Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Wyprawa do Norwegii 2018 cz.2 > NORWEGIA, NIEMCY, DANIA, SZWECJA



Ciąg dalszy artykułu którego część pierwszą można zobaczyć tutaj
Dopiero teraz widać ile tu idzie osób i jak dobrze, że ruszyliśmy wcześnie rano. Byliśmy przy kamieniu sami, a teraz z pewnością stoi już kolejka. My ruszamy przez skalne pustkowie, po jakimś czasie dochodzimy do miejsca gdzie jest najwyższe z wzniesień po drodze, teraz trzeba po gładkich skałach iść w dół, ale z pomocą łańcuchów i nieco bokami okazuje się to łatwiejsze niż w górę. Potem podejście, kolejne wzniesienie i stromo w dół po kolejnych skałach. I ostatnie, najniższe z wzniesień. Dolinka gdzie pasą się owce. Znów w górę by zaraz zacząć schodzić w stronę widocznego już parkingu. Tu jest ślisko i najmniej przyjemnie, w dodatku znów silnie wieje. Docieramy jednak w końcu na parking. Uff! Można się przebrać i zdjąć ciężkie buty. Podziwiamy jeszcze drogę w dół do Lysebotn - to serpentyny gorsze niż Drabina Trolli, zbocze wydaje się niewiarygodnie strome, człowiek zastanawia się jak samochody mogą czymś takim podjeżdżać. My musimy podjechać jednak w górę tylko kawałek, a potem znów pokonać krętą wąską drogę przez skalisty płaskowyż. Znów kilka razy mijamy się na centymetry z ciężarówkami, które nawet nie zwalniają. Po ponad pół godzinie stresującej jazdy docieramy do Anderam. Teraz kierujemy się na południe drogą nr 975. Jest już szersza i wyraźnie łagodniejsza, w dodatku prowadzi w dół. Po jakimś czasie wjeżdżamy na jeszcze lepszą drogę nr 45, którą kierujemy się na zachód, w stronę Stavanger. Droga jest bardzo malownicza, przez wiele kilometrów prowadzi ogromną górską doliną, która wypisz-wymaluj wygląda jakby była niedoszłym fiordem. Po prostu jest zbyt wysoko by zalało ja morze, ale jest równoległa do Lysefjordu i ma podobną długość i głębokość. Droga jest wspaniała widokowo.
Wreszcie, po kilkudziesięciu kilometrach jazdy docieramy do Byrkedal a później do zupełnie już normalnej, choć też górskiej drogi w stronę Algard, będącym jednym z miast przyklejonych do Stavanger. Tam robimy małe zakupy w REMA 1000 (głównie norweskie podpłomyki-placuszki i piwo) i wracamy kilka kilometrów do drogi nr 508. Prowadzi przez miejscowe góry, ale znacząco skraca trasę. Jutro chcemy jeszcze wejść na Preikestolen, czyli Ambonę, ale chcemy szukać kempingu gdzieś bliżej niej. Pokonawszy góry docieramy do Lauvika, skąd kursują promy do Oanes. Tu płaci się w budce jak na autostradzie. Ubożsi o 116 NOK wjeżdżamy na prom i po kilku minutach jesteśmy na drugim brzegu. Jedziemy w stronę całkiem sporego miasta Jorpeland. Wcześniej w bok odbija droga do Ambony. Tam jest kemping, ale pewnie będzie strasznie zatłoczony i drogi. Postanawiamy odjechać kawałek. W Jorpeland coś ponoć jest, ale odstrasza nas typowo miejskie otoczenie. Kolejny kemping jest kilkanaście kilometrów dalej, za miejscowością Tau. Kojarzę że rzeczywiście coś tam było. Docieramy wreszcie do bardzo ładnie położonego miejsca nad jeziorem Tysdalvatnet otoczonym wielkimi górami.
Kemping jest spory, jest tu trochę ludzi, ale i tak bardzo nam odpowiada. Koszt to 150 NOK, jak dotąd to najtańsze miejsce. W dodatku są tu wliczone w cenę i nielimitowane prysznice! Rozbijamy namiot, pozwalamy mu wreszcie przeschnąć na słońcu i delikatnym wietrze. Potem przygotowujemy sporą kolację - na gazie gotujemy całą menażkę makaronu z sosem i mięsem. Jest tego tak dużo, że nie daję rady zjeść całej mojej porcji. Zasypiamy błogo, pogoda jest świetna a prognozy na jutro doskonałe.
21 sierpnia wstajemy rano ok. 7. Duża różnica w porównaniu z dniem wczorajszym, jest ciepło i przyjemnie. No ale z drugiej strony wstaliśmy dobrą godzinę po wschodzie słońca, więc pewnie dlatego. Pozwalamy namiotowi podeschnąć z rosy, jemy niespieszne śniadanie. Ciekawa sprawa, ale na kempingu niemal nie ma ruchu, wszyscy jeszcze śpią. Cóż, nie nasza sprawa, nie my tracimy piękny dzień. Zwijamy się i ruszamy drogą którą dotarliśmy tu wczoraj, przez Tau i Jorpeland. Docieramy w końcu do bocznej drogi z tablicą Preikestolen. Jedna z największych norweskich atrakcji, odwiedzona przez nas rok temu, ale wtedy pogoda była taka sobie. Dziś jest ślicznie. Dojeżdżamy na parking, o dziwo dość już mocno zapchany samochodami. Przebieramy się w górskie rzeczy i ruszamy w górę. Idzie sporo turystów z całego świata, widać różne kolory skóry, słychać różne języki. Jest też trochę Polaków. Szlak nie jest wymagający, to 1,5 godziny spacerowej trasy, miejscami płaskiej, miejscami pod górę. Szybko kończy się las, mijamy jakiś podmokły teren i zaczynamy iść stromiej kamiennymi schodami. Krajobraz szybko dziczeje i zmienia się w podobny jaki widzieliśmy wczoraj. W sumie to ten sam płaskowyż, przecięty wąskim Lysefjordem. W lini prostej Kjerag i Ambonę dzieli może z 20 km, jedno miejsce można w oddali zobaczyć z drugiego. Ale by z jednego do drugiego miejsca dotrzeć samochodem, należy zrobić ponad 150 km mniej lub bardziej górskimi drogami i raz przeprawić się promem. Teoretycznie można też dopłynąć w okolice Ambony promem z Lysebotn, ale jest on bardzo drogi i kursuje rzadko, bo to bardziej statek wycieczkowy niż typowy prom samochodowy. Po mniej więcej godzinie marszu w kolorowym tłumie docieramy do miejsca, gdzie widać już Lysefjord, a teren staje się całkowicie skalisty. Męczy mnie marsz w takim zgiełku, boli mnie też nieco kolano, które sobie wczoraj lekko nadwyrężyłem. Postanawiamy nie iść na samą Ambonę, bo już tam byliśmy, ale odszukać ścieżkę, która pozwoli na wejście na szczyt wzniesienia ponad Amboną, by móc podziwiać ją z góry. Ścieżka jest trudna do odnalezienia, bo w ogóle nie jest oznaczona na trasie. Pomaga mapa w GPS, dokładnie przy tabliczce oznaczającej ostatni kilometr szlaku należy odbić w prawo. Trzeba przejść dobre 100 m by zauważyć pierwszy kopczyk i oznaczenia szlaku. Mało kto o niej wie i nikt poza nami na razie tędy nie idzie. To dobrze, tłum zaczął mi już powoli obrzydzać to ciekawe miejsce. Wspinamy się na skaliste wzgórze, w tyle wspaniale widać Stavanger i okoliczne wyspy. Wreszcie szczyt. Są tu trzy osoby, ale nadal nie widać Ambony. Trzeba obniżyć się kawałek, podejść do krawędzi skalnych klifów i... jest! Z tej perspektywy wygląda bardzo fajnie, widać ile już tam jest osób. A koło nas pojedynczy turyści. Spokój, cisza, wspaniałe widoki. Siadamy na skałach, jemy coś, kontemplujemy panoramę.
Przelotnie myślimy o wejściu na sąsiednie, jeszcze wyższe wzniesienie, ale porzucamy ten pomysł. Spędzamy tu dobre pół godziny. Czas wreszcie schodzić, mijamy jeszcze wielką szczelinę w skałach, w której widać wody fiordu w dole i wracamy do głównego szlaku. Niestety dalsze zejście znów w tłumie ludzi, jeszcze chyba większym niż rano. Z ulgą docieramy do parkingu. Zmieniamy ubranie i buty, ruszamy. Na wyjeździe płacimy 200 NOK za parking. Docieramy do promu w Oanes, chwila oczekiwania na załadunek. Fotografuję Lysefjord z tej strony, zwracamy uwagę na statek z wielkim dźwigiem płynący po pobliskich wodach. Aż dziwne że zachowuje stabilność. Wreszcie nasz prom, po kilku minutach jesteśmy na drugim brzegu. Drogą nr 13 dojeżdżamy do Sandnes, będącego przedmieściem Stavanger. Wjeżdżamy na autostradę, po chwili na jakąś inną drogę ekspresową. Kawałek dalej zjeżdżamy na lokalną drogę prowadzącą przez miasto. Akurat są godziny szczytu, ruch spory, do tego sporo fotoradarów i wszyscy jadą bardzo przepisowo. Tak by obalić pewne mity - Norwegowie tak samo chętnie łamią przepisy jak inne nacje europejskie. Wyprzedzają na lini ciągłej i pod górę, przekraczają prędkość. Jedynie fotoradary lub obecność policji powodują, że jadą grzeczniej. Kultura na drodze mimo to jest znacznie wyższa niż w Polsce - nie ma siedzenia na zderzaku, trąbienia i zajeżdżania drogi. Nie jest to jednak naród drogowych aniołków, a tak się powszechnie uważa. Jedziemy na południe drogą nr 44. Mimo że wyjechaliśmy już z miasta, to wszyscy jadą wolno, ruch duży. Krajobraz nieciekawy - płasko, jakieś pola i pasące się krowy. To trochę inna Norwegia niż ta do której przywykliśmy, ale to też coś mimo wszystko ciekawego. Przelotnie myślimy o drobnych zakupach, ale gdy zjeżdżamy do centrum handlowego to szybko rezygnujemy - ludzi pełno, trwało by to zbyt długo. Lepiej jechać i szybko uciekać z tego rejonu. Dopiero dobre 20 km dalej ruch zmniejsza się. Droga zbliża się do wybrzeża Morza Północnego, widać już jego błękitną wodę. Nawet skręcamy gdzieś w nadziei dotarcia nad samo morze, ale droga prowadzi do jakiś farm hodowlanych. Kawałek dalej jest parking, jakieś 100 m od morza. Niestety dojść do wody się nie da, wszędzie są pastwiska wygrodzone kolczastymi drutami. Dojście do morza zresztą jest niepotrzebne, bo brzegi są usiane wielkimi głazami i gnijącymi roślinami. Nic ciekawego, a woda jak woda, jest taka sama na całym świecie. Bez żalu odjeżdżamy stąd. Uznajemy że droga wzdłuż wybrzeża jest nieciekawa i trzeba odbić gdzieś w głąb lądu. Wybieramy pierwszą lepszą drogę i skręcamy. O dziwo, po kilku kilometrach teren robi się wyraźnie górzysty i jako żywo zaczyna przypominać dzikie płaskowyże wokół Kjeraga. Nie jest może tak wysoko, trawy więcej, ale ogólnie to bezludzie, stada owiec i wąskie mijanki na samochody. Przypadkiem znaleźliśmy fajne miejsce, aż dziwne że tak blisko wybrzeża. Płaskowyż nazywa się Lakssvelafjellet i jest bardzo ciekawy. Jednak po kilkunastu kilometrach nasza wąska droga kończy się i dojeżdżamy do drogi E39, którą ruszamy na południe. Tu góry są jeszcze większe. Nad całą okolicą unosi się smród krowiego łajna. Owszem, dookoła są pastwiska i farmy hodowlane, ale żeby aż tak? Nawigacja wskazuje że w okolicy jest kemping, postanawiamy tam podjechać. Wcześniej jednak w miasteczku Vikesa jest supermarket, gdzie robimy małe zakupy - piwo i słodycze. Tu zapach łajna jest tak intensywny, że czuć go wyraźnie nawet w środku sklepu. Jak ci ludzie tu mogą mieszkać? Mamy tu spędzić wieczór i noc na kempingu w namiocie? Kemping niby odległy o kilka kilometrów, ale to nic pewnego czy i tam nie będzie to wyczuwalne. Jedziemy dalej, docieramy na kemping. Jest jakiś dziwny, sprawia wrażenie częściowo wymarłego. Nie ma nikogo na recepcji, stoi jakiś jeden namiot gdzie też nikogo nie ma. Zapach łajna nadal panuje nad okolicą. Bez żalu ustawiam w nawigacji inny kemping, w niezbyt odległym Egersund. Jedziemy doń jeszcze około 20 kilometrów, ale wreszcie go osiągamy. Okolica jest ładna i choć Egersund to spore miasteczko, to sam kemping jest na uboczu, nad ładną rzeką. Koszt to 200 NOK, przyzwoicie, szczególnie że mamy dużą i fajną kuchnię, świetne łazienki i nieograniczone prysznice. No i darmowe WiFi. Pierzemy kilka rzeczy, kombinuję jak by je rozwiesić. Drzewo w okolicy namiotu jest tylko jedno. Wreszcie montuję instalację z kijka trekkingowego, sznurka i szpilki do namiotu. Potrzeba matką wynalazków ;) Rozbawia nas tabliczka, gdzie w kilku językach zaznaczono, że w rzece nie wolno wędkować. Jest m.in. informacja po polsku zakazło ienia ryb. Czyżby jakiś internetowy translator był w użyciu :)? Wieczór spędzamy przy kempingowym drewnianym stole, robi się chłodno, ale niebo jest krystalicznie czyste. O dziwo, prognozy mówią o deszczu który przyjdzie w nocy. Trochę w to nie wierzę, jest przecież idealnie. Ale rzut oka na mapę opadów... do Norwegii od zachodu zbliża się rozległy niż, rzeczywiście można spodziewać się zepsucia pogody.
22 sierpnia okazuje się, że rzeczywiście pogoda wyraźnie się zepsuła. W nocy padało i to nieźle, rano nieco przestało, więc zwijamy wilgotny namiot póki jest względnie spokojnie. Nie mamy już właściwie żadnych planów by coś konkretnego zobaczyć, ale prom z Kristiansand mamy dopiero jutro, więc myślimy co by tu zrobić z kolejnym dniem. Mapa pokazuje ciekawą drogę odbijającą znów w kierunku gór. Może tam będą znów piękne krajobrazy? Okolice miasta Evje byłyby idealne do znalezienia kolejnego kempingu. To blisko do Kristiansand, a teren wygląda na pełen jezior i lasów. Ruszamy, przejeżdżamy przez Egersund i drogą nr 42 dojeżdżamy do E39. Drogi jadą kawałek pod wspólnym oznaczeniem, a potem E39 odbija w prawo a my w lewo. Dosłownie po chwili wjeżdżamy w piękną dolinę o wysokich ścianach. Jej układ wykazuje, że też jest to niedoszły fiord, zresztą jest równoległa do Lysefjordu i doliny którą jechaliśmy dwa dni temu wracając z Kjeraga. Zatrzymujemy się przy kamiennym moście. Tabliczki informują, że jest to najstarszy w Norwegii most tego typu. Proszę, przypadkiem spotkaliśmy ciekawy obiekt. Dalsza droga robi się jeszcze piękniejsza, dolina jest cudownej urody, choć padający deszcz i nisko stojące chmury nieco psują te widoki. Rzeka rozszerza się momentami w spore rozlewiska, by potem znów się zwęzić. Droga prowadzi coraz wyżej, ale wspina się łagodnie. Dojeżdżamy do Tonstad, tu łączymy się z drogą, którą można dotrzeć do odwiedzonego dwa dni temu Anderam i dalej do Kjeraga i Lysebotn. My odbijamy na południe wzdłuż brzegów dużego górskiego jeziora. Góry nie są tu jakieś super wysokie, raczej takie nieco większe Bieszczady. Dość skaliste Bieszczady. Jedziemy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów wśród pięknych krajobrazów, momentami wspinając się dość wysoko i zjeżdżając w kolejne doliny. Teren przypomina też nieco Finlandię - leśne skaliste jeziora i lasy rosnące na głazach. W końcu docieramy do Evje. To bardzo ładnie położone miejscowość będąca chyba jakimś lokalnym centrum turystycznym. Okolica ma sporo jezior i górskich rzek, gdzie są organizowane spływy raftingowe. Obok stacji benzynowej jest naprawdę świetny kemping, ale jest tu też informacja, że na recepcji pojawi się ktoś dopiero około 17. Jest 14:30, więc nie wiemy co z tym robić. Postanawiamy w końcu poszukać innego kempingu, a jest ich w okolicy całkiem dużo. Kilkanaście kilometrów za Evje w górę doliny są dwa. Pierwszy z nich to centrum raftingu, jest tu mnóstwo dzieciaków i stwierdzamy, że nie będzie to spokojne miejsce. Kawałek dalej docieramy do pięknie położonego na półwyspie nad jeziorem Neset Camping. Jest wielki, miejsca mnóstwo. Koszt akceptowalny, 200 NOK. Są aż cztery budynki gospodarcze, zawierające kuchnię i miejsca do jedzenia, rozrzucone równomiernie po całym terenie. Rozbijamy namiot, niech sobie przeschnie. Zastanawiamy się czy nie iść na pobliską górę, bo aktualnie nie pada, a może będzie z niej ładny widok, jest tu nawet jakiś szlak turystyczny, o którym informuje nas pani z recepcji. Zrywa się jednak silny wiatr, więc rezygnujemy. W dodatku wiatr zaczyna nieść ze sobą mżawkę. Obchodzimy jedynie cały rozległy teren kempingu w ramach spaceru. Wieje coraz mocniej, jest coraz bardziej mokro. Mały spacer po trawiastym placu i mamy już wilgotne buty. Co tu robić? Pogoda wyraźnie się pogarsza. Spędzamy resztę wieczoru w kempingowej kuchni. Oglądamy jakieś filmy na laptopie, pijemy piwko, zjadamy paczkę kupionego wcześniej popcornu. Nadchodzi noc, ale już nie tylko pada co wręcz leje. Spacer do łazienki i powrót do namiotu skutkuje porządnym zmoknięciem. O dziwo deszcz przestaje padać około 1 w nocy.
23 sierpnia rano jest już nieco lepiej. Fala wiatru i opadów poszła na południe, nadal są tam widoczne ciemne chmury. Zdjęcie satelitarne mówi, że niż przechodzi nad całą Zachodnią Europą. U nas chwilowo wychodzi słońce, namiot się nieco podsusza, zwijamy go bez obawy że zgnije. Około 11 ruszamy do Kristiansand. To zaledwie 70 kilometrów, a prom mamy o 16:30. Może więc uda nam się zwiedzić to miasto? Droga jest całkiem ładna, znów przypomina mi te z Finlandii. Dojeżdżamy do miasta i... zaczyna lać. Chyba dogoniliśmy ten nocny deszcz. Pogoda jest tak ponura, że stajemy na wielkim placu przed bramkami w porcie. Nie ma sensu nigdzie iść. Trzeba przeczekać. Mimo że dwie godziny później padać przestaje, to do odprawy mamy niewiele czasu, więc już rezygnujemy ze spaceru. O 14 bramki rozpoczynają odprawę, po chwili jesteśmy po drugiej stronie. Odprawiani są równolegle pasażerowie na inny, wcześniejszy prom. Pogoda się poprawiła, z nudów karmimy chlebem stado wróbli. Walczą zajadle o każdy okruszek, łapią je w locie. Zmyślne ptaki. W końcu przypływa nasz prom i wjeżdżamy na jego pokład. Nauczony doświadczeniem z zeszłego roku od razu włączam w telefonie tryb samolotowy. Na promie działa lokalna sieć komórkowa, ale wszystko w niej jest koszmarnie drogie, a najdroższe są dane internetowe. Megabajt kosztuje... 45 zł! Dlatego lepiej nie kusić losu. Rejs mija spokojnie, kończymy oglądać jeden z filmów z komputera i nieco podsypiamy. Trzy godziny jakoś mijają i dopływamy do duńskiego brzegu w Hirtshals. Tu również nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem od razu kierujemy się do odległego o 70 km Aalborga. Tam jest kemping gdzie spaliśmy, ale szukaliśmy go po nocy i cudem zdążyliśmy. Teraz dokładnie wiem gdzie jechać. I znów doganiamy front atmosferyczny, który towarzyszy nam od dwóch dni. Znów nieco pada. W samym Aalborgu docieramy na kemping ale... akurat dziś recepcja jest czynna krócej i nikogo nie ma. Niech to diabli! Na szczęście obok jest inny, jeszcze lepszy kemping. Wtedy w nocy nawet go nie zauważyliśmy. Jest naprawdę porządny, nadal czynny i nie ma żadnych problemów z noclegiem. Rozbicie namiotu to 240 DKK, w cenie mamy też prysznice i świetną kuchnię. Jemy kolację, kąpiemy się i idziemy spać.
24 sierpnia rano po raz kolejny zwijamy namiot mokry po nocnym deszczu. Rozważam różne za i przeciw, ale stwierdzam, że dam radę dojechać stąd do Warszawy na raz, nie będziemy już szukać noclegu po drodze. To już jazda autostradami, więc nie będzie problemu. 1364 kilometry zajmują nam 14 godzin. Momentami da się jechać naprawdę szybko, ale momentami remonty na niemieckich autostradach redukują prędkość do 40 km/h. Na szczęście w Polsce na A2 udaje się to wszystko nadrobić. O godzinie 23 jesteśmy w Warszawie. Kolejna wspaniała podróż dobiega końca.
Kjerag, Rogaland, Kjerag, NORWEGIA
Dopiero teraz widać ile tu idzie osób i jak dobrze, że ruszyliśmy wcześnie rano. Byliśmy przy kamieniu sami, a teraz z pewnością stoi już kolejka. My ruszamy przez skalne pustkowie, po jakimś czasie dochodzimy do miejsca gdzie jest najwyższe z wzniesień po drodze, teraz trzeba po gładkich skałach iść w dół, ale z pomocą łańcuchów i nieco bokami okazuje się to łatwiejsze niż w górę. Potem podejście, kolejne wzniesienie i stromo w dół po kolejnych skałach. I ostatnie, najniższe z wzniesień. Dolinka gdzie pasą się owce. Znów w górę by zaraz zacząć schodzić w stronę widocznego już parkingu. Tu jest ślisko i najmniej przyjemnie, w dodatku znów silnie wieje. Docieramy jednak w końcu na parking. Uff! Można się przebrać i zdjąć ciężkie buty. Podziwiamy jeszcze drogę w dół do Lysebotn - to serpentyny gorsze niż Drabina Trolli, zbocze wydaje się niewiarygodnie strome, człowiek zastanawia się jak samochody mogą czymś takim podjeżdżać. My musimy podjechać jednak w górę tylko kawałek, a potem znów pokonać krętą wąską drogę przez skalisty płaskowyż. Znów kilka razy mijamy się na centymetry z ciężarówkami, które nawet nie zwalniają. Po ponad pół godzinie stresującej jazdy docieramy do Anderam. Teraz kierujemy się na południe drogą nr 975. Jest już szersza i wyraźnie łagodniejsza, w dodatku prowadzi w dół. Po jakimś czasie wjeżdżamy na jeszcze lepszą drogę nr 45, którą kierujemy się na zachód, w stronę Stavanger. Droga jest bardzo malownicza, przez wiele kilometrów prowadzi ogromną górską doliną, która wypisz-wymaluj wygląda jakby była niedoszłym fiordem. Po prostu jest zbyt wysoko by zalało ja morze, ale jest równoległa do Lysefjordu i ma podobną długość i głębokość. Droga jest wspaniała widokowo.
Wreszcie, po kilkudziesięciu kilometrach jazdy docieramy do Byrkedal a później do zupełnie już normalnej, choć też górskiej drogi w stronę Algard, będącym jednym z miast przyklejonych do Stavanger. Tam robimy małe zakupy w REMA 1000 (głównie norweskie podpłomyki-placuszki i piwo) i wracamy kilka kilometrów do drogi nr 508. Prowadzi przez miejscowe góry, ale znacząco skraca trasę. Jutro chcemy jeszcze wejść na Preikestolen, czyli Ambonę, ale chcemy szukać kempingu gdzieś bliżej niej. Pokonawszy góry docieramy do Lauvika, skąd kursują promy do Oanes. Tu płaci się w budce jak na autostradzie. Ubożsi o 116 NOK wjeżdżamy na prom i po kilku minutach jesteśmy na drugim brzegu. Jedziemy w stronę całkiem sporego miasta Jorpeland. Wcześniej w bok odbija droga do Ambony. Tam jest kemping, ale pewnie będzie strasznie zatłoczony i drogi. Postanawiamy odjechać kawałek. W Jorpeland coś ponoć jest, ale odstrasza nas typowo miejskie otoczenie. Kolejny kemping jest kilkanaście kilometrów dalej, za miejscowością Tau. Kojarzę że rzeczywiście coś tam było. Docieramy wreszcie do bardzo ładnie położonego miejsca nad jeziorem Tysdalvatnet otoczonym wielkimi górami.
Tysdalvatnet, Rogaland, jezioro Tysdalvatnet, NORWEGIA
Kemping jest spory, jest tu trochę ludzi, ale i tak bardzo nam odpowiada. Koszt to 150 NOK, jak dotąd to najtańsze miejsce. W dodatku są tu wliczone w cenę i nielimitowane prysznice! Rozbijamy namiot, pozwalamy mu wreszcie przeschnąć na słońcu i delikatnym wietrze. Potem przygotowujemy sporą kolację - na gazie gotujemy całą menażkę makaronu z sosem i mięsem. Jest tego tak dużo, że nie daję rady zjeść całej mojej porcji. Zasypiamy błogo, pogoda jest świetna a prognozy na jutro doskonałe.
21 sierpnia wstajemy rano ok. 7. Duża różnica w porównaniu z dniem wczorajszym, jest ciepło i przyjemnie. No ale z drugiej strony wstaliśmy dobrą godzinę po wschodzie słońca, więc pewnie dlatego. Pozwalamy namiotowi podeschnąć z rosy, jemy niespieszne śniadanie. Ciekawa sprawa, ale na kempingu niemal nie ma ruchu, wszyscy jeszcze śpią. Cóż, nie nasza sprawa, nie my tracimy piękny dzień. Zwijamy się i ruszamy drogą którą dotarliśmy tu wczoraj, przez Tau i Jorpeland. Docieramy w końcu do bocznej drogi z tablicą Preikestolen. Jedna z największych norweskich atrakcji, odwiedzona przez nas rok temu, ale wtedy pogoda była taka sobie. Dziś jest ślicznie. Dojeżdżamy na parking, o dziwo dość już mocno zapchany samochodami. Przebieramy się w górskie rzeczy i ruszamy w górę. Idzie sporo turystów z całego świata, widać różne kolory skóry, słychać różne języki. Jest też trochę Polaków. Szlak nie jest wymagający, to 1,5 godziny spacerowej trasy, miejscami płaskiej, miejscami pod górę. Szybko kończy się las, mijamy jakiś podmokły teren i zaczynamy iść stromiej kamiennymi schodami. Krajobraz szybko dziczeje i zmienia się w podobny jaki widzieliśmy wczoraj. W sumie to ten sam płaskowyż, przecięty wąskim Lysefjordem. W lini prostej Kjerag i Ambonę dzieli może z 20 km, jedno miejsce można w oddali zobaczyć z drugiego. Ale by z jednego do drugiego miejsca dotrzeć samochodem, należy zrobić ponad 150 km mniej lub bardziej górskimi drogami i raz przeprawić się promem. Teoretycznie można też dopłynąć w okolice Ambony promem z Lysebotn, ale jest on bardzo drogi i kursuje rzadko, bo to bardziej statek wycieczkowy niż typowy prom samochodowy. Po mniej więcej godzinie marszu w kolorowym tłumie docieramy do miejsca, gdzie widać już Lysefjord, a teren staje się całkowicie skalisty. Męczy mnie marsz w takim zgiełku, boli mnie też nieco kolano, które sobie wczoraj lekko nadwyrężyłem. Postanawiamy nie iść na samą Ambonę, bo już tam byliśmy, ale odszukać ścieżkę, która pozwoli na wejście na szczyt wzniesienia ponad Amboną, by móc podziwiać ją z góry. Ścieżka jest trudna do odnalezienia, bo w ogóle nie jest oznaczona na trasie. Pomaga mapa w GPS, dokładnie przy tabliczce oznaczającej ostatni kilometr szlaku należy odbić w prawo. Trzeba przejść dobre 100 m by zauważyć pierwszy kopczyk i oznaczenia szlaku. Mało kto o niej wie i nikt poza nami na razie tędy nie idzie. To dobrze, tłum zaczął mi już powoli obrzydzać to ciekawe miejsce. Wspinamy się na skaliste wzgórze, w tyle wspaniale widać Stavanger i okoliczne wyspy. Wreszcie szczyt. Są tu trzy osoby, ale nadal nie widać Ambony. Trzeba obniżyć się kawałek, podejść do krawędzi skalnych klifów i... jest! Z tej perspektywy wygląda bardzo fajnie, widać ile już tam jest osób. A koło nas pojedynczy turyści. Spokój, cisza, wspaniałe widoki. Siadamy na skałach, jemy coś, kontemplujemy panoramę.
Preikestolen, Rogaland, Preikestolen, NORWEGIA
Przelotnie myślimy o wejściu na sąsiednie, jeszcze wyższe wzniesienie, ale porzucamy ten pomysł. Spędzamy tu dobre pół godziny. Czas wreszcie schodzić, mijamy jeszcze wielką szczelinę w skałach, w której widać wody fiordu w dole i wracamy do głównego szlaku. Niestety dalsze zejście znów w tłumie ludzi, jeszcze chyba większym niż rano. Z ulgą docieramy do parkingu. Zmieniamy ubranie i buty, ruszamy. Na wyjeździe płacimy 200 NOK za parking. Docieramy do promu w Oanes, chwila oczekiwania na załadunek. Fotografuję Lysefjord z tej strony, zwracamy uwagę na statek z wielkim dźwigiem płynący po pobliskich wodach. Aż dziwne że zachowuje stabilność. Wreszcie nasz prom, po kilku minutach jesteśmy na drugim brzegu. Drogą nr 13 dojeżdżamy do Sandnes, będącego przedmieściem Stavanger. Wjeżdżamy na autostradę, po chwili na jakąś inną drogę ekspresową. Kawałek dalej zjeżdżamy na lokalną drogę prowadzącą przez miasto. Akurat są godziny szczytu, ruch spory, do tego sporo fotoradarów i wszyscy jadą bardzo przepisowo. Tak by obalić pewne mity - Norwegowie tak samo chętnie łamią przepisy jak inne nacje europejskie. Wyprzedzają na lini ciągłej i pod górę, przekraczają prędkość. Jedynie fotoradary lub obecność policji powodują, że jadą grzeczniej. Kultura na drodze mimo to jest znacznie wyższa niż w Polsce - nie ma siedzenia na zderzaku, trąbienia i zajeżdżania drogi. Nie jest to jednak naród drogowych aniołków, a tak się powszechnie uważa. Jedziemy na południe drogą nr 44. Mimo że wyjechaliśmy już z miasta, to wszyscy jadą wolno, ruch duży. Krajobraz nieciekawy - płasko, jakieś pola i pasące się krowy. To trochę inna Norwegia niż ta do której przywykliśmy, ale to też coś mimo wszystko ciekawego. Przelotnie myślimy o drobnych zakupach, ale gdy zjeżdżamy do centrum handlowego to szybko rezygnujemy - ludzi pełno, trwało by to zbyt długo. Lepiej jechać i szybko uciekać z tego rejonu. Dopiero dobre 20 km dalej ruch zmniejsza się. Droga zbliża się do wybrzeża Morza Północnego, widać już jego błękitną wodę. Nawet skręcamy gdzieś w nadziei dotarcia nad samo morze, ale droga prowadzi do jakiś farm hodowlanych. Kawałek dalej jest parking, jakieś 100 m od morza. Niestety dojść do wody się nie da, wszędzie są pastwiska wygrodzone kolczastymi drutami. Dojście do morza zresztą jest niepotrzebne, bo brzegi są usiane wielkimi głazami i gnijącymi roślinami. Nic ciekawego, a woda jak woda, jest taka sama na całym świecie. Bez żalu odjeżdżamy stąd. Uznajemy że droga wzdłuż wybrzeża jest nieciekawa i trzeba odbić gdzieś w głąb lądu. Wybieramy pierwszą lepszą drogę i skręcamy. O dziwo, po kilku kilometrach teren robi się wyraźnie górzysty i jako żywo zaczyna przypominać dzikie płaskowyże wokół Kjeraga. Nie jest może tak wysoko, trawy więcej, ale ogólnie to bezludzie, stada owiec i wąskie mijanki na samochody. Przypadkiem znaleźliśmy fajne miejsce, aż dziwne że tak blisko wybrzeża. Płaskowyż nazywa się Lakssvelafjellet i jest bardzo ciekawy. Jednak po kilkunastu kilometrach nasza wąska droga kończy się i dojeżdżamy do drogi E39, którą ruszamy na południe. Tu góry są jeszcze większe. Nad całą okolicą unosi się smród krowiego łajna. Owszem, dookoła są pastwiska i farmy hodowlane, ale żeby aż tak? Nawigacja wskazuje że w okolicy jest kemping, postanawiamy tam podjechać. Wcześniej jednak w miasteczku Vikesa jest supermarket, gdzie robimy małe zakupy - piwo i słodycze. Tu zapach łajna jest tak intensywny, że czuć go wyraźnie nawet w środku sklepu. Jak ci ludzie tu mogą mieszkać? Mamy tu spędzić wieczór i noc na kempingu w namiocie? Kemping niby odległy o kilka kilometrów, ale to nic pewnego czy i tam nie będzie to wyczuwalne. Jedziemy dalej, docieramy na kemping. Jest jakiś dziwny, sprawia wrażenie częściowo wymarłego. Nie ma nikogo na recepcji, stoi jakiś jeden namiot gdzie też nikogo nie ma. Zapach łajna nadal panuje nad okolicą. Bez żalu ustawiam w nawigacji inny kemping, w niezbyt odległym Egersund. Jedziemy doń jeszcze około 20 kilometrów, ale wreszcie go osiągamy. Okolica jest ładna i choć Egersund to spore miasteczko, to sam kemping jest na uboczu, nad ładną rzeką. Koszt to 200 NOK, przyzwoicie, szczególnie że mamy dużą i fajną kuchnię, świetne łazienki i nieograniczone prysznice. No i darmowe WiFi. Pierzemy kilka rzeczy, kombinuję jak by je rozwiesić. Drzewo w okolicy namiotu jest tylko jedno. Wreszcie montuję instalację z kijka trekkingowego, sznurka i szpilki do namiotu. Potrzeba matką wynalazków ;) Rozbawia nas tabliczka, gdzie w kilku językach zaznaczono, że w rzece nie wolno wędkować. Jest m.in. informacja po polsku zakazło ienia ryb. Czyżby jakiś internetowy translator był w użyciu :)? Wieczór spędzamy przy kempingowym drewnianym stole, robi się chłodno, ale niebo jest krystalicznie czyste. O dziwo, prognozy mówią o deszczu który przyjdzie w nocy. Trochę w to nie wierzę, jest przecież idealnie. Ale rzut oka na mapę opadów... do Norwegii od zachodu zbliża się rozległy niż, rzeczywiście można spodziewać się zepsucia pogody.
22 sierpnia okazuje się, że rzeczywiście pogoda wyraźnie się zepsuła. W nocy padało i to nieźle, rano nieco przestało, więc zwijamy wilgotny namiot póki jest względnie spokojnie. Nie mamy już właściwie żadnych planów by coś konkretnego zobaczyć, ale prom z Kristiansand mamy dopiero jutro, więc myślimy co by tu zrobić z kolejnym dniem. Mapa pokazuje ciekawą drogę odbijającą znów w kierunku gór. Może tam będą znów piękne krajobrazy? Okolice miasta Evje byłyby idealne do znalezienia kolejnego kempingu. To blisko do Kristiansand, a teren wygląda na pełen jezior i lasów. Ruszamy, przejeżdżamy przez Egersund i drogą nr 42 dojeżdżamy do E39. Drogi jadą kawałek pod wspólnym oznaczeniem, a potem E39 odbija w prawo a my w lewo. Dosłownie po chwili wjeżdżamy w piękną dolinę o wysokich ścianach. Jej układ wykazuje, że też jest to niedoszły fiord, zresztą jest równoległa do Lysefjordu i doliny którą jechaliśmy dwa dni temu wracając z Kjeraga. Zatrzymujemy się przy kamiennym moście. Tabliczki informują, że jest to najstarszy w Norwegii most tego typu. Proszę, przypadkiem spotkaliśmy ciekawy obiekt. Dalsza droga robi się jeszcze piękniejsza, dolina jest cudownej urody, choć padający deszcz i nisko stojące chmury nieco psują te widoki. Rzeka rozszerza się momentami w spore rozlewiska, by potem znów się zwęzić. Droga prowadzi coraz wyżej, ale wspina się łagodnie. Dojeżdżamy do Tonstad, tu łączymy się z drogą, którą można dotrzeć do odwiedzonego dwa dni temu Anderam i dalej do Kjeraga i Lysebotn. My odbijamy na południe wzdłuż brzegów dużego górskiego jeziora. Góry nie są tu jakieś super wysokie, raczej takie nieco większe Bieszczady. Dość skaliste Bieszczady. Jedziemy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów wśród pięknych krajobrazów, momentami wspinając się dość wysoko i zjeżdżając w kolejne doliny. Teren przypomina też nieco Finlandię - leśne skaliste jeziora i lasy rosnące na głazach. W końcu docieramy do Evje. To bardzo ładnie położone miejscowość będąca chyba jakimś lokalnym centrum turystycznym. Okolica ma sporo jezior i górskich rzek, gdzie są organizowane spływy raftingowe. Obok stacji benzynowej jest naprawdę świetny kemping, ale jest tu też informacja, że na recepcji pojawi się ktoś dopiero około 17. Jest 14:30, więc nie wiemy co z tym robić. Postanawiamy w końcu poszukać innego kempingu, a jest ich w okolicy całkiem dużo. Kilkanaście kilometrów za Evje w górę doliny są dwa. Pierwszy z nich to centrum raftingu, jest tu mnóstwo dzieciaków i stwierdzamy, że nie będzie to spokojne miejsce. Kawałek dalej docieramy do pięknie położonego na półwyspie nad jeziorem Neset Camping. Jest wielki, miejsca mnóstwo. Koszt akceptowalny, 200 NOK. Są aż cztery budynki gospodarcze, zawierające kuchnię i miejsca do jedzenia, rozrzucone równomiernie po całym terenie. Rozbijamy namiot, niech sobie przeschnie. Zastanawiamy się czy nie iść na pobliską górę, bo aktualnie nie pada, a może będzie z niej ładny widok, jest tu nawet jakiś szlak turystyczny, o którym informuje nas pani z recepcji. Zrywa się jednak silny wiatr, więc rezygnujemy. W dodatku wiatr zaczyna nieść ze sobą mżawkę. Obchodzimy jedynie cały rozległy teren kempingu w ramach spaceru. Wieje coraz mocniej, jest coraz bardziej mokro. Mały spacer po trawiastym placu i mamy już wilgotne buty. Co tu robić? Pogoda wyraźnie się pogarsza. Spędzamy resztę wieczoru w kempingowej kuchni. Oglądamy jakieś filmy na laptopie, pijemy piwko, zjadamy paczkę kupionego wcześniej popcornu. Nadchodzi noc, ale już nie tylko pada co wręcz leje. Spacer do łazienki i powrót do namiotu skutkuje porządnym zmoknięciem. O dziwo deszcz przestaje padać około 1 w nocy.
23 sierpnia rano jest już nieco lepiej. Fala wiatru i opadów poszła na południe, nadal są tam widoczne ciemne chmury. Zdjęcie satelitarne mówi, że niż przechodzi nad całą Zachodnią Europą. U nas chwilowo wychodzi słońce, namiot się nieco podsusza, zwijamy go bez obawy że zgnije. Około 11 ruszamy do Kristiansand. To zaledwie 70 kilometrów, a prom mamy o 16:30. Może więc uda nam się zwiedzić to miasto? Droga jest całkiem ładna, znów przypomina mi te z Finlandii. Dojeżdżamy do miasta i... zaczyna lać. Chyba dogoniliśmy ten nocny deszcz. Pogoda jest tak ponura, że stajemy na wielkim placu przed bramkami w porcie. Nie ma sensu nigdzie iść. Trzeba przeczekać. Mimo że dwie godziny później padać przestaje, to do odprawy mamy niewiele czasu, więc już rezygnujemy ze spaceru. O 14 bramki rozpoczynają odprawę, po chwili jesteśmy po drugiej stronie. Odprawiani są równolegle pasażerowie na inny, wcześniejszy prom. Pogoda się poprawiła, z nudów karmimy chlebem stado wróbli. Walczą zajadle o każdy okruszek, łapią je w locie. Zmyślne ptaki. W końcu przypływa nasz prom i wjeżdżamy na jego pokład. Nauczony doświadczeniem z zeszłego roku od razu włączam w telefonie tryb samolotowy. Na promie działa lokalna sieć komórkowa, ale wszystko w niej jest koszmarnie drogie, a najdroższe są dane internetowe. Megabajt kosztuje... 45 zł! Dlatego lepiej nie kusić losu. Rejs mija spokojnie, kończymy oglądać jeden z filmów z komputera i nieco podsypiamy. Trzy godziny jakoś mijają i dopływamy do duńskiego brzegu w Hirtshals. Tu również nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem od razu kierujemy się do odległego o 70 km Aalborga. Tam jest kemping gdzie spaliśmy, ale szukaliśmy go po nocy i cudem zdążyliśmy. Teraz dokładnie wiem gdzie jechać. I znów doganiamy front atmosferyczny, który towarzyszy nam od dwóch dni. Znów nieco pada. W samym Aalborgu docieramy na kemping ale... akurat dziś recepcja jest czynna krócej i nikogo nie ma. Niech to diabli! Na szczęście obok jest inny, jeszcze lepszy kemping. Wtedy w nocy nawet go nie zauważyliśmy. Jest naprawdę porządny, nadal czynny i nie ma żadnych problemów z noclegiem. Rozbicie namiotu to 240 DKK, w cenie mamy też prysznice i świetną kuchnię. Jemy kolację, kąpiemy się i idziemy spać.
24 sierpnia rano po raz kolejny zwijamy namiot mokry po nocnym deszczu. Rozważam różne za i przeciw, ale stwierdzam, że dam radę dojechać stąd do Warszawy na raz, nie będziemy już szukać noclegu po drodze. To już jazda autostradami, więc nie będzie problemu. 1364 kilometry zajmują nam 14 godzin. Momentami da się jechać naprawdę szybko, ale momentami remonty na niemieckich autostradach redukują prędkość do 40 km/h. Na szczęście w Polsce na A2 udaje się to wszystko nadrobić. O godzinie 23 jesteśmy w Warszawie. Kolejna wspaniała podróż dobiega końca.
Pokonaliśmy 4238 km samochodem, ponad 500 km na pokładach promów. Średnia prędkość na całej trasie to 70 km/h, a spalanie to 6,3 l / 100 km, co oznacza że spaliliśmy 267 litrów paliwa. Zdobyliśmy najwyższy szczyt Skandynawii, widzieliśmy wspaniałe, niepowtarzalne i unikalne miejsca. Było warto zaplanować to i zorganizować. Łączny koszt całej wyprawy to ok. 5 tys. zł rozbity na dwie osoby. W tym mieści się już wszystko - paliwo (ok. 1600 zł), promy (ok. 1900 zł), jedzenie (ok. 500 zł) i reszta jak kempingi, parkingi i polskie autostrady (ok. 1000 zł). 2500 zł na osobę przy zobaczeniu takich ciekawych i pięknych miejsc w tak drogim kraju uważam za całkiem przyzwoitą kwotę. Gdyby jechać w większą ilość osób, koszt uległby zmniejszeniu, choć poziom wygody w czasie podróży zapewne też. Polecam południowo-zachodnią Norwegię każdemu!
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
NORWEGIA
- artyku y / relacje: NORWEGIA (74)
- linki 44
- galeria zdj 4212
- przewodnik: NORWEGIA
- og oszenia 2
- forum: NORWEGIA(102)
NIEMCY
- artyku y / relacje: NIEMCY (49)
- linki 40
- galeria zdj 2615
- przewodnik: NIEMCY
- og oszenia 0
- forum: NIEMCY(65)
DANIA
- artyku y / relacje: DANIA (20)
- linki 16
- galeria zdj 597
- przewodnik: DANIA
- og oszenia 0
- forum: DANIA(32)
SZWECJA
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.