodów praktycznie nie było. Sprzedawcy sugerowali podjechanie na targ. W związku z tym, że miejscowe targowisko mieści się tuż obok dworca, postanowiliśmy od razu tam się udać.
Wsiedliśmy do najbliższej "dwójki" i po chwili byliśmy na miejscu. Przy wysiadaniu natknęliśmy się na staruszka, z którym czekaliśmy na autobus w Małoje Sadowoje. Na nasz widok starszy pan uśmiechnął się szeroko, prezentując piękną kolekcję złotych zębów. Po krótkiej wymianie grzeczności weszliśmy między stoiska. Towaru było mnóstwo, ale miody oferowało zaledwie kilku sprzedawców. Chciałem kupić mieszankę orzechową, zalaną miodem lecz nikt takiej nie miał. Zasugerowano mi kupno czystego miodu i orzechów i tak też uczyniłem. Za dwa półlitrowe słoiczki zapłaciłem po dwadzieścia pięć hrywien. Wprost z wiaderka ustawionego na gazecie kupiłem trochę niełuskanych migdałów i krymskich daktyli, a kolega gigantyczne orzechy, które wyglądają jak włoskie ale są dwu, trzykrotnie większe. Na chodniku, wprost z kartonowego pudełka, dziewczyna o tatarskich rysach, sprzedawała znane nam już chlebki. I tym razem W. nie mógł się im oprzeć. Kiedy on kupował rumiany placek, ja przyglądałem się dziewczynie, która jednocześnie rozmawiała przez telefon, sprzedawała pieczywo i kłóciła się z sąsiadką. Pociąg do Symferopola trochę się spaźniał, co bardzo niepokoiło W. ale w końcu dojechał i z żalem opuściliśmy słoneczny Bakczysaraj. Po pięćdziesięciu minutach jazdy wysiedliśmy na dworcu "elektriczek" i przeszliśmy na peron pociągów dalekobieżnych. Nasz "poizd" już tam stał. W naszej części przedziału siedziała kobieta w średnim wieku, ubrana w dresy. Przywitaliśmy się i przystąpiliśmy do rozkładania się na przynależnych nam miejscach. Tuż przed odjazdem dołączyła do nas dziewczyna i chłopak ze sporymi plecakami i ekwipunkiem wskazującymi na dłuższy pobyt w górach. Dziewczyna rozwiesiła wilgotny strój kąpielowy, co z kolei sugerowało, że przyszli wprost z plaży. Oboje, szczególnie dziewczyna, byli bardzo bezpośredni, co początkowo nawet mnie trochę irytowało. Szybko jednak zaprzyjaźniliśmy się. Olga chętnie i barwnie opowiadała o podróży na Kaukaz, gdzie zaskoczył ich śnieg i gdzie opędzali się od niedźwiedzi. Kiedy zapytałem, czy tam też się kąpała, uśmiechnęła się szeroko i potwierdziła, wyjaśniwszy iż jadą wprost z Fieodozji, gdzie jeszcze kilka godzin temu pływali w morzu. Mężczyzna posiedział z nami chwilę lecz wkrótce wysiadł. Olga także gdzieś przepadła, ale zostawiła wszystkie rzeczy, więc było wiadomo, że wróci. Istotnie, pojawiła się już po zmierzchu. Znowu rozmawialiśmy i zajadaliśmy się przepysznym, ogromnym melonem, który Olga sprawnie pokroiła. Z niedowierzaniem przyjąłem informację, że nasza nowa znajoma ma...wnuki.
Wyglądająca na trzydzieści lat Olga jest córką wojskowego. Mieszkała kilka lat w Polsce. Każdą wolną chwilę spędza na górskich szlakach. Długo jeszcze słuchaliśmy opowieści o wypadach skitourowych, skokach na spadochronie i kąpielach w lodowatych jeziorach. Wszystko to okraszone było szczerym, szerokim uśmiechem na sympatycznej twarzy. Przed snem wypiliśmy jeszcze po kubku mięty. Trochę też pisałem, lecz kiepskie światło skutecznie mi to uniemożliwiało. Usiłowałem słuchać muzyki ale skończyła się bateria w odtwarzaczu, a byłem zbyt senny, żeby grzebać w plecaku, w poszukiwaniu nowej. Przykryłem się kocem i zapadłem w drzemkę. W nocy temperatura zaczęła spadać i mimo, że szczelnie się opatuliłem, było trochę chłodno.
30 września – poniedziałek
Z przyzwyczajenia obudziłem się o siódmej, ale nie było sensu wstawać. W. poszedł rozprostować nogi a ja usiłowałem zasnąć. Nic z tego nie wyszło, więc wygrzebałem się z piernatów i wykorzystując moment, kiedy zwolniła się toaleta poszedłem się umyć. Korzystając z samowaru, zaparzyłem sobie kawę. Kiedy nasze sąsiadki także wstały i zjadły śniadanie wróciliśmy do rozmowy. Druga pani była na stacjonarnych wczasach w Ałuszcie i bardzo narzekała na pogodę. Olga przyznała się, że dwudziestego piątego września miała trzydzieste dziewiąte urodziny a jej syn skończył już dwadzieścia dwa lata. Na pogawędkach czas szybko mijał i zanim się spostrzegliśmy trzeba było się przygotować do wysiadania. Ku mojemu zdziwieniu, Olga wręczyła nam drugiego melona. Poprzedniego dnia, kiedy nas poczęstowała soczystym owocem powiedziałem, że przez cały pobyt nie udało nam się kupić melonów, na które mieliśmy ochotę. Teraz wypadło to głupio. Wzbranialiśmy się wprawdzie, lecz oświadczyła, że będzie jej przykro jak odmówimy. Usiłowałem wobec takiego obrotu sprawy zapłacić, ale to wywołało jej oburzenie, więc nie pozostało nic innego, jak przyjąć melon i podziękować. Kiedy pociąg zbliżał się do Lwowa, powymienialiśmy się adresami i wylewnie pożegnaliśmy się. Przed wyjściem udało mi się jeszcze "wcisnąć" Oldze ostatnią czekoladę, żeby choćby częściowo, zrekompensować podarunek.
Na peronie, druga z pań jeszcze raz podeszła, życząc nam powodzenia i rozeszliśmy się w swoje strony. My potruchtaliśmy na przystanek autobusowy, znaleźliśmy właściwy i zasiedliśmy w nim czekając na wyjazd. Wraz z nami siedziała tam grupa młodzieży, która także wracała z Krymu. Po ok. dziesięciu minutach autobus podjechał na właściwe stanowisko, zabrał kolejne kilka osób i odjechał w stronę Szegini. Na każdym kolejnym przystanku przybywało pasażerów. Droga ciągnęła się, bo mimo niewielkiej odległości (ok. 76 km), bus meandrował pomiędzy okolicznymi miejscowościami. Tym razem nie było to dla mnie zaskoczeniem, ponieważ w taki sam sposób wracałem prawie rok temu. Po prawie dwóch godzinach dotarliśmy do granicy. W sklepie kupiłem butelkę miejscowej żubrówki i poszliśmy do odprawy. Sprawnie przeszliśmy kontrolę ukraińską. Po polskiej stronie celnik zapytał, czy coś zgłaszamy, a kiedy zaprzeczyłem, polecił otworzyć mi plecach. Była to jednak czysta formalność.
Byliśmy w Ojczyźnie. Na przystanku wsiedliśmy do stojącego autobusu. Kierowca doczekał aż zostaną zajęte prawie wszystkie miejsca, zebrał po 2 zł od każdego i ruszył w drogę. Po kilkunastu minutach wysiedliśmy na dworcu autobusowym w Przemyślu. Tam dowiedzieliśmy się, że jedyny kurs w interesującym nas kierunku jest o osiemnastej dwadzieścia. Poszliśmy na dworzec kolejowy, ale tam sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Wprawdzie pociąg odjeżdżał godzinę wcześniej lecz tylko do Krakowa. Stamtąd najbliższe połączenie mieliśmy po czwartej. Potwierdziło to informacje pozyskane telefonicznie. Szansa na w miarę sprawny powrót rozwiała się jak dym. Wróciliśmy na dworzec autobusowy. Ten sam, mało uprzejmy, kasjer powiedział, że bilety sprzedaje kierowca autobusu więc musieliśmy sobie zapełnić ponad godzinę wolnego czasu. W. zaproponował pierogi w dworcowym barze. Nie bardzo chciałem, zakładając kiepską ich jakość, ale poszedłem z nim, licząc na gorącą herbatę (na zewnątrz było raptem kilka stopni). Bar był schludny, a pani za barem miła. W. zamówił dwie herbaty i dwie porcje pierogów, dla mnie ze śmietaną. Danie okazało się nad wyraz smaczne. Chcąc się zrewanżować dokupiłem na deser wafle i poszliśmy na stanowisko. Autobus był nowoczesny i wygodny, ale jechał stosunkowo wolno. Po dwudziestej drugiej W. z trudem utrzymywał głowę w pionie. Mnie świadomość siedzenia czterech godzin w Katowicach spędzała senność. Za dwadzieścia pierwsza w nocy wysiadłem na dworcu autobusowym w Katowicach. W. wysiadł ze mną, pomógł mi wyjąć plecak i pożegnaliśmy się. Po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni znowu byłem sam. Pomaszerowałem w kierunku dworca kolejowego. Na szczęście w poczekalni było w miarę ciepło. Usiadłem na krześle, wyjąłem książkę, wymieniłem baterię w odtwarzaczu i zabrałem się do czytania. Po godzinie poczułem się zbyt senny, więc przerwałem czytanie i przy muzyce popadłem w letarg. Kontrolowałem otoczenie, ale przez to czas płynął niemiłosiernie wolno. Godzinę przed planowanym odjazdem poszedłem do McDonalds`a i kupiłem małą, czarną kawę. Piłem ją powoli ciesząc się tą pozorną aktywnością i ciepłem wypełniającym zziębnięte wnętrze. Dwadzieścia po czwartej usłyszałem zapowiedź pociągu więc poszedłem na peron i zasiadłem w nowoczesnym wagonie. Minutę po czasie pociąg ruszył. Kupiłem u konduktora bilet (kasy były nieczynne) i wróciłem do drzemki. Po siedemdziesięciu pięciu minutach wysiadłem w Bielsku. Przed dworcem stał już samochód Ojca. Chwilę później otwierałem drzwi mieszkania. Było totalnie wyziębione. Gorąca kąpiel sprawiła mi wyjątkową przyjemność. Wślizgując się pod kołdrę poczułem, że jestem w domu!
Teodozja, Krym, Cerkiew, UKRAINA
26 września – czwartek
W. zaczął krążyć przed siódmą, skutecznie mnie budząc, ale nie miałem ochoty opuszczać łóżka, które od niedawna zagrzałem na tyle, że przestałem dygotać. Zachętą miała być gorąca woda w kranach ale i to mnie nie przekonało. Za oknami słońce rozświetlało pobliskie góry a błękit nieba w niczym nie przypominał wczorajszej szaro-burej pierzyny. Zebrałem się w sobie i opuściłem mój azyl. Zderzenie z rzeczywistością nie było tak bolesne jak mogłem się spodziewać. Ubrałem się i nastawiłem wodę. Niestety, po chwili płomyk na palniku zamrugał i zgasł sygnalizując definitywny koniec zbiorniczka. Wymieniłem go i ponownie zapaliłem. Tradycyjnie W. jadł zupki a ja chleb popijany kawą. Po śniadaniu posprzątaliśmy pokój i wyruszyliśmy w stronę gór. Mijając pocztę W. wstąpił tam, żeby zapytać o pocztówki, ale podobnie jak w sklepach, były jedynie kartki z okazjonalnymi życzeniami. Maleńki budyneczek dzielnie łączył w sobie poważną funkcję poczty i z lekka frywolną, salonu piękności. Wstąpiliśmy jeszcze do sklepiku i pomaszerowaliśmy dalej. Po drodze musiałem zboczyć na moment, ale dopędziłem W. na kolejnym zakręcie. Kawałek dalej była nieczynna kasa biletowa, więc bez dodatkowych kosztów zeszliśmy na szlak wiodący do "Wielkiego Kanionu Krymu". Początkowo zupełnie płaska i błotnista ścieżka zaczęła się piąć w górę. Po chwili znowu schodziła w dół i tak na zmianę. Niemal cały czas, w zasięgu wzroku lub słuchu, mieliśmy wartko płynący strumień. Czasami oddalaliśmy się od niego i wówczas stromizna gwałtownie się zwiększała, ale wtedy, pod nogami pojawiały się poprzecznie ułożone kłody lub kamienie. Bukowy, gęsty las, skutecznie zasłaniał brzegi kanionu powodując, że miejsce było dosyć banalne. Co jakiś czas natrafialiśmy na rodzaj punktów widokowych, z których widoczne były ściany kanionu, czyniąc tym samym to miejsce bardziej atrakcyjnym. Robiliśmy tam zdjęcia i szliśmy dalej.
Trochę dłużej zabawiliśmy przy "Głębokim Jeziorze", które tworzyło szerokie zakole rzeki, ale wynikało to głównie z tego, że natrafiliśmy tam na grupę turystów, którzy obfotografowywali się nawzajem. Kiedy wreszcie odsłonili widok, zrobiliśmy kilka ujęć i poszliśmy dalej. Trasa wiodła wzdłuż rzeki a wysoki poziom wody sprawił, iż przejście było niemożliwe. Pozostało nam wspięcie się po skałach i przejście grzbietem. Nie było to proste bo skały były strome i nie specjalnie sprzyjające takim wyczynom. Wdrapaliśmy się na wierzch, co zostało nagrodzone wyjątkowo pięknym widokom. Zjedliśmy po batoniku i zeszliśmy po drugiej stronie. Niestety i tam wszędzie była woda. Trzeba było zdjąć buty i przeprawić się na drugą stronę w bród. Po osuszeniu stóp poszliśmy dalej skalistym brzegiem, w którym woda wyżłobiła finezyjne zagłębienia. Kilkaset metrów dalej natrafiliśmy na spory otwór w ziemi, z którego wartkim strumieniem wypływała woda. Wydawało nam się, że to źródło ale jak się miało później okazać, było to ujście podziemnej rzeki.
Po kolejnych kilkuset metrach dotarliśmy do największej atrakcji, kończącej kanion - "Studni Młodości". Sporo ludzi potraktowało tą nazwę poważnie, bo niektórzy mimo zimna, pławili się w zielonej toni. Sama studnia, to trzymetrowej szerokości zagłębienie w skałach do którego z kilku metrów spada woda. Podobno jej głębokość sięga pięciu metrów a temperatura wody nigdy nie wzrasta powyżej jedenastu stopni. Na brzegu stoi przebieralnia a kawałek dalej, mała drewniana restauracyjka z grillem. W. postanowił sobie "odmłodzić" nogi, więc przez ten czas plątałem się po najbliższej okolicy robiąc zdjęcia. Pół godziny później ruszyliśmy w dół strumienia. Początkowo szliśmy po własnych śladach, ale koło domniemanego źródła poszliśmy za odgłosami wartko płynącej wody i już po chwili staliśmy u brzegu wąskiej, ale rwącej rzeki. Idąc w górę jej biegu, po zaledwie kilkudziesięciu metrach, zobaczyliśmy dziurę w zboczu, z którego wypływała. Przypominało to wcześniej widziane źródło, które zapewne też było kolejną odnogą sieci podziemnych rzek.
Zadziwiająca była siła wody, która wypływając z otworu o średnicy nie większej aniżeli osiemdziesiąt centymetrów, była w stanie stworzyć nurt o szerokości dwóch, trzech metrów z szaleńczo pędzącą wodą. Obeszliśmy to miejsce górą i weszliśmy na grzbiet wzgórza. Biegnąca tamtędy ścieżka poprowadziła nas przez zalesione wzniesienia do kilku, blisko siebie leżących punktów widokowych. Wątła barierka odgradza turystów od kilkudziesięciometrowej przepaści. Na wprost rysuje się przeciwległy brzeg kanionu z prostopadłą odnogą, prowadzącą do widocznej w tle, masywnej góry. Jej widok wart jest wysiłku włożonego w dotarcie do tego miejsca. Myślę, że gdyby przetrzebić nieco gałęzie, to podobnie atrakcyjnych miejsc mogłoby powstać tam jeszcze kilka. Z żalem poszliśmy dalej. Nadspodziewanie szybko dotarliśmy do wyciętych wprost we wzgórzu stopni, którymi dotarliśmy do kolejnego punktu gastronomicznego i licznych straganów z różnorodnymi miodami i przetworami domowymi. Ścieżka rozwidlała się w tym miejscu i gdy już mieliśmy pójść w prawo, młody człowiek w nieokreślonym bliżej mundurze zapytał z uśmiechem czy "robimy drugie podejście". Widząc zdziwienie na mojej twarzy szybko dodał, że ta ścieżka prowadzi do "Wanny Młodości". Zapytałem którędy zatem do drogi, a on wskazał stragany. Mijając je nie sposób było uniknąć kosztowania. Zachęcani przez sprzedające tam panie, mimo iż uprzedzaliśmy, że nie planujemy kupna, spróbowaliśmy kilku specjałów. Istotnie, jeden miód był lepszy od drugiego. Po dziesięciu minutach byliśmy już niebezpiecznie przesłodzeni. Podziękowaliśmy grzecznie i poszliśmy dalej.
Droga pojawiła się tuż przed nami. Okazało się, że wyszliśmy kilkaset metrów od miejsca, w którym rano weszliśmy na szlak, robiąc spore koło. Drogę powrotną urozmaicaliśmy sobie pałaszując orzechy laskowe, bukowe i rozmawiając.. Niedaleko miejsca, w którym górska droga łączy się z pętlą autobusową, odwróciłem się i wycelowałem aparatem w oświetlone zbocze góry. Kiedy chowałem aparat usłyszałem wołanie. Przed domem, który właśnie minąłem był zaimprowizowany stragan z kilkoma słoikami a stojący obok mężczyzna wyraźnie machał do mnie. Byłem przekonany, że chce mnie namówić na kupno czegoś z jego wyrobów i choć nie zamierzałem niczego kupować, podszedłem. Zarośnięty, szeroko uśmiechnięty sześćdziesięciolatek zapytał, czy podobają mi się góry. Trochę zdziwiony odparłem, że bardzo. Mój rozmówca wskazując na zbocze, które przed chwilą fotografowałem zapytał czy widzę tam dziewczynę. Podejrzewając, iż mój słaby rosyjski sprawia, iż niezbyt dobrze zrozumiałem pytanie, upewniłem się co do jego istoty a kiedy on to potwierdził ponownie spojrzałem we wskazanym kierunku. Wówczas mój rozmówca ustawił mnie pod właściwym kątem i precyzując wskazówki sprawił, iż w załamaniach skał dostrzegłem sylwetkę siedzącej dziewczyny. W tym czasie doszedł do nas W., który do tej pory czekał kilkadziesiąt metrów niżej. W skrócie opowiedziałem mu o czym rozmawiamy i zapytałem dlaczego to takie istotne. Starszy pan odparł, że od dwudziestu lat wpatruje się w tą postać, która jest jak Mona Lisa, zawsze łagodnie uśmiechnięta i tajemnicza. Mówił to z taką pasją, że byłem gotowy zobaczyć nawet to, czego tam nie było. Chwilę później, zmieniając temat, opowiedział nam, że przed laty stwierdzono na sąsiadującym z jego domem wzgórzu emanację energii. Czegoś, co zwykło określać się mianem czakramu. Zapytał czy chcemy tam podejść, na co chętnie przystaliśmy. Poprowadził nas przez swoje podwórko. Na niewielkim pagórku polecił nam zamknąć oczy i głęboko oddychać. Po chwili, być może za sprawą sugestii a może i nie, odczułem ciepło i mrowienie przesuwające się od stóp. Dziwne ale i przyjemne odczucie słabło, kiedy otwierałem oczy i wracało po ich ponownym zamknięciu. Staliśmy tak dobrą chwilę, nie wiedząc jak zareagować. Później wróciliśmy do rozmowy. Poruszaliśmy wiele tematów a każdy był interesująco interpretowany przez naszego gospodarza. Czas mijał a ja nie miałem ochoty odchodzić. W końcu świadomość, że zajmujemy mu jednak czas zdecydowałem się pożegnać. Zapytałem czy możemy sobie zrobić wspólne zdjęcie, na co ten chętnie przystał. Uścisnęliśmy sobie dłonie jak starzy przyjaciele i machając na odchodnym pomaszerowaliśmy przed siebie. Od tego zdarzenia minęły już całe miesiące a ja nadal jestem pod wrażeniem tej rozmowy.
Przed powrotem na kwaterę kupiliśmy chleb a na miejscu zaparzyłem, wzmocniony zupką w proszku, makaron. Po posiłku poszedłem się wykąpać licząc, że tym razem woda będzie choćby trochę ciepła. Istotnie, z kranu płynęła gorąca struga, pod którą z ulgą się odmaczałem. Długo to trwało ale wiedziałem, że następna taka okazja będzie zapewne dopiero w domu. Wieczór był pogodny więc zostawiliśmy otwarte drzwi naszej kwatery, żeby ją przewietrzyć, bo z lekka zalatywała stęchlizną. Popijając herbatę, przeglądaliśmy mapę rozłożoną na stoliku. Korciło nas, żeby tak jak przy obiedzie, który zjedliśmy na krzesełkach przed drzwiami, wyjść na zewnątrz ale mimo słonecznego dnia wieczór był chłodny. Ustaliliśmy, że rano opuszczamy "Bazę Addycha" i jedziemy do Małoje Sadowoje, skąd prowadzi szlak do skalnego monastyru i pobliskiej Twierdzu Sjurieńskiej. Przed pójściem spać wypiliśmy "strzemiennego" i zadowoleni zgasiliśmy światło.
Nowy Świat, Krym, Niezwykły konglomerat, UKRAINA
27 września – piątek
Tej nocy szybciej osiągnąłem właściwą temperaturę, toteż i w lepszym nastroju się obudziłem. Zebraliśmy się przed ósmą. Trochę posprzątaliśmy pomieszczenie, kolega zapłacił sto hrywien za nas obu i poszliśmy na przystanek. Do odjazdu mieliśmy ponad godzinę więc z nudów połaziliśmy po sklepikach. W. wypatrzył u mijającej nas osoby okrągłe placki i poszedł do "dużego" sklepu, żeby taki kupić ale mimo, iż właśnie stamtąd wynosiła je ekspedientka "małego" spożywczaka, przyszedł z niczym. Domyśliłem się, że tak wygląda tu zaopatrzenie i poszedłem poszukać ich tam, gdzie były niesione. Istotnie, teraz tu były w ofercie. Zapytałem "szto eto takoje?". Pani odburknęła "chlib". Nie zrażony obcesowym sposobem traktowania drążyłem temat: "słodki i`li niet?" na co usłyszałem: "normalnyj". Uznałem, że wyczerpaliśmy temat i poprosiłem o jeden. Zapłaciłem sześć hrywien i wróciłem ze zdobyczą na przystanek. "Chlib" okazał się być zwykłą drożdżówką we wzorki. Smaczny, jak wszystkie, świeże drożdżówki. Rwąc kawałek po kawałku zjedliśmy go z przyjemnością, popijając ...piwem. Pozostały do odjazdu czas wykorzystałem na zanotowanie adresu naszego wczorajszego rozmówcy.
Podbiegłem pod jego dom, żeby spisać numer i nazwę ulicy. Nie do końca wiedziałem po co to robię, ale miałem ochotę zapewnić sobie jakąś możliwość kontaktu z tym niezwykłym człowiekiem. Upewniłem się u panienki z kiosku co do poprawności mojego zapisu cyrylicą i wsiedliśmy do autobusu. Kilka przystanków dalej wypatrzyliśmy interesującą nas nazwę i wysiedliśmy. Kawałek dalej, po lewej stronie, dochodzi do szosy lokalna droga, prowadząca do osady Małoje Sadowoje. Idąc nią, jeszcze przed mostem, po lewej stronie zobaczyliśmy klasycystyczny budynek. Obeszliśmy go szukając wejścia. Boczna brama była otwarta a na podwórku ktoś się krzątał. Zapytałem czy możemy wejść i obejrzeć budynek. Mężczyzna odparł, że nie jest tu gospodarzem ale nie zabronił więc poszliśmy za nim. W środku spotkaliśmy innego, znacznie młodszego. Powtórzyłem pytanie, dodając że zwiedzamy okolice i bardzo nam się spodobał ten budynek. Początkowo niechętnie, jak się okazało, właściciel, zgodził się jednak oprowadzić nas po obiekcie. ale, jak się okazało, właściciel zgodził się nas oprowadzić. Po chwili opowiedział nam jak stał się posiadaczem obiektu i co ma zamiar z nim zrobić. Wnętrze było równie, a może nawet bardziej interesujące, niż elewacja. W sporym salonie, który służył dotychczas jako sala widowiskowa, na suficie widnieje piękna i dobrze zachowana polichromia. Podziękowaliśmy za uprzejmość i poszliśmy dalej. Niebawem doszliśmy do centrum osady. W sklepie W. kupił ów okrągły chlebek, ale tu kosztował zaledwie trzy hrywny oraz dwa piwa po sześć hrywien każde. To niewyszukane śniadanie zjedliśmy na stopniach sklepu i po oddaniu butelek, co wywołało lekką konsternację ekspedientki, poszliśmy dalej.
Nieliczne, parterowe zabudowania przechodzą w łąki a te, w gęsto poprzetykany krzakami i cierniami, las. Wąska ścieżka w jednej trzeciej wysokości wzgórza rozdwaja się. Prawa odnoga, zgodnie ze wskazaniami drewnianej strzałki, prowadzi do monastyru. Zanim jednak zza chaszczy wyłoniła się złota kopułka, usłyszeliśmy dźwięki sygnaturek. Ciche, ale jednocześnie dobrze słyszalne dzwonienie idealnie harmonizowało z pełnym kolorów lasem i widocznymi nad nim skałami. Kilkadziesiąt metrów dalej ścieżka wyszła z lasu i ciągnąc się po porośniętej trawą skarpie doprowadziła nas do skalnej ściany, do której, jak jaskółcze gniazdo, przyklejony jest drewniany budyneczek z pozłacaną kopułą. Z dołu wygląda on na makietę cerkwi, ale w rzeczywistości to rodzaj bramy prowadzącej do monastyru. Zanim jednak przekroczyliśmy jej wrota, a właściwie drzwi, zobaczyliśmy głębokie i bardzo rozległe zagłębienie w wiszącej nad nami skale. Naturalne "zadaszenie" wykorzystywane jest przez mnichów jako rodzaj podwórka, na którym wykonuje się najbardziej trywialne prace. Jest to też swoisty ciąg komunikacyjny, którym można dojść do baptysterium i źródła "cudownej" wody, ale także do toalet, polowej kuchni i miejsc niedostępnych osobom świeckim. Krzątało się tam kilku mnichów oraz "babuszek". Blisko wejścia rozstawione są stragany z pamiątkami, ale wygląda na to, jakby nikogo specjalnie nie interesowało, czy ktoś tam podejdzie czy nie. Podobnie jak kilka osób, które tam się znalazły, byliśmy życzliwie ignorowani. Za drzwiami owej miniatury cerkwi znajduje się półokrągłe przejście. Z lewej strony małe okna pozwalają spojrzeć z góry na ścieżkę, która nas tu doprowadziła a z lewej jest okienko kiosku, w którym można kupić świece, obrazki itp. „święte utynsylia”. Po drugiej stronie wychodzi się na skalną półkę, którą z lewej strony ogranicza wątła, drewniana barierka. Po prawej stronie, w głębokiej niszy, znajduje się cerkiew. Zanim jednak weszliśmy do niej, podążyliśmy kamiennym szlakiem wzdłuż barierek. Tuż za cerkwią, kilka skalnych stopni, prowadzi na niżej położony poziom. Tu także barierka chroni przed upadkiem z kilkunastometrowej wysokości. Skała po prawej została wydrążona i w ten sposób powstały liczne wnęki, które wykorzystywane są jako pomieszczenia mieszkalne dla mnichów. Tylko nieliczne mają przepierzenia, często jedynie z koców. Dwa, może trzy zabudowane są czymś trwalszym - sklejką, płytą pilśniową. Itp. Pozostałe są otwarte. Wewnątrz zazwyczaj znajduje się karimata, kilka książek, tania ikona. Zajrzeliśmy także do jednej z dwóch zamkniętych cel. Wyposażenie identyczne jak w pozostałych. Po dojściu do końca, wróciliśmy do cerkwi. Aluminiowo-plastikowa ściana z drzwiami zupełnie nie pasuje do charakteru miejsca. W środku kilkustopniowe, drewniane schody, prowadzą wprost pod Carskie Wrota, które przedzielają naturalną pieczarę. Oprócz nas wchodziło i wychodziło, w kompletnej ciszy, zaledwie kilka osób. Jeden z mnichów, zupełnie nie zwracając na nikogo uwagi,, porządkował sprzęty. Tuż przy drzwiach, po prawej stronie stoi okrągły jak beczka piecyk, z którego rura wychodzi na zewnątrz przez dziurę w aluminiowej ścianie. Po prawej, w antałku, jest "święta woda" i kilka filiżanek. Każda inna. Zrobiliśmy kilka zdjęć i wyszliśmy na zewnątrz. Mijając samowar stojący wprost na ziemi oraz psa uwiązanego do budy, doszliśmy do ozdobnie obudowanej studni oraz wymalowanego na niebieski kolor baseniku, służącego zapewne jako baptysterium. Tu także byliśmy sami, nie licząc kobiety z dzieckiem.
Wracając sfotografowałem dzwonki, których dźwięk nas tu doprowadził i poszliśmy w stronę rozwidlenia. Tym razem skręciliśmy w prawo. Ścieżka ostro pnie się w górę. Po pewnym czasie łagodnieje a gęste krzewy ustępują miejsca bukom. Po lewej stronie pnie się w górę ciemny masyw skalny. Droga pozornie prowadzi donikąd, ponieważ nagle wtapia się w skałę. Z bliska widać jednak rodzaj nieregularnych stopni, którymi można wspiąć się na skałę. Z głębokiego cienia wychodzi się na jasną, rozległą półkę skalną, porośniętą krzewami jałowca. Brak jakichkolwiek wskazówek, ale kierując się w lewo, po kilkudziesięciu metrach, można zauważyć wyłaniającą się basztę. To najlepiej zachowany fragment rozległych ruin Twierdzy Sjurieńskiej. Zostawiliśmy w jej wnętrzu plecaki i poszliśmy dalej, wzdłuż trawiastej ścieżki. Ku wielkiemu zdziwieniu natrafiliśmy na obszerną polankę i palące się tam ognisko. Nic jednak więcej nie wskazywało na obecność ludzi. Obeszliśmy cały płaskowyż, z którego roztacza się rozległy widok na okolicę i wróciliśmy pod basztę. W ten sposób zrealizowaliśmy plan dnia. Pora była jednak dosyć wczesna. Bardzo nas korciło, żeby zostać tu na noc, bo miejsce było niemal idealne, ale mając świadomość, iż do powrotu zostało nam zaledwie kilka dni, postanowiliśmy jechać dalej. Po przeanalizowaniu mapy wybraliśmy kompleks skalnych monastyrów w Inkermanie. Sprawnie zeszliśmy ze skał i idąc po własnych śladach dotarliśmy do przystanku na szosie. Na krawężniku siedział staruszek, który na pytanie o autobus odparł: "skoro, budiet skoro". Czas mijał, podobnie jak nieliczne samochody, ale autobusu nie było. Kiedy zatrzymała się przy nas stara Łada, starszy pan wsiadł do niej a kierowca zaproponował i nam „podwózkę”, za trzydzieści hrywien od osoby. Zważywszy, iż chcieliśmy podjechać zaledwie kilka kilometrów do najbliższej stacji kolejowej, cena wydała się nam wygórowana i podziękowaliśmy mu. Po dłuższej chwili zjawił się autobus. Płacąc za nas obu dwadzieścia Hrywien wykupiłem bilety do Sirienia. Mimo uważnego wpatrywania się w tablice informacyjne wysiedliśmy dopiero w ...Bakczysaraju. Miało to swoje dobre strony, ponieważ na dworcu okazało się, że najbliższy pociąg jest przyspieszony i nie zatrzymuje się na niektórych stacjach, także i w Inkermanie. Z mozołem rozgryzaliśmy zawiłości rozkładu jazdy. Zwykły pociąg do Inkermanu miał być dopiero o osiemnastej trzydzieści, ale ten pośpieszny o piętnastej pięćdziesiąt osiem jechał do Sewastopola, skąd po kilkunastu minutach przemieniwszy się w zwykły, wracał do Bakczysaraju zatrzymując się w Inkermanie. Zanim to do nas dotarło i kupiliśmy bilety, straciliśmy sporo czasu i energii, a kasjerka wyczerpała cały zapas dobrej woli.
Czekając na pociąg usiedliśmy na peronowej ławce. Po chwili dosiadała się do nas pani, która jeszcze przed dworcem oferowała nam kwaterę. Teraz, czekając na innych, potencjalnych, klientów wypytywała o szczegóły podróży. Chwaląc mój rosyjski (pochlebstwa czynią cuda), dziwiła się, że widzieliśmy miejsca, do których ona przez całe życie mieszkając opodal, nie dotarła. Samorzutnie zaczęła nam także organizować przejazd. Kiedy nawinął się jej znajomy, jadący do Sewastopola, zobligowała go do zajęcia się nami, co starszy pan wziął sobie do serca. Przez całą drogę opowiadał o sobie, swoich podróżach, dzieciach i wnukach. W Sewastopolu podprowadził nas do kasy, dopilnował kupna biletu i wskazał miejsce, gdzie należało poczekać. Pożegnaliśmy się, życząc sobie nawzajem zdrowia i szczęścia po czym poszliśmy do pociągu, który dopiero co opuściliśmy. Trochę nas niepokoiło, że najdogodniejszym dla nas przystankiem miał nie być "Inkerman", a pozbawiony nazwy, oznaczony tajemniczym symbolem - 1531. Mogę się jedynie domyślać, że chodzi tu o odległość od Kijowa. W każdym bądź razie wyglądaliśmy owej stacji. Podpytując współpasażerów wysiedliśmy na betonowym peronie tuż przed wiaduktem. Z lewej strony mieliśmy łąkę udającą boisko a z prawej skały w miodowej barwie zachodzącego słońca. Zeszliśmy z nasypu i lawirując między krowimi plackami wybraliśmy znośny kawałek pastwiska pod namiot. Mimo, iż dzień był słoneczny, wieczór wiał chłodem. Trzęsąc się z zimna postawiliśmy namiot a później zagotowałem wodę na chiński makaron. Zjedliśmy go z chlebem i popiliśmy ciemnym piwem, kupionym jeszcze w Bakczysaraju. Przezornie ubrałem się we wszystko, co tylko miałem, a nogi umieściłem w opróżnionym plecaku. Dopiero tak przygotowany pozapinałem się w śpiworze. Metoda okazała się o tyle skuteczna, że ciepło mi było do wysokości ...plecaka. Wielokrotnie budziłem się modląc się o świt.
Nowy Świat, Krym, Zawiłość natury, UKRAINA
28 września – sobota
Wstaliśmy przed siódmą. Standardowy zestaw śniadaniowy: kolega - zupka, ja – kawa i chleb. Odganiając cielaka, którego intrygował namiot, pozbieraliśmy się sprawnie i przecinając pastwisko poszliśmy wzdłuż torowiska. Przed betonowym ogrodzeniem wdrapaliśmy się na nasyp i kilkadziesiąt metrów szliśmy torami. Po prawej stronie mieliśmy skałę do której dostępu bronił solidny, kuty parkan. Mijając zakręt zobaczyliśmy białą cerkiew z zielono-złotymi kopułami. Budynek przylegała do skały a nad nim, w tejże skale wykuto tralki, balkoniki i okna, uzasadniające określającą to miejsce nazwę: „skalny monastyr”. Mimo, że niemal cały kompleks mieliśmy jak na dłoni, to nigdzie nie mogliśmy się dopatrzyć wejścia. Dopiero przed samym wiaduktem zobaczyliśmy drogę i bramę.
Zeszliśmy z torowiska i poszliśmy w tamtą stronę. Cały czas taszczyłem torbę ze śmieciami. Wprawdzie wszędzie w koło było ich pełno, ale od samego początku podróży staraliśmy się sprzątać po sobie, choć ze względu na kompletny brak pojemników na śmieci nie było to proste. Miałem nadzieję, że przynajmniej przed obiektami turystycznymi będą jakieś kosze, ale niestety, nie w tym przypadku. W końcu wypatrzyłem rodzaj komórki na narzędzia i pudło ze śmieciami. Dołożyłem tam nasze i mogliśmy iść zwiedzać. Najpierw weszliśmy do cerkwi, "przyklejonej" do skały. Zabytkowy, ale całkowicie odświeżony budynek sprawia wrażenie zupełnie nowego. Także wnętrze z drewnianym wyposażeniem tchnie "nowością". Paradoksalnie, dla mnie było to przygnębiające. Starość, z przynależną jej chropowatością, patyną i zużyciem, uwiarygadnia informacje z przewodników. Pozwala wierzyć, że nie wszystko przemija. Na całe szczęście część monastyru ukryta w skale zachowała swój zabytkowy, archaiczny charakter. Przez chwilę słuchaliśmy przewodniczkę, która opowiadała swojej grupie o historii obiektu a kiedy tłum ruszył w swoją stronę my weszliśmy do środka. W., sam sporego wzrostu, wraz z wysokim plecakiem zupełnie nie mieścił się w wąskich i niskich korytarzach. Już w pierwszym pomieszczeniu jedna z pań, które pilnowały ekspozycji, nie kryjąc oburzenia, poleciła nam pozbycia się plecaków. Pełni skruchy zostawiliśmy je w bocznej niszy. W., który nie lubi rozstawać się ze swoimi rzeczami był tym faktem nieco zaniepokojony ale świętość miejsca pozwalała wierzyć, że nic nie zniknie. W ciemnych, rozświetlanych małymi lampami i świecami, pieczarach jest masa różnorakich ikon, przedmiotów liturgicznych, książek i druków. W gablocie wypełniającej skalną niszę szczerzą zęby pożółkłe czaszki. Ciasne wnętrza wypełnia zapach będący mieszanką kadzidła, wosku, starego drewna i ...ludzi. Szuranie nóg, pokasływanie i szepty odbijane przez skalne sklepienia tworzą nastrój misterium a chybotliwe cienie tworzone przez liczne świece dopełniają wrażenia. Wychodząc nieśliśmy nasze plecaki przed sobą. Założenie ich na plecy sprawiłoby, że utknęliśmy na schodach. Na zewnątrz było słonecznie i ciepło. Zaczęliśmy się rozglądać za drogą na wiszącą nad nami skałę. Z mapy wynikło, że są tam ruiny twierdzy a widoczny z dołu kawałek baszty potwierdzał to. Wolno obeszliśmy cały teren monastyru. W lewym narożniku, na skarpie jest "wciśnięty" w kąt, maleńki, zabytkowy cmentarz. Za zaniedbanymi nagrobkami, w pochylonym murku znajduje się bramka i strzałka wskazująca, że zarośnięta ścieżka jeszcze gdzieś wprowadzi. Istotnie, idąc wzdłuż murku, pod górę, można wejść na płaskowyż porośnięty trawą. Ledwo widoczna, kamienista droga prowadzi do baszty z bramą, za którą na sporym terenie rozrzucone są liczne ruiny. Między nimi pasły się krowy. Większość obiektów ledwo wyrasta ponad wysokie trawy. Nie ma nikogo, kto mógłby czegokolwiek zabronić, więc każdy robi to, na co ma ochotę. Część zachowanych lochów jest dostępna mimo, iż brak światła i ich stan budzą poważne obawy co do bezpieczeństwa. Krawędź urwiska pozbawiona jest jakiejkolwiek barierki a widoki skłaniają ku podchodzeniu nad jej brzeg. W. oddał mi swój aparat i usiadł na skale. Uwolniony od plecaka pobiegłem robić zdjęcia.
Po kilkudziesięciu minutach wróciłem i wymieniając kumpla zostałem na straży naszego dobytku. Oczekiwanie wykorzystałem na wysuszenie skarpet i butów, które przemoczyłem chodząc po trawie. W. wrócił dosyć szybko, usiedliśmy więc nad mapą, żeby ustalić dalsze plany. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy wrócić do Sewastopola i pozostałą część dnia poświęcić na zwiedzenie starszej części miasta. Zeszliśmy ze wzgórza i idąc drogą doszliśmy do stacji kolejowej Inkerman II. Mały, zadbany budyneczek był kompletnie pusty. Za nim dostrzegliśmy panią w kolejarskiej czapce, rozmawiającą przez telefon. Musieliśmy odczekać aż skończy, żeby się dowiedzieć, że najbliższy pociąg jest za trzy godziny. Widząc nasze miny, pani wskazała szosę i powiedziała, że do miasta jeżdżą liczne autobusy miejskie i dalekobieżne. Istotnie, po chwili, płacąc po pięć hrywien, jechaliśmy do Sewastopola. Wysiedliśmy obok Dworca kolejowego, na którym zostawiliśmy plecaki w tzw. "kamerze ochrany" płacąc dwadzieścia Hrywien. Wymieniliśmy trochę pieniędzy, kupiliśmy bilet do Bakczysaraju i poszliśmy szukać transportu do centrum. Miejskim autobusem podjechaliśmy na plac, z którego rozchodziły się drogi do wszystkich miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Usiłowaliśmy kierować się mapką z przewodnika ale znacznie skuteczniejsze okazało się pytanie przechodniów. Zagadnięta Pani najpierw usiłowała wytłumaczyć nam jak dojść do Soboru Władymirskiego, ale w końcu zaproponowała nam, że nas zaprowadzi.
Odległość była niewielka, ale cały kwartał zajmowały budynki Dowództwa Floty Czarnomorskiej i wiele przejść było zamkniętych. Rozmawiając doszliśmy do schodów, które prowadziły do parku, i soboru. Poszliśmy we wskazanym kierunku i po chwili byliśmy na miejscu. Po obejrzeniu soboru, używając przewodnika, poszliśmy dalej. Znowu trochę mieszając kierunki, obeszliśmy wszystkie zaplanowane miejsca. Robiąc gigantyczne koło, przechodząc obok licznych przykładów dziewiętnastowiecznej architektury, dotarliśmy ponownie w okolicę muzeum. Mieliśmy dość czasu, ażeby wracać piechotą. Idąc bulwarami wzdłuż portu, oglądaliśmy nieliczne statki, jachty i okręty, również podwodne. Co krok mijaliśmy pomniki, starsze i nowsze wozy bojowe, świadczące o militarystycznej historii miasta i jego rosyjskich oraz radzieckich korzeniach. Miasto, mimo przemian politycznych i administracyjnych nadal jest do szpiku rosyjskie. Bez trudu dotarliśmy na dworzec, odzyskaliśmy plecaki i wsiedliśmy do pociągu. Po godzinie jazdy wysiedliśmy w Bakczysaraju. Marszrutka, z numerem dwa, zawiozła nas pod Pałac Chanów. Pora była już dosyć późna, ale W. chciał obejrzeć go, choćby tylko z dziedzińca. Obeszliśmy cały dookoła, a ja usiłowałem podzielić się ,tym, co zapamiętałem z poprzedniej tu bytności. Potem przyszedł czas na zaplanowane przez kolegę kupno czapki karaimskiej. Podprowadziłem go do straganu. Tu jakby czas się zatrzymał. Ta sama pani, która rok temu przekonywała mnie do kupna czworokątnego nakrycia głowy i tym razem twierdziła, że wygląda się w nim doskonale. Trwało to długo, bo wybór był spory a W. korzystając z lusterka i ...aparatu fotograficznego, przymierzał wszystkie. Ostatecznie dokonał zakupu i mogliśmy pójść, rozejrzeć się za miejscem na ostatni nocleg. Poprzednio nie zdążyłem spenetrować pasma skał vis a vis pałacu. Poprowadziłem nas tam i po minięciu kilku samotnych ostańców podeszliśmy do rozległej, skalnej ściany, w której zakolach widniały liczne pieczary. Jedna z nich, służąca jako schronienie dla pasterzy, wydała nam się odpowiednia na obozowisko. Uprzątnęliśmy pozostałości po ognisku, z grubsza powybieraliśmy też kamienie i rozstawiliśmy namiot. W drugiej kolejności, w zwyczaju było gotowanie wody. Tak też było tym razem, ale zamiast gnieść się w namiocie, zrobiłem to w zaimprowizowanej kuchni. Konar drzewa, które ktoś przyniósł tu jako opał, wykorzystaliśmy do porozwieszania rzeczy. Makaron, zupki, chleb i kostki energetyczne. To wszystko zjadaliśmy ze świadomością, iż niczego już nie musimy oszczędzać. Po kolacji wypiliśmy po butelce ciemnego piwa i podziwialiśmy widok na błyskający światełkami, pochłaniany przez mrok, Bakczysaraj. Z nieodległych meczetów rozbrzmiewały śpiewy muezinów, których głosy nakładały się i mieszały. Niebo iskrzyło się gwiazdami a świerszcze koncertowały niestrudzenie aż do rana.
29 września – niedziela
Obudziliśmy się jak zazwyczaj, około siódmej. Śniadanie składało się z chleba, serka topionego i kawy. Szybko uporaliśmy się ze zwinięciem obozowiska i upewniwszy się, że wszystko zostało zabrane, ruszyliśmy w kierunku miasteczka. Po drodze zrobiłem kilka ujęć okolicy i zagłębiliśmy się w tchnące historią uliczki. Chodząc od sklepiku do sklepiku szukaliśmy koniaków i miodów, które miały posłużyć jako upominki z wyprawy. Z alkoholami nie było problemu, wybór był spory ale miodów praktycznie nie było. Sprzedawcy sugerowali podjechanie na targ. W związku z tym, że miejscowe targowisko mieści się tuż obok dworca, postanowiliśmy od razu tam się udać.
Wsiedliśmy do najbliższej "dwójki" i po chwili byliśmy na miejscu. Przy wysiadaniu natknęliśmy się na staruszka, z którym czekaliśmy na autobus w Małoje Sadowoje. Na nasz widok starszy pan uśmiechnął się szeroko, prezentując piękną kolekcję złotych zębów. Po krótkiej wymianie grzeczności weszliśmy między stoiska. Towaru było mnóstwo, ale miody oferowało zaledwie kilku sprzedawców. Chciałem kupić mieszankę orzechową, zalaną miodem lecz nikt takiej nie miał. Zasugerowano mi kupno czystego miodu i orzechów i tak też uczyniłem. Za dwa półlitrowe słoiczki zapłaciłem po dwadzieścia pięć hrywien. Wprost z wiaderka ustawionego na gazecie kupiłem trochę niełuskanych migdałów i krymskich daktyli, a kolega gigantyczne orzechy, które wyglądają jak włoskie ale są dwu, trzykrotnie większe. Na chodniku, wprost z kartonowego pudełka, dziewczyna o tatarskich rysach, sprzedawała znane nam już chlebki. I tym razem W. nie mógł się im oprzeć. Kiedy on kupował rumiany placek, ja przyglądałem się dziewczynie, która jednocześnie rozmawiała przez telefon, sprzedawała pieczywo i kłóciła się z sąsiadką. Pociąg do Symferopola trochę się spaźniał, co bardzo niepokoiło W. ale w końcu dojechał i z żalem opuściliśmy słoneczny Bakczysaraj. Po pięćdziesięciu minutach jazdy wysiedliśmy na dworcu "elektriczek" i przeszliśmy na peron pociągów dalekobieżnych. Nasz "poizd" już tam stał. W naszej części przedziału siedziała kobieta w średnim wieku, ubrana w dresy. Przywitaliśmy się i przystąpiliśmy do rozkładania się na przynależnych nam miejscach. Tuż przed odjazdem dołączyła do nas dziewczyna i chłopak ze sporymi plecakami i ekwipunkiem wskazującymi na dłuższy pobyt w górach. Dziewczyna rozwiesiła wilgotny strój kąpielowy, co z kolei sugerowało, że przyszli wprost z plaży. Oboje, szczególnie dziewczyna, byli bardzo bezpośredni, co początkowo nawet mnie trochę irytowało. Szybko jednak zaprzyjaźniliśmy się. Olga chętnie i barwnie opowiadała o podróży na Kaukaz, gdzie zaskoczył ich śnieg i gdzie opędzali się od niedźwiedzi. Kiedy zapytałem, czy tam też się kąpała, uśmiechnęła się szeroko i potwierdziła, wyjaśniwszy iż jadą wprost z Fieodozji, gdzie jeszcze kilka godzin temu pływali w morzu. Mężczyzna posiedział z nami chwilę lecz wkrótce wysiadł. Olga także gdzieś przepadła, ale zostawiła wszystkie rzeczy, więc było wiadomo, że wróci. Istotnie, pojawiła się już po zmierzchu. Znowu rozmawialiśmy i zajadaliśmy się przepysznym, ogromnym melonem, który Olga sprawnie pokroiła. Z niedowierzaniem przyjąłem informację, że nasza nowa znajoma ma...wnuki.
Wyglądająca na trzydzieści lat Olga jest córką wojskowego. Mieszkała kilka lat w Polsce. Każdą wolną chwilę spędza na górskich szlakach. Długo jeszcze słuchaliśmy opowieści o wypadach skitourowych, skokach na spadochronie i kąpielach w lodowatych jeziorach. Wszystko to okraszone było szczerym, szerokim uśmiechem na sympatycznej twarzy. Przed snem wypiliśmy jeszcze po kubku mięty. Trochę też pisałem, lecz kiepskie światło skutecznie mi to uniemożliwiało. Usiłowałem słuchać muzyki ale skończyła się bateria w odtwarzaczu, a byłem zbyt senny, żeby grzebać w plecaku, w poszukiwaniu nowej. Przykryłem się kocem i zapadłem w drzemkę. W nocy temperatura zaczęła spadać i mimo, że szczelnie się opatuliłem, było trochę chłodno.
30 września – poniedziałek
Z przyzwyczajenia obudziłem się o siódmej, ale nie było sensu wstawać. W. poszedł rozprostować nogi a ja usiłowałem zasnąć. Nic z tego nie wyszło, więc wygrzebałem się z piernatów i wykorzystując moment, kiedy zwolniła się toaleta poszedłem się umyć. Korzystając z samowaru, zaparzyłem sobie kawę. Kiedy nasze sąsiadki także wstały i zjadły śniadanie wróciliśmy do rozmowy. Druga pani była na stacjonarnych wczasach w Ałuszcie i bardzo narzekała na pogodę. Olga przyznała się, że dwudziestego piątego września miała trzydzieste dziewiąte urodziny a jej syn skończył już dwadzieścia dwa lata. Na pogawędkach czas szybko mijał i zanim się spostrzegliśmy trzeba było się przygotować do wysiadania. Ku mojemu zdziwieniu, Olga wręczyła nam drugiego melona. Poprzedniego dnia, kiedy nas poczęstowała soczystym owocem powiedziałem, że przez cały pobyt nie udało nam się kupić melonów, na które mieliśmy ochotę. Teraz wypadło to głupio. Wzbranialiśmy się wprawdzie, lecz oświadczyła, że będzie jej przykro jak odmówimy. Usiłowałem wobec takiego obrotu sprawy zapłacić, ale to wywołało jej oburzenie, więc nie pozostało nic innego, jak przyjąć melon i podziękować. Kiedy pociąg zbliżał się do Lwowa, powymienialiśmy się adresami i wylewnie pożegnaliśmy się. Przed wyjściem udało mi się jeszcze "wcisnąć" Oldze ostatnią czekoladę, żeby choćby częściowo, zrekompensować podarunek.
Na peronie, druga z pań jeszcze raz podeszła, życząc nam powodzenia i rozeszliśmy się w swoje strony. My potruchtaliśmy na przystanek autobusowy, znaleźliśmy właściwy i zasiedliśmy w nim czekając na wyjazd. Wraz z nami siedziała tam grupa młodzieży, która także wracała z Krymu. Po ok. dziesięciu minutach autobus podjechał na właściwe stanowisko, zabrał kolejne kilka osób i odjechał w stronę Szegini. Na każdym kolejnym przystanku przybywało pasażerów. Droga ciągnęła się, bo mimo niewielkiej odległości (ok. 76 km), bus meandrował pomiędzy okolicznymi miejscowościami. Tym razem nie było to dla mnie zaskoczeniem, ponieważ w taki sam sposób wracałem prawie rok temu. Po prawie dwóch godzinach dotarliśmy do granicy. W sklepie kupiłem butelkę miejscowej żubrówki i poszliśmy do odprawy. Sprawnie przeszliśmy kontrolę ukraińską. Po polskiej stronie celnik zapytał, czy coś zgłaszamy, a kiedy zaprzeczyłem, polecił otworzyć mi plecach. Była to jednak czysta formalność.
Byliśmy w Ojczyźnie. Na przystanku wsiedliśmy do stojącego autobusu. Kierowca doczekał aż zostaną zajęte prawie wszystkie miejsca, zebrał po 2 zł od każdego i ruszył w drogę. Po kilkunastu minutach wysiedliśmy na dworcu autobusowym w Przemyślu. Tam dowiedzieliśmy się, że jedyny kurs w interesującym nas kierunku jest o osiemnastej dwadzieścia. Poszliśmy na dworzec kolejowy, ale tam sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Wprawdzie pociąg odjeżdżał godzinę wcześniej lecz tylko do Krakowa. Stamtąd najbliższe połączenie mieliśmy po czwartej. Potwierdziło to informacje pozyskane telefonicznie. Szansa na w miarę sprawny powrót rozwiała się jak dym. Wróciliśmy na dworzec autobusowy. Ten sam, mało uprzejmy, kasjer powiedział, że bilety sprzedaje kierowca autobusu więc musieliśmy sobie zapełnić ponad godzinę wolnego czasu. W. zaproponował pierogi w dworcowym barze. Nie bardzo chciałem, zakładając kiepską ich jakość, ale poszedłem z nim, licząc na gorącą herbatę (na zewnątrz było raptem kilka stopni). Bar był schludny, a pani za barem miła. W. zamówił dwie herbaty i dwie porcje pierogów, dla mnie ze śmietaną. Danie okazało się nad wyraz smaczne. Chcąc się zrewanżować dokupiłem na deser wafle i poszliśmy na stanowisko. Autobus był nowoczesny i wygodny, ale jechał stosunkowo wolno. Po dwudziestej drugiej W. z trudem utrzymywał głowę w pionie. Mnie świadomość siedzenia czterech godzin w Katowicach spędzała senność. Za dwadzieścia pierwsza w nocy wysiadłem na dworcu autobusowym w Katowicach. W. wysiadł ze mną, pomógł mi wyjąć plecak i pożegnaliśmy się. Po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni znowu byłem sam. Pomaszerowałem w kierunku dworca kolejowego. Na szczęście w poczekalni było w miarę ciepło. Usiadłem na krześle, wyjąłem książkę, wymieniłem baterię w odtwarzaczu i zabrałem się do czytania. Po godzinie poczułem się zbyt senny, więc przerwałem czytanie i przy muzyce popadłem w letarg. Kontrolowałem otoczenie, ale przez to czas płynął niemiłosiernie wolno. Godzinę przed planowanym odjazdem poszedłem do McDonalds`a i kupiłem małą, czarną kawę. Piłem ją powoli ciesząc się tą pozorną aktywnością i ciepłem wypełniającym zziębnięte wnętrze. Dwadzieścia po czwartej usłyszałem zapowiedź pociągu więc poszedłem na peron i zasiadłem w nowoczesnym wagonie. Minutę po czasie pociąg ruszył. Kupiłem u konduktora bilet (kasy były nieczynne) i wróciłem do drzemki. Po siedemdziesięciu pięciu minutach wysiadłem w Bielsku. Przed dworcem stał już samochód Ojca. Chwilę później otwierałem drzwi mieszkania. Było totalnie wyziębione. Gorąca kąpiel sprawiła mi wyjątkową przyjemność. Wślizgując się pod kołdrę poczułem, że jestem w domu!
Zainteresowanym polecam fotograficzną relację z podróży. Nadałem jej formę filmową i udostępniłem na stronie: http://youtu.be/m5i5vjQQUpM
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.